Quantcast
Channel: Sens Życia – Najlepszy Blog na Świecie*
Viewing all 192 articles
Browse latest View live

Czy weta prezydenta to ustawka? Przepowiednia!

$
0
0

Kiedyś przepowiedziałam z całą dokładnością kolejne wydarzenia na nadchodzący rok. Wszystko sprawdziło się jak w zegarku. I teraz, w tym gorącym czasie apokalipsy, też powiem. Powiem, co wiem na pewno. Po kolei

Po ostatnich wydarzeniach w Kraju, obserwując wzmożoną działalność publicystyczną WSZYSTKICH obywateli, spieszę z własną – jakże wyczekiwaną przecież! – wypowiedzią. Oczywistym jest, że w Polsce mieszka 38 milionów proroków, każdy obdarzony jest niezwykłą umiejętnością przewidywannia, odczytywania drugich den, wszelakich podstępów i ustawek odkodowania, łamania podstępnych szyfrów oraz jasnowidzenia ukrytych planów.

Normalna sprawa.

Z drugiej strony należy przyznać, że wśród tylu geniuszy z pretensją do metafizycznego profetyzmu, panuje również powszechna potrzeba słuchania z napięciem, co który ma właśnie do przepowiedzenia. Dlatego nie zwlekam, ogłaszam również i swoje wieści,  a wieści te są bezlitośnie trafne w stu procentach. Jak każda moja przepowiednia.

Kiedyś – a było to całkiem niedawno przepowiedziałam z całą dokładnością kolejne wydarzenia na nadchodzący rok. Wszystko sprawdziło się jak w zegarku. Innym razem, zamiast iść do wróżki, oznajmiłam wszem i wobec, co ich czeka w przyszłości. Nie była to może dobra wiadomość, a jednak nie do zakwestionowania. Wszystkich czeka jedno i to samo.

I teraz, w tym gorącym czasie apokalipsy, też powiem. Powiem, co wiem na pewno. Po kolei.

Najpierw sprawa wet prezydenta, cała ta historia z buntem, nie-buntem i tak dalej. Otóż w kwestii zawetowania ustaw o Sądzie Najwyższym i KRS, z całą pewnością stwierdzam, że ustawy o Sądzie Najwyższym i KRS w dniu 24 lipca 2017 roku ZOSTAŁY zawetowane. I jak dwa razy dwa, te dwie dokładnie ustawy, w dniu 24 lipca 2017 roku zawetowane będą przez prezydenta do końca wieczności. Fakt ten nigdy nie ulegnie zmianie, nie ma bowiem takiej możliwości, by zmienić przeszłość.

Kolejna rzecz, o której warto wspomnieć, to to, czy prezydent swoją decyzją wzbudził niechęć u prezesa własnej partii PiS. Otóż wszelkie znaki na Ziemi wskazują na to, że TAK. Powiem więcej: prezydent wzbudził niechęć u prezesa własnej partii już dawno i nie trzeba było do tego żadnych decyzji. Tu można być pewnym i oto ja: prorokini tych czasów ogłaszam z niezbitym przekonaniem, że prezes prezydenta to NIE ZA BARDZO.

Jeśli zaś chodzi o to, czy oznacza to wojnę na górze oraz o to, czy na skutek wojny ustawy te zostaną przywrócone, zmienione, przyjęte w innej formie, albo w tej samej – z taką samą kategorycznością zapewniam: NIE WIEM.

Pozostaje jeszcze jedna rzecz do wyjaśnienia. Prawdopodobnie najważniejsza. Otóż Polska jak długa i szeroka dywaguje, czy gest prezydenta był aktem bohaterskim, rewolucyjnym wyłamaniem się na niezależność, czy może elementem ustawionej z góry gry, mającej na celu omamić protestujące społeczeństwo?

Tu należy przybrać ton marmurowo poważny i szczery, zatem marmurowo poważnie i szczerze oznajmiam Państwu, że jeśli chodzi o to, czy prezydent zagrał fair, czy wręcz odwrotnie: realizuje jakiś potajemny plan z prezesem, to gwarantuję, że NIE MAM POJĘCIA.

Mam nadzieję, że tym krótkim a kategorycznym wpisem rozwiałam Państwa wątpliwości co do przyszłości Kraju i przyczyniłam się do wzmożenia publikacji w mediach społecznościowych filmików o kotach.


Kategoria: PiS, polityka, Sens Życia Tagged: KRS, PiS, prezydent, SN, weto

Kara śmierci dla Owsiaka

$
0
0

Jaka jest główna przyczyna pedofili w Kościele Katolickim? Celibat. A więc, drodzy księża, może spróbujcie seksu? Tak normalnie, z kimś dorosłym. To dobra terapia. Zdrowa. 

I co? To jest seksizm?

Czemu nie wybuchła taka afera po tym, jak Kaczyński powiedział do Kamili Pihowicz: WON? Won jest spoko? Nie, to jest właśnie przekroczenie granicy. Tymczasem przeszło bokiem, a potem na słowo „sex” Owsiaka Polacy dostali szału.

Czy to przypadkiem nie przypomina prawicowego oburzenia na książki o seksie i edukację seksualną? Może Polska nie dorosła do tego, żeby uznać seks za normalną, zdrową rzecz? Musi być w tym ideologia, przemoc, oburzenie i wielkie słowa?

Seksizm?

Wiele z nas oglądało Spotlight. Wiecie jaka jest główna przyczyna pedofili w Kościele Katolickim. Celibat. Brak seksu. To ja, uwaga, będę teraz bardzo – na wielką skalę – „seksistowska”: Drodzy Księża, może spróbujcie seksu? Tak normalnie, z kimś dorosłym. To dobra terapia. I zdrowa.

Czekam na lincz.

Po publikacji mojego postu o tym, że przecież Owsiak nic takiego strasznego nie powiedział, dowiedziałam się wielu przedziwnych rzeczy. Oprócz tego, że napisałam coś obrzydliwego, przeczytałam na przykład, że Owsiak zwrócił się do Pawłowicz jak do upośledzonego dziecka….
Trudno to komentować, ale jednak skala świra wokół tego średnio ważnego tematu szokuje.

Kiedyś pisałam o podobnym zjawisku. Kobieta z dzieckiem chciała mu zmienić pieluchę w miejscu publicznym, a pewna Pani Redaktor postanowiła zrobić z tego giga aferę. I nagle cała Polska rzuciła się na matkę. Owszem, może mogła wyjśc, może mogła poczekać, ale nie zrobila tego. Z jakiegoś powodu postanowiła to dziecko przewinąć. Może było chore? Może miało uczulenie? Nieważne. Lincz musi być. A jak lincz, to oczywiście na kimś, kto jest bezbronny.

A więc lincz i teraz. I co, że facet omal nie stracił głosu i włosów, bo tak mu między innymi Pawłowicz usrała życie i pracę. PRACĘ, która polega na organizowaniu pomocy chorym dzieciom? I co, że PiS robi wszystko, żeby utopić Przystanek Woodstock, najpiękniejszy festiwal w całej Europie? Nic. Warto się przyjebać do jednego słowa i zamiast wsparcia, urządzić pseudofeministyczną jatkę.

Bo to nie jest mój feminizm. To nie jest to, o co walczę. Jest ogromna różnica między zdaniem „Może pani spróbuje seksu”, a „Chłopa ci trzeba”. Nie wiem, jak można tego nie dostrzegać. Obawiam się, że co niektórzy sięgają po wygodną nadinterpretację, bo z jakiegoś powodu muszą dokopać facetowi. Koniecznie temu, który nam nie odda. Bo jakby był Kaczyńskim, to by była cisza. Ale przecież jest miękkim Owsiakiem. Tak jak tamta matka z pieluchą.

PS. Jurek Owsiak przeprosił posłankę na antenie TVN24. Pawłowicz przeprosin nie przyjęła. Chce go pozwać. Proponuję postulować o karę śmierci. Może to kogoś usatysfakcjonuje.


Kategoria: Sens Życia Tagged: Jurek Owsiak, Krystyna Pawłowicz, seks

Wiem, że nic nie wiem. A właściwie tego też nie wiem

$
0
0

Im dłużej żyję, tym bardziej nic nie wiem. Im bardziej nic nie wiem, tym ciekawiej mi się żyje

Kilka tygodni temu spędzałam radosny czas ze Szwagrem, który powiedział mi coś, co zupełnie zablokowało moją działalność na tym blogu. Mianowicie, gdy próbowałam go namówić na karierę pisarską, bo przecież nie ma lepszej kariery na świecie, zwłaszcza w Polsce, niż zbijanie kokosów z szalenie lukratywnej profesji literackiej, gdzie autor dostaje od książki całe dwa pięćdziesiąt, serio, nie wiadomo co potem z kasą robić, odłożyć, przepić, czy co – on mi odparł takie oto słowa:

– Nie wiem, czy chcę, żeby inni wiedzieli, co mam do powiedzenia.

I tak sieknęło, że zamarłam do dziś. Właściwie straciłam całą parę twórczą, a przynajmniej blogerską, bo przecież blog to platforma ekshibicjonizmu myśli, obnażanie siebie, swoich bliskich i przyjaciół, w tym – bardzo przepraszam – także Szwagra.

Blog to zajęcie dla Narcyza, który jest w stu procentach przekonany, że świat zapiera dech z ciekawości, co ów dziś ma do powiedzenia. A tymczasem chodzi sobie po świecie ktoś taki, kto – uwaga! – nie to, że nie ma talentu, nie to że nie umie pisać, wręcz przeciwnie, błyskotliwa fraza, tylko że nie chce, żeby inni to czytali. Nie chce, żeby inni wiedzieli, co u niego w głowie. Nie widzi potrzeby. Nie będzie się dzielił. Koniec.

Są takie słowa, które wertują perspektywę. Zapadają w pamięć, paraliżują dotychczasowe nawyki. Warto takich słów posłuchać, przemyśleć je. Pomału, ze zgrzytem nienaoliwionych zębatek, zaczyna się wtedy obracać koło świadomości. I z utartej powszechnie wiary w to, że lepiej gadać, niż słuchać, można wydobyć zupełnie inną prawdę.

Szok i niedowierzanie. A jednak. Ten, kto mówi, traci energię. Oddaje ją innym. Dzieli się. Odrywa od siebie części swoich doświadczeń i wpycha komuś w głowę. Jeśli równocześnie nie potrafi słuchać – nie dostaje nic w zamian. Wychodzi z pustką. Wie tylko to, co sam powiedział. Nie usłyszał nic, oprócz swoich racji.

Ten, kto słucha, zyskuje energię. Przyswaja, wzbogaca swój wewnętrzny świat. Nawet, jeśli nie zgadza się ze słowami, które słyszy – wynosi wiedzę o mówcy. O relacji, jakie mówca buduje. O emocjach. O własnych reakcjach na emocje czyjeś. O tym kawałku kosmosu, jakim jest międzyludzka zależność.

Dlaczego miałby tę wiedzę gdzieś wypuszczać?! Żeby co?!

Nawet teraz, kiedy to piszę, nie wiem, czy słusznie robię. Bo czy kogoś to obchodzi? Czy poza wstępniakiem, ktoś przeczyta całość? Dlaczego miałby chcieć? I, kluczowe pytanie: dlaczego ja miałabym się tym dzielić?

Im dłużej żyję, tym bardziej nic nie wiem. Im bardziej nic nie wiem, tym ciekawiej mi się żyje. Filozofia daje wolność, otwiera umysły. Gdyby zamiast religii, która uczy ciasnych dogmatów, dać tym dzieciakom pofilozofować, może byśmy byli szczęśliwsi? Odwracanie perspektyw może być cudowną zabawą. Coś, co jest utarte, błaga wręcz o świeżość. Po takim liftingu pojawia się ulga i radość. Tak jak wtedy, gdy zrozumiałam, że jak się komuś nie podobam, to to jest przecież jego problem.

Jakiś czas temu usłyszałam od bliskiej znajomej, że nie jest w typie swojego faceta. Bardzo ją to martwiło. Bo on lubi blondynki, a ona jest szatynką. Skąd wiadomo? Kiedyś komuś powiedział. Czy między nimi źle się dzieje z tego powodu? Skądże. Kochają się, jest super. Tylko że ona nie jest w jego typie. Oczywiście, on chce z nią być, świata poza nią nie widzi. Tylko że ona nie jest w jego typie. No, zmartwienie. Może by tak włosy zafarbować? Może obciąć? Może jeszcze coś innego? A może go poprosić, by ZMIENIŁ typ?!

Zapytałam wreszcie, czy w tej całej beznadziei jest jakieś światełko w tunelu. Na przykład: czy on jest w typie jej?

– Oczywiście! – odparła bez namysłu. – On jest idealny, bardzo mi się podoba.

– Podobają ci się jego włosy?

– Tak!

– Oczy, nos?

– Bardzo!

– Gdy na niego patrzysz, odczuwasz radość?

– Tak!

To kto się lepiej bawi?


Kategoria: Sens Życia Tagged: filozofia zamiast religii

Szkoła. Czyli jak zabić ciekawość

$
0
0

Kiedy człowiek usłyszy ciekawą historię, szuka więcej. Jednak dzieci w szkole niczego szukać nie będą. Dlaczego? Bo muszą wkuć czterdzieści pięć dat na sprawdzian, a kiedy im się nie uda, zostaną obrażone. I na hasło „historia” zrobi im się niedobrze. To bardzo ZŁE DZIECI.

Uczę się. Uczę się, uczę się, uczę się! Boże, jak ja się uczę! Nadrabiam całe dekady szkół rozmaitych, do których nigdy nie przyszło mi uczęszczać. Nadrabiam lekcje, na których nigdy nie byłam, nadrabiam radość, jakiej nigdy w naszych systemach oświatowych nie doznałam.

Uczę się jak dziecko, jak świeżo stąpający po ziemi źrebak. Uczę się całą parą, garściami czerpiąc zachwyt, karmiąc nim swoją ambicję, a raczej: ciekawość.

Chcę wiedzieć! Chcę umieć! Boże, jakie to piękne. Jakie to dobre. Jakie przyjemne! A nawet jeśli trudne, to cudne. Tym cudniejsze, im trudniejsze! Bo przecież każda DOBRA zabawa ma w sobie elementy zawiłości.

Gdy porzuciłam pracę biurwy, postanowiłam, że już nic w życiu nie będę robić z przymusu. No chyba że będą mi kazać esesmańcy. Ale dopóki nie ma esesmańców, dopóki ja jestem tu szefem, a przecież nic i nikt nie może mi zabronić być szefową własnego życia – nie zmuszam się do niczego. Ojciec mi powtarzał, że jeśli będę robić w życiu to, co kocham, nigdy nie będę pracować. Szkoda, że ludzie tak późno to rozumieją.

Zaczęłam – jak wiadomo – od pisania. W pisanie uciekałam od ciężkiej rzeczywistości już w wieku pacholęcym. To tam pojęłam, że ta forma autoterapii jest dla mnie sportem ekstremalnym, swoistą jazdą na nartach po czarnym jak smoła stoku dzieciństwa.

No więc z najlepszych możliwych rozrywek wybrałam tę, o której nikt nie wiedział, do której nikt się nie mógł przyczepić, nikt nie mógł skomentować, nikt nie zdołał podciąć skrzydeł. Ani matka, ani ciotka Jadźka, ani facetka od matmy. Nikt się nie mądrzył, nikt nie powiedział nic przykrego, nikt też nie sarkał, że weź się za lekcje. Bo jak można się przywalić do dzieciaka, który w kółko ślęczy nad zeszytem? A że w zeszycie smoki? Labirynty ucieczek z domu? Wyszukane określenia na głupotę starych? Plany zniszczenia systemów? Opisy pierwszych fascynacji, tudzież rozczarowań? Świat wykręcony na drugą stronę, odbity w szalonych lustrach?

To był unik doskonały. O tyle jednak wadliwy, że gdyby nie musiał być unikiem, byłby PEŁNYM rozwojem. Sama definicja go więc dyskwalifikowała. Bo czemu dziecko musi się ukrywać ze swoją pasją? Czemu ma udawać, że nie pisze, tylko – załóżmy – notuje wykładniki potęg? Swoją drogą, wiecie co to w ogóle jest? A wiecie co to: „notacja wykładnicza”? W życiu, moi drodzy, niezbędna. Ja od ukończenia szkoły nie miałam z tym do czynienia NIGDY. Dlatego czas spędzony w sali 47 mojego liceum, w miejscu, gdzie doznałam jednej z największych traum dzieciństwa, zapamiętam do końca swojego życia jako najgorszą, bo potwornie nieprzyjemną formę jego marnowania.

Bo gdybym nie musiała robić tego, co mnie nie interesuje, zaczęłabym pisać książki w wieku lat dziesięciu. I różne inne rzeczy dla mnie interesujące robić. Na przykład: mówić obcymi językami. Śpiewać. Tańczyć. Grać na scenie.

Ale trzeba było wkuwać daty historyczne, coś, co z szalenie interesującej dziedziny robi rzecz tak nudną i odstręczającą, że przez kolejne lata z trudem człowiek się przełamuje, żeby to zgłębić. Trzeba było nie lada mózgu, żeby wymyślił system tak zniechęcający do czegoś tak interesującego. Bo przecież zdawałoby się, rzecz jest niezwykle prosta: opowiedzieć, co się kiedyś ważnego wydarzyło. Opowiadamy sobie codziennie. Niektóre opowieści są niezwykłe. Czasem wydarza się naprawdę w cholerę ciekawych rzeczy. Jeśli więc jest to ciekawa opowieść, to człowiek sam potem wertuje książki i wikipedię, żeby posprawdzać szczegóły. Kiedy obejrzę film o jakiejś postaci, o wydarzeniu, wojnie, powstaniu, czymkolwiek, natychmiast rozpoczynam poszukiwania odpowiedzi na bombardujące mnie pytania. A kiedy to było dokładnie? A po czym? A czemu? A co?

Gwarantuję jednak, że dzieci w szkole niczego szukać nie będą. Tak się składa, że nie będą zainteresowane. Dlaczego? Bo muszą wkuć czterdzieści pięć dat na sprawdzian, a kiedy im się nie uda tego zapamiętać, zostaną obrażone. I tak na hasło „historia” zrobi im się niedobrze. Bardzo ZŁE DZIECI.

Ja miałam koszmary. Przez wiele lat śniły mi się te absurdy szkolne, ten idiotyczny system zniechęcania do poznawania świata. Dopiero po latach, po terapii, udało mi się z tym zawalczyć. I teraz się uczę. Dopiero teraz. Wstaję rano i nie mogę się doczekać lekcji.

Najpierw język obcy. Rosyjski. Tak mi we krwi na bałałajkach grał. Tak mi tęskno było. Jakbym się przez wiele lat dusiła niepełnym oddechem. A ja chcę oddychać. I nie czekać już ani chwili dłużej!

Ale zaraz, zaraz, przecież obiecałam sobie, że niczego nie będę robić z przymusu! Jak się nauczyć języka, jak chodzić na lekcje, jak być pilną, jak robić postępy i… do niczego się nie zmuszać? Odpowiedź zawsze daje intuicja. Żadnych kursów! Żadnych lekcji w dusznej sali z nauczycielem nudziarzem! Żadnych zeszytów, żadnych podręczników! Już to miałam. Już miałam nawet tego dosyć! Ja chcę się uczyć w sposób nieskażony systemem. Znaleźć kogoś o głębokiej duszy rosyjskiej, kto we mnie rozpali miłość do tego języka, z kim będę na nowo poznawać świat od tej nowej, rosyjskiej strony, do kogo będę tęsknić tak, jak tęskni moja dusza do języka moich przodków.

Szukałam jeden dzień. Tam gdzieś w świecie zawsze jest ktoś, kto na was czeka. Tam w świecie jest zawsze ktoś, kto czeka na mnie. Wystarczy zapytać. Wysłać komunikat. Szukam cię. A ty się znajdujesz. Bo przecież szukasz mnie.

Od pół roku moje życie jest na pół rosyjskie. Kiedy mówię w tym języku podobno jestem inna. Podobno po polsku nie jestem taka. Zresztą sama to czuję. Wiem. Po rosyjsku jestem miękka, otwarta, nieoceniająca, niekłótliwa. Rozśpiewana. Tak, rozśpiewana, od kiedy usłyszałam od mojej rosyjskiej mentorki, jak śpiewa w taksówce „Żestokaja ljubow” i poczułam, jak mój głos się budzi z wieloletniego, jeszcze z dzieciństwa zawstydzonego milczenia.

Ile języków znasz, tyle razy jesteś człowiekiem – powiedział Goethe, w jeszcze innym języku, w tym dokładnie, którego będę się uczyć od następnego marca. Bo teraz uczę się śpiewać.

I naprawdę nie mogę doczekać się kolejnej lekcji.


Kategoria: Sens Życia, szkoła Tagged: lekcja, nauka, system oświaty, szkolnictwo, szkoła

Cannelloni z buraka, czyli Żony Hollywood

$
0
0

Mają w Ameryce posiadłość, gdzie jest osiemnaście basenów. Jeżdżą sobie tam we dwoje. I pływają naraz w tych osiemnastu basenach, bo przecież w jednym basenie pływać się nie da

Moja mama mówiła na to, że ktoś się „wygina”. Myślę, że to jest bardzo trafne określenie. Oddaje ono dokładnie to, co dana osoba robi ze sobą, ze swoim ciałem, ze swoim językiem, twarzą, osobowością.

Siedzi – dajmy na to – naprzeciwko was, ale jakby nie do końca siedzi, można powiedzieć, że niby to siedzi, niby to się kręci, niby to się trochę kładzie, a może nawet niby to tańczy. Trudno określić, co ta osoba robi w kwestii siedzenia.

Patrzy. Ale jednak nie patrzy. To znaczy niby patrzy, ale nie wiadomo gdzie. Język jest tu bezradny, bo jakże określić tak nieprecyzyjne patrzenie? Takie patrzenie, niepatrzenie? Ty niby widzisz, ten ktoś ma oczy, temu komuś się nawet wiele wokół tych oczu dzieje, a jednak oczy te zgasłe, nieprzytomne, nieczujne, puste. Wzrok rozbiegany, strzelający po ścianach, wokół, tu, tam, wszędzie, po wierzchu. Tylko nie wprost, tylko nie w duszę, tylko nie w prawdę.

Dalej. Można by się rzucić do określania stanu relacji, w jakim ta osoba się znajduje, ale tu też zasieki. Bo niby to rozmawia, a jednak nie do końca. Niby to mówi, ustami rusza, ale dokądś bieży, którędyś umyka, trochę coś w waszym języku, za chwilę to przeplata jakąś kompilacją innych języków, splata kompilacje, wyciąga z nich własne twory, znów coś tam dodaje, okrasza, zniekształca i właściwie nie wiadomo, co powiedziała, ale jednak musiała powiedzieć, bo przecież tak dużo to kosztowało, tyle energii, czasu, prychania, skrzywień, strzelania oczami, trzepotania rzęsami, wydymania warg!

A gdy się jednak próbujecie dokopać sensu, gdy się jednak uprzecie wyciskać treść, okazuje się, że, owszem, gdzieś przemknęła, ale tak zaszyfrowana, tak zakodowana tajnymi hasłami w innych językach, że przepadła nieodgadniona, albo może i nie przepadła, może i się pojawiła, ale zawiera właściwie tylko coś na kształt: „och”.

Albo: „ee”.

I to właśnie można wypatrzeć i wysłuchać na kanale TVN, śledząc cykl programów pt. „Żony Hollywood”.

I pewnie bym nie wpadła na to, żeby sprawić sobie tego rodzaju rozrywkę i wytrzymać jeden z odcinków tej wstrząsającej relacji (chociaż próbowałam, jednak mam w sobie coś w rodzaju instynktu samozachowawczego, tego samego, co mnie chroni przed kupowaniem karnetu na wesołe miasteczko w Kaletce, biletu do cyrku, czy na kabaret Kryszaka) – gdyby nie zaproszono bohaterów programu do programu innego, jaki, owszem, ku własnemu zdumieniu, zdarza się mi się oglądać, a mianowicie do niejakiego Masterchef.

Nie to, że jestem jakimś samorodnym, niespełnionym talentem kulinarnym, bo kto mnie zna, wie, że zawsze będę tak kombinować, żeby nie robić obiadu. Nie to też, że mnie jakoś kręcą zawody w obrabianiu kaczki. Mam jednak pewną słabość do Magdy Gessler, która robi w jeszcze innym programie tak przepiękną jatkę tym nadętym, zdzierającym kasę za własne nieudacznictwo polskim restauratorom, że nie mogę sobie odmówić przyjemności przebywania w jej towarzystwie, choćby przy okazji.

Tu warto podkreślić, że osobę kombinującej tak, żeby nie robić obiadu, serio frustruje spustoszała mapa przyzwoitych restauracji, w których nikt nie chce cię zrobić w tak zwanego chuja, nikt nie sadza cię przy brudnym stole, nikt nie wciska ci czegoś zamiast czegoś, nikt nie dolewa ci żadnych substytutów, nikt cię nie truje, nie dyma i na koniec nie przynosi bezczelnie bandyckiego rachunku za to wszystko.

No więc zobaczyłam żony Hollywood w Masterchef, który oglądałam ze względu na Kuchenne Rewolucje. Taka akrobacja. A niby do cyrku nie chadzam. A tu cyrk. Przy stole siedzi podstarzała para obwieszona diamentami. Facet nieco łysiejący, na resztce włosów ma balejaż. Na szyi wisior. Złoty. Koszula rozchełstana. Wygląda jak poważnie zniszczony Don Wasyl, tylko że gorzej.

Obok babka składająca się z dekoltu i warg. Wargi są tak napompowane, że zdaje się czuć zagrożenie wystrzelenia spod napiętej skóry jakiejś galaretowatej substancji wprost na podawane wykwintności. Kobieta operuje dziwnym językiem, jak sądzę: AMERYKAŃSKIM i choć wcale niedawno opuściła Polskę, za diabła nie może sobie przypomnieć, jak jest po polsku: jedzenie.

Tym językiem zwierza się, że oto mają u siebie w Ameryce posiadłość, gdzie jest osiemnaście basenów. Jeżdżą sobie tam odpoczywać na weekend, do tych osiemnastu basenów – rzecz jasna – we dwoje. Jak rozumiem, bo tego już bohaterka nie wyszczególniła, a jednak mnie to ciekawi, pływają naraz w tych osiemnastu basenach podczas jednego weekendu, bo przecież w jednym, choćby nie wiem jak dużym i bajeranckim basenie pływać się nie da. W głowie się nie mieści, że są na świecie ludzie, którzy pływają w jednym basenie. To jak opowieść z krajów Trzeciego Świata, lepiej to zostawmy!

Przy okazji nasuwa mi się ostatnia aferka z sesją zdjęciową pewnej celebryckiej pary (kobieta zrobiła karierę na sprzątaniu, a facet kiedyś grał [średnio] w piłkę), która postanowiła podzielić się swoim kompleksem pod tytułem: o jeny, jak nas kręci kasa, tarzanie się w złocie, pieniądze, pieniądze, musimy to pokazać! I nastrzelali fotek na osiemnaście stron pod hasłem: królowa i lokaj bzykają się w Bombaju. Czy gdzieś tam.

No, ale do rzeczy. Pies. O tym nie można zapomnieć. Siedzi ten biedny pies przy stole, skrępowany jakimiś cudacznymi fatałaszkami, karany niepowstrzymywanymi pocałunkami i wyściskiwaniem – no i musi zżerać „special diet”, czyli… canelloni z buraka. A jak nie, to skaczący nad nim kucharze wylecą z programu.

Nie je.

Szanuję ogromnie pisarzy, którzy potrafią opisać rzeczywistość bez używania brzydkich słów. Ja też się bardzo staram. Staram się od lat i jest coraz lepiej. Ostatnio naprawdę idzie mi dość niesamowicie. Mam jednak słabsze chwile. Czasem nie mogę. Wtedy sobie tłumaczę, że te słowa nie są brzydkie, tylko adekwatne. No więc adekwatnie zakończę ten tekst.

JA PIERDOLĘ.


Kategoria: Celebrity, Pieniądze, Sens Życia Tagged: ja pierdolę, Majdan, Masterchef, pieniądze, Rozenek, Żony Hollywood

Jesteś moja, czyli miłość psychopaty

$
0
0

Ojciec zdaje się coś tam na wzór miłości lepić. Ta „miłość” pojawia się w jego sypialni, do której zanosi córkę…

Najdrozsza_750x200Skończyłam pisać książkę o samotnej matce wychowującej syna. I jakby w odpowiedzi na moją „Mamę”, natychmiast wpadł mi w ręce prebook „Moja najdroższa” Gabriela Tallenta – historia o samotnym ojcu wychowującym córkę. Pierwsze skojarzenie: ta sama samotność. Odizolowanie od społeczeństwa, brak pomocy, oczekiwania. I w obu przypadkach: brak miłości. Jak dół niezasypany, ziejąca, żarłoczna dziura pochłaniająca każdy kolejny dzień życia dziecka. Nigdy nie odzyskane dzieciństwo.

Na okładce „Moja najdroższa” wydawca obiecuje opowieść o okrucieństwie wyrządzanym z miłości. Z jakiej, kurwa, miłości? Czy ktoś tu jeszcze wie, co to w ogóle jest? Czy już wszyscy pomylili miłość z żądzą posiadania? Ta książka ma zły tytuł. Nie powinien brzmieć „moja najdroższa”, ale „absolutnie moja”. Ta mojość to największa przeszkoda w byciu rodzicem. To ślepa uliczka, w której człowiek przestaje być człowiekiem, bo nie umie zrozumieć, że nikt, nawet własne dziecko – do niego nie należy.

Ojciec z tej powieści potyka się o samotność każdego dnia, ale z niczego – bo sam nigdy miłości nie dostał – próbuje skleić jakieś dobro, wciąż walczy o choćby skrawek tego uczucia. Wydaje się coś tam na wzór miłości rzeźbić. Ta „miłość” pojawia się więc w jego sypialni, do której zanosi córkę, by zaspokoić swoje potrzeby. Ta „miłość” ma się niby przejawiać w jego – jakże fałszywym – określaniu swojego dziecka mianem „Kruszynko”.

Nie lubię amerykańskiego patosu, przesada napawa mnie podejrzeniem o fałsz. W „Mojej najdroższej” jest wszystko, co potrzebne do wstrząśnięcia czytelnikiem. Gwałt, przemoc, bicie, wyzwiska, tortury. Jakby autor chciał powiedzieć nam do czego zdolny jest mężczyzna skazany na samotność. A ja widzę to inaczej. Bo moja „Mama” przecież jest kobietą, a w niej też wyją czarne wilki. Myślę, że każdy z nas, bez względu na płeć, ma w sobie demona. Demon żywi się pustką, żyje w głębokiej przepaści, wyrwie po braku. Braku miłości. Ten brak to zło.

Mroczna przepowiednia

$
0
0

Nikomu nie wróżę przyszłości w tym kraju. Nie wróżę powodzenia. Ani pomyślności. Zdrowia – zwłaszcza. Nie wróżę też wielkich pieniędzy, właściwie to żadnych pieniędzy nie wróżę, nawet małych

fot. Maciej Jawornicki

Dzień dobry. Nazywam się Sylwia Kubryńska i nie jestem wróżką. Konkretnie zajmuję się tym, że nie wróżę. Nie wróżę wam przyszłości. Nie ma szans.

Owszem, są wróżki, słyszałam nawet o kilku. Trzeba do nich dzwonić, umawiać się. Kolejki się do nich ustawiają. Niebotyczne. Przepowiadają różne niesamowite rzeczy. Biorą pieniądze za te swoje wróżby i są to, moi drodzy, niemałe pieniądze.

Ja nie biorę pieniędzy. Nawet symbolicznych. Nie ma też do mnie żadnych kolejek, zapisów. Luz. Jeśli zaś chodzi o klimat w moim mieszkaniu, to raczej jest w stylu Ikea. Żadnych kul szklanych, nawet czarnego kota nie mam. Szarego tylko, w dodatku samicę. Pełna nowoczesność i parytet. Szwecja. Są w Szwecji jakieś wróżki? Jakaś komuś wróży w Szwecji? Nie wiem. Ale wiem, że tu, na tej ziemi to nie. Nawet jak by się jakaś pojawiła, to jedno jest pewne: to nie ja. Ja nie wróżę. Nie w tym kraju. Bo jeśli chodzi o ten kraj, to nikomu nie wróżę szczęścia. Nie wróżę powodzenia. Ani pomyślności. W ogóle nic dobrego nie wróżę. Nie wróżę też wielkich pieniędzy, właściwie to żadnych pieniędzy nie wróżę, nawet małych.

Czego jeszcze nie wróżę? Miłości. Nie ma mowy. Nie wróżę nikomu żadnego przystojnego bruneta, co to przyjdzie wieczorową porą. Jaką wieczorową porą?! Dajcie spokój! Pojęcia nie mam, czy przyjdzie, czy nie przyjdzie, ale generalnie nie wróżę. Żadnej z was. I żadnemu. Nawet średnio przystojnego blondyna świńskiego – nie przewiduję. Nic o nim nie wiem, i nic nie powiem. W ogóle niewiele wiem. Owszem, czasem mi się coś wydaje. Wydało mi się już kilka powieści. Ostatnia powieść, co mi się wydała ma tytuł Mama i można ją nawet gdzieś kupić. Ale nic ponadto mi się nie wydaje. Przynajmniej na razie.

Jest jednak coś, co wiem na pewno. Wizja, z którą mogę się tu podzielić. I nie jest to bynajmniej żadne przypuszczenie, nie. To przepowiednia na sto procent skuteczna i prawdziwa. Każdemu powiem prawdę. Owszem, bolesną. Owszem, tragiczną. Owszem, mroczną. Wiejącą lodowatym wiatrem przeznaczenia. Nieuniknioną i straszną. Jednak prawdę. Jednak bezcenną!

No, dobrze, ponegocjujmy. Niech będzie sto złotych. Sto złotych od łebka. To dobra kwota. Mój Boże, toż to dumping! Pokażcie mi hojniejszą wróżkę! Pokażcie konkurencję! Nie ma, nie ma nawet w Szwecji. Ani we Francji. Nostradamus leży i płacze. Tylko ja i tylko tu, w tym kraju, odsłonię wam proroctwo najprawdziwsze z prawdziwych. Tylko ja NIGDY się nie pomylę. Tylko ja w swej kategoryczności określę każdemu przyszłość w stu procentach pewną. I każdemu tę samą.

Mianowicie: śmierć.

Jedyne, co, to to, że każdy z nas może umrzeć. To tak. Powiem więcej: każdy umrze. Wiecie skąd wiem? Wiem to z doświadczenia. Tak się składa, że wszyscy, którzy kiedyś żyli: umarli. Umarł papież. NASZ papież. Niby święty, niby bez niego by się wydawało, że świat nie może się kręcić. No, może świat może się kręcić, ale na pewno nie Polska. I co? Umarł. Świat się kręci, Polska stoi.

Umarł Józef Piłsudski! A nie wyglądał na umierającego. Jakie miał powodzenie u kobiet! Serio. Facet potrafił działać cuda. Zwłaszcza nad Wisłą. Ktoś by mógł powiedzieć – na przykład jakaś wróżka ze Szwecji: oto cudotwórca. A skoro cudotwórca, to na pewno nie umrze. Tacy nie umierają. I co? Jakoś ten cudotwórca od prawie stu lat nie żyje. Gdzie zmarł? Nad Wisłą! Przypadek? Nie, nie, nie. Ja nie sądzę. Ja nie jestem sędzią. Wy mnie w to nie mieszajcie. To już kolejna profesja, z którą nie mam nic wspólnego.

A więc śmierć. Przepowiadam. Każdemu. Każdemu z was i nie tylko. Są ludzie, którym przepowiadam śmierć, a oni nic o tym nie wiedzą. Nawet sobie nie wyobrażają. Siedzą sobie tam… na tym, jak to się tym, nigdy tych dzielnic warszawskich nie mogę zapamiętać, na tym, na Żżż… żo… jak się nazywa ta dzielnica? Nie pamiętam. W każdym razie siedzą i myślą, że wystarczy jedna operacja i człowiek jest nieśmiertelny, nigdy na wózku nie wyląduje. Ja tam nie mam nic do żadnych operacji, chociaż zdrowia nie wróżę. Nie wróżę zdrowia ani długiego życia – nikomu w tym kraju. Tymczasem ona przyjdzie. Przyjdzie, dopadnie. Pozamiata. I bardzo proszę. Zapraszamy! Zapraszamy do Warszawy! Zapraszamy do każdej dzielnicy, nawet tej na Ż…

Zamkną mnie. Teraz to już mnie zamkną na pewno. Zamkną decyzją partii PiŚ. PiŚ jak Polegnij i Śmierdź. Przepraszam: Śmierć. Wrogom Ojczyzny. Ale to nic nie zmieni, los jest nieunikniony. Koniec, amen, pocałujcie mnie w klamkę. Zresztą, nie mam się czym przejmować. Niech mnie zamykają. I tak umrę.


Stand-up gombrowiczowski, Big Book Cafe, Warszawa

Pogoda

$
0
0

Było zimno

A teraz upały.

A my razem przez

Czas cały.

To jest wiersz.

I wcale nie biały


List do M.

$
0
0

Nie chodzi o przyjaźń

Bo przecież nie może chodzić o coś, czego nie ma

Nie jesteś po mojej stronie

Zawsze na rewersie

Jak orzeł w koronie

Odwrócony

Do góry szponami

Aluminiowa podróbka wartości

Nabyta przez pomyłkę

tylko z jednego powodu:

OKAZJA.

 

Przypadek

Wypadek

Wpadka.

Czarcia pułapka

 

Nie chodzi o przyjaźń

Bo nią nie jesteś

Przywykłam

Jak do tych twoich wielkich pustych haseł:

BÓG HONOR OJCZYZNA

Na moim czole blizna

Boleśnie pulsująca

Gdy człowiek raz kogoś popchnie

Będzie już zawsze

Odtrącał.

 

Nawet nie mogę wykrzyczeć

Jak jestem odpychana

Ja, nauczona SZACUNKU

Z czwartego przykazania

W którym Bóg

Rozkosznie roztargniony

Zapomniał dać mi najmniejsze choćby,

Jakiekolwiek

Prawo do obrony

 

Nie chodzi mi o przyjaźń

Bo nigdy jej nie było

Nie było też na pewno

Czegoś takiego jak miłość.

 

Ty wszystkim opowiadasz

Prawdopodobne historie

Tak troskopodobnie

Tak dobropodobnie

O bliskopodobnej osobie.

Być może

Ze strachu

Wolisz być moim  wrogiem

Bo przecież te wszystkie historie

Opowiadają o tobie.

 

Masz profesurę z przemocy

Doktorat z tortur to mało

Z imponującą precyzją

Twierdzac, że jesteś ofiarą

Uderzasz w takie miejsca

Tak mocno

Tak celnie

Do kości, do szpiku

Żeby najbardziej bolało.

 

Nie bój się mnie, już dobrze.

O sobie nic nie usłyszysz

Przecież żadna moja łza

Żaden dźwięk, żadna skarga

Nic

Nigdy

Cię nie przekrzyczy

 

Nie szukaj mnie więcej i nie dzwoń

Tej nocy stałam się wiedźmą

Która wie.

I jak każdy poeta

Ma swój list do M.

 

Liebe M!

Ja WIEM.

Imitacja dobra

Po prostu jest złem.

Nagroda pocieszenia

$
0
0

Nic, tylko kurze ścierać z przedziwnych kształtów przedmiotów ustawionych na kominku. Mozół doglądania, czy oby racja gdzieś nie wyciekła i ten strach, a nuż ktoś tę rację podważy, a nuż ktoś dostanie większy bohomaz za jeszcze większe WIEM WSZYSTKO?

Szukałam statuetki, która ch.. wie, co przedstawia i znalazłam. 

Drodzy Państwo! W związku z wysypem nagród i wyróżnień w dziedzinach najróżniejszych, chciałabym zaproponować nagrodę wyjątkową, taką, jakiej jeszcze nie było, a jednak która być już dawno powinna. Nagrody bowiem trafiają czasem do osób, które coś wiedzą, jak też zauważyłam, bywają osoby, które generalnie wiedzą wszystko. Nominacja, czy statuetka tylko je w tym wszystkowiedzeniu umacnia, zatrzaskuje w splendorze. Straszliwy musi być to stan. Swoją drogą, wcale się nie dziwię, że taka osoba dostaje nagrodę, jakoś przecież trzeba ją pocieszyć. Łatwo nie jest. Bo weź tak wszystko wiedz. Weź się budź codziennie rano z myślą: Jezu, już się niczego nie dowiem. Mój mózg jest wypełniony po brzegi, na nic więcej miejsca nie ma. A niech tylko mi ktoś coś nowego powie, zaraz się odgryzę, w końcu mam za to swoje wiedzenie nagrodę. Certyfikat wszechwiedzy. Marmurowy pomnik doskonałości. Wiekuistą RACJĘ z własnym nazwiskiem.

Dramat. Dramat dramatem, ale nuda! Potworny zastój, grzęzawisko. Nic, tylko kurze ścierać z przedziwnych kształtów przedmiotów, przedmiotów – umówmy się – bliskim swym wyglądem bohomazom, ustawionych na kominku. Mozół doglądania, czy się nic nie zmieniło, czy na pewno nie umknęło, czy oby racja gdzieś nie wyciekła. I ten strach, a nuż ktoś tę rację podważy, a nuż ktoś dostanie większy bohomaz za jeszcze większe WIEM WSZYSTKO? Nie mówiąc już o nałogowej, zalęknionej konieczności gromadzenia następnych, jeszcze bardziej kategorycznych pomników własnej mądrości, bo tak się składa, że kapituły upodobały sobie nagradzanie tych samych osób w kółko, jak rozumiem w myśl spełnienia ludzkiej potrzeby kolekcjonerskiej, czy zapewnienia, że ta poprzednia nagroda to nie była pomyłka pięciu osób, które nieco za dużo wina wypiły na ostatniej gali, ale gruntownie przemyślany efekt piorunującego wrażenia wobec WIEDZY.

Tymczasem najpiękniejszy stan, to stan niewiedzy. Jeśli ktoś nie wie, to się dowie! Jeśli ktoś nie wie, to ma całą zabawę przed sobą. Proces nabywania wiedzy jest przygodą. To czas, gdy człowiek się nie nudzi ani trochę, bo ma całe spektrum do ogarnięcia, całą tę terra incognita przed sobą. I bada! I zdobywa! I odkrywa! A jeśli jeszcze ktoś mu tłumaczy? A jeśli ten, kto tłumaczy, robi to ciekawie? A jeśli ten, kto tłumaczy, sam w sobie, w swoim posiadaniu wiedzy – dopuszcza wątpliwość? I poznanie staje się wspólnym odkrywaniem, wspólnym dochodzeniem prawdy, którą na koniec się otwiera, bo przecież nikt nigdy nie wie dokładnie z całą pewnością JAK JEST?!

I tu się należy nagroda. I niech ją ktoś nazywa nagrodą pocieszenia. Co złego jest w pocieszeniu, które z samej już definicji ma na celu niesienie radości? To najpiękniejsza nagroda na świecie. Nagroda za przyznanie się otwarcie: NIE WIEM. Nie wiem, ale chcę wiedzieć. Chcę posłuchać. Chcę zbadać. Chcę zgłębić. Chcę się doskonalić. Chcę rozmawiać. I, co najważniejsze, za co właśnie nagroda należy się po stokroć: i się tego nie wstydzę.

Gdzie ci mężczyźni?

$
0
0

Po co wy na tę siłownię chodzicie, kiedy w mózgu macie watę? Żeby szpanować muskulaturą, a jak przyjdzie co do czego wiać jak zające? A może, tak jak nasz „bohater”, żeby grozić słabszym?

Na moim osiedlu jest sklep spożywczy marki Lewiatan, a nad nim wielka, nowoczesna siłownia z drinkami wysokobiałkowymi i opcją fitness. Sama tam kiedyś chodziłam, kiedy jeszcze nie wiedziałam na co pieniądze wydawać i że dookoła osiedla są lasy. W lasach można pojeździć na rowerze, pobiegać, różne takie, a wszystko za darmo, żadne karnety sto trzydzieści miesięcznie nie obowiązują. Mniejsza z tym. Wróćmy do sklepu spożywczego, bo tam dzieje się dzisiejsza akcja.

Otóż stoję w kolejce, przede mną facet w sile wieku, nieco starszy ode mnie, lekko zawiany mozolnie kupuje browary. Mozolnie, bo tu coś zagada, tu popatrzy, tu się nachyli, a tam jeszcze coś sprawdzi po kieszeniach, znów zapomni, że miał zapłacić, a jak zapłacić to ile. Znacie te zawieszki po alkoholu, kto tego w Polsce nie zna. No więc on tak zamula tempo obsługi, że ekspedientka już nieco zniecierpliwiona daje mu znaki, ale jak świat światem, nie ma faceta na świecie, który by znaki czytał. Facetowi trzeba jasne i proste komunikaty wysyłać, a i to, jak się okazuje, nie gwarantuje sukcesu.

Żeby dopełnić opowieść, muszę zaznaczyć, że kolejka była spora, za mną jakieś pięć chłopa, prosto ze wspomnianej siłowni, jeszcze z torbami dresy na zmianę, jeszcze spoceni, jeszcze im testosteron pod skórą kipi. No i tak stoimy, a delikwent ma ten swój mały zakupowy melanż, podrywa ekspedientkę, zagaduje, rozwleka, tkwi, przelicza, browary to pakuje do siatki, to z niej wyjmuje, czas się w jego wymiarze zatrzymał. W końcu sklepowa nie wytrzymuje i mówi grzecznie, proszę pana, tu się ludzie spieszą, tu nie wyszynk, o proszę, pani się niecierpliwi.

I ten na mnie.

Wzrok mętny, ale zaczepny. Ja podnoszę brwi do góry, owszem, poszłabym sobie już stąd, mam swoje plany, niekoniecznie chcę spędzić wieczór w kolejce, w tym towarzystwie, także ten. Ale on dalej zaczepnie na mnie patrzy, wzrokiem mętnym świdruje i nagle do mnie:

–  CO?!

– No nic, po prostu się śpieszę.

– I co?! A JA TAKI JESTEM!

On taki jest, sorry, a jak mi się nie podoba, to… – I tu groźnie zaciska pięść, a mnie się robi słabo, bo zauważmy, że ja mam jakieś niecałe sześćdziesiąt kilo wagi i wzrostu też niewiele więcej. Ale objaśniam mu, że niech sobie będzie jaki chce, spoko, tylko nie wszyscy muszą to zaraz akceptować.  Tu pięść zaciśnięta wędruje wysoko, zawisa nade mną i wisi groźnie, a on ściąga brwi i naprawdę jest mi teraz bardzo słabo, naprawdę się boję, naprawdę zaczynam się w środku cała trząść. A towarzystwo z siłowni nic, milczy, stoi, wzrokiem gdzieś po ścianach rzuca.

Wyjdę z tego sklepu, czy nie wyjdę? A jak wyjdę, to czy za rogiem nie dostanę fangi? Rowerem jestem, ten mnie z roweru zwali, skopie, a mnie przecież nikt, jak okiem sięgnąć, nie obroni. Niby pełno ludzi a pustynia. Niby pełno silnych młodych mężczyzn, a kobieta bezbronna zostaje sama na polu walki.

Wiecie, co to strach? Taki prawdziwy, taki surowy, który powstaje w zderzeniu z chamstwem podlanym alkoholem, wyrzezanym z człowieczeństwa? Kiedy mężczyzna podnosi zaciśniętą pięść na kobietę tylko dlatego, że ona się nim nie zachwyca? A wiecie, co to bezsilność? Wobec tej obojętności, czy może też: strachu, bo co ci panowie mieli wówczas w głowach? Sytuacja była wyraźna, nie było można jej nie zauważyć. Facet podniósł na mnie głos, pięścią groził, wszyscy widzieli. I nikt nic nie zrobił. Nikt nic nie powiedział, nie zareagował, nie odgonił agresora, nie zwrócił mu uwagi, nie stanął w mojej obronie.

W końcu poszedł. I ja wyszłam po chwili, rozejrzałam się ostrożnie, wsiadłam na rower i uciekłam. Panowie kupili swoje dietetyczne napoje energetyzujące i też odjechali. Jednego nawet widziałam, szedł szybkim krokiem, chował wzrok ze wstydu. Nie dziwię się. Kryzys męskości w rozkwicie. Mięśnie rozbudowane,  a w mózgu wata. Po co wy na tę siłownię chodzicie? Żeby rysunkiem muskulatury szpanować, a jak przyjdzie co do czego wiać jak zające? A może, tak jak ten nasz „bohater”, żeby grozić słabszym? Bo akurat to by statystyki o przemocy domowej potwierdzały, drodzy siłacze. Prawda jest jednak taka, że siła nie tkwi w mięśniach, ale w głowie. Tam się rozstrzyga kwestia, kto jest mężczyzną, a kto zwykłym fiutem. Niestety, w Polsce rozwój mózgu nie jest zbyt popularny. Pozostają siłownie dla schowanych pod zwalistą konstrukcją mięśni, zwykłych fiutów.

Szklanka na pająki

$
0
0

Człowiek rodzi się z wielką wiedzą, tylko potem o niej zapomina. Zapomina z każdym dniem wchodzenia w dorosłość, z każdym nakazem, przykazem, zakazem, z każdą startą ze ściany różą

Tak mnie tu długo nie było, że z pewnością target tego bloga zaczął wymierać. Tymczasem ja jestem, żyję i to nawet dość intensywnie żyję. Robię masę rzeczy, w tym coś takiego, co chcę tu opisać. Jeśli więc ktoś z wymierających moich Czytelników jeszcze ocalał, niech będzie spokojny. Jezus, a nawet literatura: żyje. I choć może jest to zdanie kontrowersyjne, powtarzam, zachowajcie spokój. Ja czuwam.

A czuwając, działam. I nie chodzi o to, że piszę kolejną książkę. To nie ma nic do rzeczy. To może będzie miało znaczenie, ale za jakiś czas. Teraz najważniejsze jest co innego i już spieszę wyjaśniać, co.

Kobieta ma to do siebie, że wciąż się podnosi. Nieważne, ile razy i jak mocno dostanie w łeb, zawsze się jakoś z tej podłogi dźwignie. Pozbiera kredki wysypane z plecaka, zetrze z kolan piach. Łzy krawędzią rękawa szybko wysuszy. Odegnie przykurczone plecy, aż trzaśnie prostowany kark. Na ramię zarzuci kolejne obowiązki niczym dzieci. I idzie dalej. Do przodu. Jakby się w kółko odradzała. Jak ptak.

Skoro więc już jesteśmy przy ptakach, opowiem wam pewną historię. Historia ma na imię Barbara Piórkowska i jest barwnym, niezwykłym ptakiem. Kiedyś, kiedy jeszcze w jej  świecie żyła ta nadzieja, którą dorośli określają dziecięcą naiwnością – napisała książkę. Zapierającą dech opowieść o tym, jak widzi ten świat, a właściwie Gdańsk, bo to tu się wszystko dzieje i to w dodatku w tamtych czasach, gdy o Gdańsku mówił cały świat. No więc jak widzi to wszystko mała dziewczynka? Nigdy wcześniej nie poznałam takiej perspektywy. Nie wiedziałam, że namalowana na ścianie dziecięcego pokoju róża może tak bardzo boleć, gdy się ją ze ściany ściera. Nie wiedziałam, że tęsknota ma smak żaru z paleniska. Nie wiedziałam, że anioły żywią się obrazami, a szatan może mówić głosem przodków. Nie wiedziałam, że znaki, które nam pokazują chmury i ptaki są tak proste i dobre. Nie wiedziałam nawet, że są.

A może wiedziałam? Człowiek rodzi się z wielką wiedzą, tylko potem o niej zapomina. Zapomina z każdym dniem wchodzenia w dorosłość, z każdym nakazem, przykazem, zakazem, z każdą startą ze ściany różą.

Książka Basi Piórkowskiej wszystko przypomina. Ona wygania człowieka z domu do lasu, gdzie otwiera wrota baśni. W najbardziej szarą z szarych prozę życia wlewa kilka kropel srebrnego eliksiru, zamieniając ją w poezję. Ta książka to czyste dobro. Dobro, które każe nam tak przerażający  i – tu przepraszam wszystkie pająki, uciekam się tylko do zacytowania powszechnej a niesprawiedliwej opinii: „obrzydliwy” problem w mieszkaniu jak drepczący bezgłośnie kosmaty owad, rozwiązać nie za pomocą kapcia, ale…. No właśnie. Za pomocą szklanki.

Szklanki na pająki.

No więc Basia napisała tę książkę. Ale w Polsce napisanie najlepszej choćby książki nie gwarantuje niczego. Artysta, zwłaszcza artystka to małe dziecko, które jest bardzo łatwym łupem dla wszelkiej maści cwaniaków. Dlatego teraz zmienię narrację. Z baśni wyjdę w brutalną rzeczywistość, bo właśnie w taką rzeczywistość wyszła nasza mała dziewczynka ze Szklanki na pająki. No więc nasza bohaterka dostała wsparcie na wydanie powieści od miasta (Gdańska), poszła z tym dofinansowaniem do wydawnictwa w Warszawie, wydawnictwo skasowało dofinansowanie, wydrukowało książkę, wypuściło na rynek, czym wywołało potężny i zasłużony aplauz wśród recenzentów, aż w końcu… postanowiło Autorce nie zapłacić za napisaną przez nią powieść ani złotówki. Bo co im kto zrobi? W Polsce? W kraju, gdzie wszyscy chcą mnie zrobić w chuja?

Basia zachorowała. Najpierw pojawiła się depresja. W kraju, w którym wszyscy chcą mnie zrobić w chuja depresja nie robi na nikim zbyt żadnego wrażenia. Poznałam to na własnej skórze. Gdy chorowałam na depresję i poszłam do mojego ówczesnego szefa, dziś ponownie kandydującego na burmistrza Żukowa (wiem, bo widziałam jego twarz wyplakatowaną na oborze we wsi, gdzie mieszkam) poprosić o zrozumienie, zderzyłam się ze ścianą obojętności, kpiny pomieszanej z jakimiś niepojętymi wyrzutami, że coś ja zła jestem, a nie chora niby. Mam w dokumentacji medycznej zapis, że z powodu traktowania w pracy pojawiły się u mnie myśli samobójcze. Chciałam to pokazać mojemu ówczesnemu szefowi, bo pomyślałam naiwnie, że może zechce mnie przeprosić, ale facet unika mnie jak ognia. Zajęty jest szalenie wieszaniem swojej twarzy na oborze i obiecywaniu ludziom, że będzie dobry.

Nieważne.

Autorka Szklanki ma depresję przez kilka lat. Jeśli ktoś coś liznął w temacie, wie, że depresja jest swego rodzaju ostrzeżeniem, ostatnim dzwonkiem przed katastrofą. U Basi dzwonek dzwonił długo, nikt jednak nie otworzył. Przyszła więc inna choroba, bardziej spektakularna, taka co już nie dzwoni, ale wali z kopa w drzwi. Rak.

Tego już nie umiem opisać, w to się zagłębić nie potrafię. Zostawiam więc w opowieści tę czarną dziurę na wszystko: na lęk, wiarę, złość, nie wiem co jeszcze – zostawiam mojemu ostatniemu żywemu Czytelnikowi tę przestrzeń, niech z nią robi, co chce. Niech tu umieści ociekający łzami parasol, niech wrzuci do niej monetę. Może kiedyś tu wróci. A może lepiej nie.

Ale na pewno wróci do książki. Bo do książek się wraca. Do takich jak Szklanka na pająki wraca się kilka razy. Gdy więc mój ówczesny szef potraktował mnie per noga i wywalił z pracy, wzięłam powieść Basi i pojechałam na rowerze do lasu. Tam się schowałam i czytałam uciekając przed depresją, przed złem, przed twardością istnienia. Tam odnalazłam nadzieję, którą Autorce zabrano.

Miesiąc temu zadzwoniłam do Basi. Powiedziałam jej, że może ja niewiele wiem, ale wiem jedno z całą pewnością. Jej książka musi wyjść drukiem po raz drugi. Ona musi nadrobić tamtą stratę. Wstać, podnieść się i zacząć jeszcze raz. I co najważniejsze: musi znów pojawić się w księgarniach, musi trafić do kobiet. Nie wiem, jak to zrobię, ale zrobię. Nie wiem, jak to zrobię, ale zrobię…

I zrobiłam. Szklanka na pająki ma nową okładkę i mnóstwo nadziei. Że tam gdzieś w świecie znajdzie się jeszcze niejedna kobieta – Czytelniczka, która nie wymarła. Która jeszcze żyje. Bo póki się żyje, jeszcze można to życie zmienić. Ta książka to potrafi. Moje zmieniła.

Pająk za szklankę

$
0
0

Kochane! Kochani! Udało się! Jutro (10 listopada) na Kongresie Kobiet w ECS w Gdańsku będzie można kupić „Szklankę na pająki”! Każdy, kto kupi „Szklankę” dodatkowo dostanie pająka. Autorka będzie podpisywała książkę. Przybywajcie!

(Gdzie diabeł nie może, tam BaBę pośle…)

45711742_10212829742394359_5377338877528768512_n

Samum, pustynny wiatr

$
0
0

To była moja tęsknota, to jest moja radość, to od zawsze i na zawsze zostanie moim smutkiem. Ilustrowana przez moją przyjaciółkę, bez której nigdy ta powieść by nie powstała. Korci mnie, żeby pokazać jeden z rysunków, albo okładkę…

Siedzę w pokoju z kotem, obok palą się świece, w tle gra, a nawet śpiewa i to cudowanie śpiewa Melody Gardot. Jej niski, welurowy głos rozbija delikatnie jak masaż moje ciało na drobne, bezbronne – ale też wolne od cierpienia, znoju, czy pretensji – ciało. Powoli zamieniam się w spokojnie falujący na pulsującej fali dźwięku wiatr.

Jestem wiatrem, ale bez jego porywczości, jestem wichrem, ale spokoju, jestem okiem, ale cyklonu. Te czasoprzestrzenne miejsca/zdarzenia, ten moment zatrzymania żywiołu, jest esencją mojego istnienia. Samo określenie: „oko”, jakby: dodatkowe, trzecie oko – daje mi poczucie wyjątkowości chwili, przejścia świadomości w stan gdzieś powyżej, ponad. Kiedy żywioł się zatrzymuje, zbiera siły. Ja zbieram siły. Gromadzę energię, ściągam ją ku sobie, siedząc nieruchomo, chłonę moc, by z nią uderzyć jeszcze raz.

Wczoraj był pierwszy wieczór autorski mojego wydawnictwa. Dziś płakać mi się chce ze szczęścia. Za to, że mam taką Autorkę, za to że mam takiego Syna, za to że on ma taką Dziewczynę. Kto był, ten wie, o czym mówię, kto nie był – niech będzie następnym razem, bo takie rzeczy warto w życiu doświadczać. Takie rzeczy to życie czynią żywym.

Tak dużo jeszcze chcę zrobić! Tyle mam pomysłów, że czasem zastanawiam się, czy mi życia starczy. I nie mówię tu bynajmniej o życiu jako zatrzaśniętym paśmie na osi czasu. Nie. Życie to nie tylko odcinek  między dwoma punktami zwanymi narodzinami i śmiercią. Życie to jego treść, nieważne na ile dni rozciągnięta. I właśnie nad tym się zastanawiam: czy starczy mi życia, energii, oddechów? Czy te kwanty gromadzone skrzętnie przy słuchaniu Melody Gardot, dadzą radę? Czy, tak jak Julek ze Szklanki na pająki karmił się kolorami, ja dostatecznie nakarmię się muzyką, by nie tylko trwać, ale w tym trwaniu zrobić to wszystko, to WSZYSTKO, co chcę zrobić?

Czy barwa głosu, czy pomruk saksofonu, czy plumkanie pianina, czy wreszcie: cisza przemykająca się między nutami – czy to wszystko wystarczy?

Mogę tu kokietować, że nie wiem, że ten, tamten. Mogę się krygować na fałszywą skromność, ale kto mnie zna, wie, że krygować się nie będę. Bo moje zastanawianie się, to żaden lęk. Ja się nie boję, CZY mi starczy sił, jak się zastanawiam JAK mi starczy sił. To jakby przyglądanie się niezwykłym prawom przyrody, to jakby badanie praw fizyki. No jak to? No tak to. Jestem okiem cyklonu. Wokół burza piaskowa. Wokół słoneczny huragan. Ten huragan to też ja. Ale wczoraj. Dziś jestem ciszą. Zbieram siły. Jutro znów będę wiać. I to pełna parą. Jutro wypuszczę kolejną książkę mojego wydawnictwa. I będzie to moje pierwsze dziecko, to najstarsze. Romans na pustyni, zagubione serce Sahary. Kiedyś, dawno temu, dałam imię temu dziecku. To było tak, jakbym je powiła w wiosce indiańskiej i starym indiańskim zwyczajem nazwała je określeniem dwuczłonowym. Linie Równoległe. Potem, wystraszona skojarzeniami z traumą młodości: matematyką, zmieniłam to imię na Last Minute. Ostatnia chwila. Bo każda chwila jest ostatnia. Tamta też się stała ostatnia i całe szczęście. Nie chciałabym do niej wracać.

Last Minute poszła w świat i tak jak poprzednie wydanie Szklanki na pająki Basi Piórkowskiej – nie dała mi zarobić. Ale życie to energia nie tylko stracona, to także energia odzyskana. Odzyskałam więc moje najstarsze dziecko i znów, po raz ostatni (choć być może pychą jest wyrokowanie: co tu, w tym wymiarze jest po raz ostatni), dałam mu imię. To imię oznacza właśnie to, co opisuję dziś. Wiatr. Gorący, pustynny wicher.

Samum.

Ta książka to radość i smutek, ale przede wszystkim tęsknota. Kto z nas jej nie zna? To była moja tęsknota, to jest moja radość, to od zawsze i na zawsze zostanie moim smutkiem. Książka jest ilustrowana przez moją przyjaciółkę, Agnieszkę, bez której też nigdy ta powieść by nie powstała. Korci mnie, żeby Wam pokazać jeden z rysunków, albo okładkę, ale nie. Nie w oku cyklonu. Tu, teraz – nic nie może się stać. Tu nic nie ma.

A jeśli chodzi o emocje, to owszem, w oku cyklonu trudno także o emocje. A nawet nie trudno, nie. One są gdzieś poniżej, w strumieniu, w rzece myśli, właśnie w tym huraganie. Prują wraz z energią, tą właśnie energią, którą teraz zbieram. Patrzę na nie jak na film, który będzie wyświetlany dopiero następnego dnia. Jestem w swoim pałacu, w czerwonym zamku czasu i pstryk: odsłaniam kotarę jutra. Oto są. Pędzą w szyku zwartym, w poukładanych misternie fraktalach potężnej wichury. Przyglądam się im bez pośpiechu, nie muszę się spieszyć. Zdążę do jutra. Jedyne, co mi towarzyszy, to ciekawość, a właściwie nie ciekawość, raczej: zaciekawienie. Która z nich będzie najwyraźniejsza? Która jest królową? Radość? Nie, nie w tym wieku! To może gniew? Darujcie. Gniew też już odchorowałam. Lęk? Ha, ha, ha. Sami sobie odpowiedzcie, czy mogę czuć lęk, skoro na sam dźwięk tego słowa chce mi się śmiać?

I oto jest. Ta emocja, która mnie obecnie chyba najbardziej przejmuje. Delikatny smutek, cień maleńkiego żalu, który można określić mianem: szkoda.

Szkoda tych, co mi na drodze staną.

Tajemnica handlowa Empiku

$
0
0

Informacja, ile sprzedało się książek jest ściśle strzeżona. Zastanawia was, dlaczego? Mnie tak. Dlatego zrobiłam nieoficjalny wywiad. I dowiedziałam się, jak sprzedają się moje książki…

Samum_Okladka_final

To jedyna moja książka, nad którą mam pełną kontrolę. Na razie jedyna…

Dziś mało literacko, choć jednak o literaturze. A raczej o tym, jak to jest być autorem w Polsce i dlaczego to taki hard core.

Zacznę może od początku, czyli od tamtej pierwszej książki, Last Minute – którą właśnie wydaję jako Samum. Otóż pierwsza moja książka wyszła osiem lat temu, a na pieniądze ze sprzedaży tejże czekałam ponad pięć lat. Po pięciu latach i wyroku sądowym dalej czekałam – bez grosza na koncie. Dopiero po interwencji dosyć radykalnej (wysłałam kopię wyroku Sądu do żony wydawcy), otrzymałam symboliczną, jak się domyślam, nie mającą wiele wspólnego z prawdziwą sprzedażą, której pełnego zestawienia nigdy na oczy nie ujrzałam – kwotę.

Drugi wydawca był początkowo miły. Nawet nie ukrywał, że książka (Kobieta dość doskonała) sprzedaje się dobrze. Ale gdy doszły kolejne tytułu, kiedy zaczęłam wnikać, jak to jest, że dostaję zestawienia sprzedaży, w których np. Furia mać!, książka wypromowana, nominowana do nagrody Gryfia, obecna we wszystkich 260 empikach w całym kraju – sprzedała się w liczbie… 44 sztuki przez pół roku? – wtedy rozmowy przybrały zupełnie inny charakter, aż całkiem ustały.

Grunt, że odpowiedź (niezbyt miła) zawierała cenną informację. Że mogę sobie przeprowadzić audyt, jak mi się coś tu nie podoba. I że nie jestem dla nich kluczowa. Nie jestem kluczowa, mimo że we wszystkich empikach moje książki są w ciągłej sprzedaży od lat, a tyle razy słyszałam (od nich samych!), że półka w empiku to jakaś potwornie oblegana miejscówka i gdy się książka słabo sprzedaje, nie ma na nią miejsca.

To co moje książki tam robią od lat? Co tam robi tytuł, który sprzedaje się w liczbie 44 sztuk przez pół roku? Jakim cudem ją wciąż trzymają na tej cennej półce, jeśli – łatwo obliczyć – w jednym sklepie przez pół roku poszło średnio 0,1 książki?

A sprzedaż internetowa? Inne księgarnie? Matras, Azymut? Serio?!!

No to, jak mi odpisał prezes wydawnictwa – mogę sobie ich skontrolować. Proszę bardzo. Wiecie ile kosztuje taki audyt? Osiem tysięcy złotych. Rzecz jasna, nie mam tych ośmiu tysięcy, bo wydawca pieczołowicie dba o to, żeby nie miała. Po pierwsze dlatego, że dostaję dwa złote od książki, po drugie dlatego, że z czterdziestu sprzedanych w półroczu książek to jednak kwota dziesięć razy za mała, aby się wyrywać.

Owszem, można się zadłużyć, pożyczyć od wujka z Ameryki i zrobić jednak tę kontrolę. Ale jeśli kontrola nic nowego nie wykaże? Bo to, że nic nowego nie wykaże, jest wysoce prawdopodobną rzeczą. Dlaczego? Dlatego, że niezwykle łatwo jest ukryć sprzedaż w księgowości firmy. Już tłumaczę, o co chodzi. Badając aukcje na Allegro moich tytułów natknęłam się na wielce podejrzaną sprawę. Otóż w jednej z aukcji ktoś przedstawia moją książkę pod szyldem jakiegoś nieznanego nikomu wydawnictwa. Pochodzi ono z Poznania (prawdziwe też pochodzi z Poznania, czyżby zbieg okoliczności?), ale nazywa się zupełnie inaczej. Teraz objaśnię rzecz na własnym przykładzie. Mam wydawnictwo BaBa, prawda? W tym wydawnictwie mam księgowość i wykazuję tu sprzedaż. Ale nic mnie nie kosztuje założyć drugie wydawnictwo XY, przez które przepuszczę sprzedaż książki i nie powiem o tym autorowi. Nikt, poza urzędem skarbowym i pośrednikiem w sprzedaży się o tym nie dowie. Fajnie, co?

Co może więc zrobić autor? Są dwie możliwości. Można siedzieć cicho, łykać łzy po każdym półroczu, gdy przychodzi zestawienie sprzedaży, a znajomym mówić, że jestem pisarzem, tylko pożycz stówę na opłaty, bo mi wyłączyli prąd. Drugie rozwiązanie jest takie. Autor może przeczytać Ustawę o Prawach Autorskich. A w tej ustawie, ku wielkiemu zdumieniu autora stoją rzeczy niezwykle ciekawe. Mianowicie okazuje się, że Państwo Polskie daje autorowi prawo wglądu do WSZYSTKICH dokumentów związanych ze sprzedażą jego dzieł. Także tych z empików.

„Jeżeli wynagrodzenie twórcy zależy od wysokości wpływów z korzystania z utworu, twórca ma prawo do otrzymania informacji i wglądu w niezbędnym zakresie do dokumentacji mającej istotne znaczenie dla określenia wysokości tego wynagrodzenia.” (Art. 47. Ustawy o Prawie Autorskim i Prawach Pośrednich)

Powołując się na Ustawę, jak by nie patrzeć, dokument dosyć ważny, wysłałam grzeczną prośbę do firmy Empik sp. z o.o., aby przysłał mi zestawienie sprzedaży wszystkich moich książek. I co? Dostaję odpowiedź niezbyt miłą, że dane o które proszę, to TAJEMNICA HANDLOWA. Tak jest, kochani. W Polsce możecie dowiedzieć się o sprzedaży każdego produktu. Piwa, szalików, parasoli ogrodowych. Tylko nie książek. Nie zastanawia was, dlaczego?

Mnie to zastanowiło, dlatego zrobiłam nieoficjalny wywiad. Wreszcie się przydało moje dziennikarskie wykształcenie. No i dowiedziałam się, jak się sprzedają moje książki. A potem poszłam ze sprawą do prawnika, który słysząc po kolei, jak się mają rzeczy, odłożył wszystko na bok i powiedział: biorę tę sprawę. A trzeba wiedzieć, że nie należy on do tych prawników, co z nudów się przewalają po piecu. No i wziął. I napisał pismo raz jeszcze do firmy Empik sp. z o.o.

Czekaliśmy na odpowiedź. Jak się możecie domyślać, długo czekaliśmy. Tak długo, że można by ją wykuć w kamieniu. Jednak wiem, że dziś takie dane, jak sprzedaż jakiegoś tytułu, załatwia się jednym kliknięciem myszy. Nie ma szans. Coś tam przeszkadza księgowym udzielić prostej odpowiedzi, mimo że udzielenia prostej odpowiedzi wymaga prawo w Polsce. A utrudnianie udzielenia takiej właśnie odpowiedzi wiąże się z odpowiedzialnością karną, a ściśle:

„Kto uniemożliwia lub utrudnia wykonywanie prawa do kontroli korzystania z utworu (…), albo odmawia udzielenia informacji przewidzianych w ART.47 – wynagrodzenie twórcy zależne od wysokości wpływów z korzystania z utworu – podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności, albo pozbawienia wolności do roku.” (Art. 119 Ustawy o Prawie Autorskim i Prawach Pokrewnych)

Mnie osobiście przestało zależeć na wolności jakichś tam korporacji, z pewnych powodów zaczęło mi zależeć – co może w naszej kulturze zdumiewać – na własnym interesie, tym bardziej, że kiedy dostawałam tamte zestawienia w wysokości wspomnianych już czterdziestu czterech sztuk Furii Mać! – leżałam w szpitalu na depresję, chciałam się zabić i nie za bardzo miałam kasę na leki.

No więc, powiem Państwu, ja to pierdolę. Jestem w nastroju nieprzysiadalnym. Nie przysiadam się do osób, którym nie ufam. A mojemu wydawcy przestałam ufać już dawno. Empikowi też. Postanowiłam więc zawiadomić prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. I już mi nie zależy na odpowiedzi Empiku, czy wydawcy. Nie zależy mi na żadnej korespondencji z tymi instytucjami. Niech się tą korespondencją zajmie sąd właściwy tej instancji. Niech rozkoduje tę TAJEMNICĘ HANDLOWĄ systemu wydawniczego w Polsce. A ja tu sobie spokojnie napiszę o tym kryminał.


Strach przed burzą

$
0
0

Dowiedziałam się nieoficjalnie, że dziennikarze się boją, bo już nieraz byli zastraszeni przez korporację. I to nie tylko korporację, w której pracują, ale korporacje, z którymi ich pracodawca jest w UKŁADZIE

Samum_Okladka_final

To jedyna moja książka, nad którą mam kontrolę. Będzie dostępna jeszcze przed świętami na baba.com.pl

Mój ostatni post o tajemnych danych Empiku wywołał spore zainteresowanie wśród ludzi, niemniej nie wywołał prawie żadnego zainteresowania w środowisku dziennikarskim. Zwróciły się do mnie literalnie dwie redaktorki, które przyznały, że temat jest bardzo ważny i ich dziennikarskim obowiązkiem jest go poruszyć. Reszta, a mam bardzo dużo dziennikarzy wśród znajomych na Facebooku, milczy jak grób. Milczą też środowiska feministyczne (poza jedną Alicją Molendą z Berlina, która ma odwagę wojownika i zasuwa z dzidą przez internet  udostępniając moje posty niczym odbezpieczone granaty), które podobno są bardzo zainteresowane obroną interesów kobiet, aby te kobiety nie były wykorzystywane, aby ich prawa były respektowane na polu prywatnym i zawodowym. No ale nic. Cisza. Cisza niezwykle ciekawa, jakoby był to strach. Dowiedziałam się nieoficjalnie, że ludzie w środowisku dziennikarskim boją się każdego ruchu, bo już nieraz byli zastraszeni przez korporacje. I to nie tylko korporację, w której pracują, ale korporacje, z którymi ich pracodawca jest w UKŁADZIE.

Mówiłam już o oku cyklonu? Tu właśnie zatrzymała się nasza polska rzeczywistość. Ten impas stał się czymś, co zwiastuje albo powrót starego „porządku”, gdzie każdy, kto ma coś do stracenia boi się cokolwiek napisać, powiedzieć, zalajkować, wesprzeć. Albo… kto wie, może to początek jakiegoś przełomu?

I tu chyba należy porzuć strach. Ja nie czuję lęku. Już z niego wyrosłam. Już tak po dupie dostałam, że niewiele mnie przeraża. Ale owszem, jak już wcześniej napisałam, czuję jakąś emocję. Coś w rodzaju żalu. Serdecznie szkoda mi tych, co mi w drogę wchodzą.

Jeśli zaś chodzi o rozwój sytuacji. Sprawa wygląda tak. Właśnie przeczytałam w jakimś pokątnym komentarzu na FB, bo nadal oficjalnej odpowiedzi od Empiku nie dostałam, że Empik mi nie powie, ile sprzedał moich książek, bo nie pozwala im na to ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji. Sprawdziłam tę ustawę. Mówi ona o tym, że przedsiębiorstwo ma prawo zachować tajemnicę handlową dot. spraw technicznych, technologicznych i organizacyjnych i innych mających wartość gospodarczą, co do których przedsiębiorca podjął niezbędne działania w celu zachowania ich poufności, których ujawnienie może zaszkodzić przedsiębiorstwu. Rozumiem, że Empik podjął jakieś działania w celu ukrycia liczby sprzedanych MOICH książek i poinformowanie MNIE, ile się ich sprzedało może zaszkodzić Empikowi? To baaardzo ciekawe.

Przeczytajcie proszę

$
0
0

Zacznę bez ogródek, bez literackich wstępów, prosto z mostu. Wiecie, w jakiej jestem sytuacji? Właśnie dostałam od wydawcy rozliczenie. Według tego rozliczenia za książkę, która jest we wszystkich empikach w całej Polsce, a na Amazonie kosztuje 120 złotych – należy mi się 118 zł. Za pół roku totalnej sprzedaży. Wszędzie. W księgarniach, w internecie, na allegro. Na targach książki. Za granicą. Wszędzie. 118 złotych.

No więc mam takie rozliczenie i co mam dalej z nim robić? Bo skoro takie absurdalne dane dostaje od wydawcy, a Empik mi odmawia informacji, to co? Milczeć? Bo tak mi proponują mądrzy komentatorzy sceny, kurwa, politycznej. Serio uważacie, że to jest OK? Bo ja po prostu nie mam za co żyć.

Ale oczywiście się nie poddaję, zakładam własne wydawnictwo, chcę sama zarabiać. I co się okazuje? Nie tak lekko, droga panno, żyjesz w kraju pieprzonego systemu, w którym rządzą układy, ludzie się o tobie nie dowiedzą i żaden dziennikarz, który jeszcze niedawno tak chętnie z tobą strzelał sobie selfie, teraz cię ze strachu nie zna. Ze strachu, że go z pracy wypieprzą. Tak jak – niedaleko szukać – mnie. Bo mnie wypieprzyli za zbytnią śmiałość w wypowiadaniu poglądów w gazecie, która propaguje wolność w wyrażaniu poglądów. I jeszcze dużo innych rzeczy propaguje, coś w rodzaju kobiecej solidarności i wsparcia. Ładnie to wygląda na obrazku: przejęte losem anonimowych kobiet ze świata, tudzież przejęte losem Marii Skłodowskiej Curie, która dawno już nie żyje i ich pomocy ze swojego wymiaru raczej nie potrzebuje – feministki z krwi i kości, które wypieprzyły z roboty kobietę za głośne powiedzenie, weźcie wy się zastanówcie, aborcja to nie znaczy życie, no więc te feministki walczą dzielnie na swoich kongresach, w hotelach czterogwiazdkowych, na bankietach i w pierwszej klasie pendolino, zwrot kosztów podróży. Mega wyczyn, bohaterstwo. Ale prawdziwym kobietom z krwi i kości, które potrzebują pomocy tu i teraz, boją się nawet dać lajka.

Ostatnio pewien popularny portal przeprowadził ze mną wywiad z okazji 100 lat praw wyborczych kobiet. Trzy godziny, kurwa, tam siedziałam, jeszcze jechałam do nich, a potem na pytanie, czemu wywiad nie poszedł, usłyszałam, że są wybory Miss Word, więc sorry, przegrałam. Jest tu jakaś feministka na sali? Poproszę o komentarz, jak to jest, że wybory Miss (ja to oglądałam, jak miałam siedem lat), są w tym kraju ważniejsze niż sto lat praw kobiet, molestowanie w pracy, temat macierzyństwa, no i fakt, że większość artystów przymiera głodem, bo są koncertowo dymani przez system wydawniczy – bo o tym mówiłam w wywiadzie.

To są bardzo niewygodne informacje, w końcu ktoś komuś daje zarobić, ktoś ma dzięki temu pracę i właściwie to wszystko, bo przecież nie żadne tam bzdury typu: wolność słowa, solidarność kobiet i feminizm.

No więc zmniejsza się mój zasięg, kochani, już nawet na Facebooku jest mnie coraz mniej, tym bardziej, że aktywne agencje – te same, które wysyłają tu na tego bloga swoich hejterów – zgłaszają mój profil do tak zwanych „nadużyć”. I każdy, kto mnie zna, wie, że nie mam skłonności do paranoi, wręcz odwrotnie, nigdy się niczego nie bałam. Po prostu stwierdzam fakt.

Niestety, dziś dopadło mnie to, co mnie dopaść miało, mam już wszystkiego dość, nie mam siły, wezmę te 118 złotych i pójdę kupić flaszkę, a potem po prostu jebnę się w łeb. Cześć.


Jeśli chcesz mi pomóc, wejdź chociaż na tę stronę. Potrzebuję ją pozycjonować, bo jak ktoś wpisuje w google moje nazwisko, to mu się, kurwa, Empik wyświetla.

Dziękuję. I to długie, bo opowiadam co było dalej

$
0
0

To zdjęcie zrobiła mi Agnieszka Malinowska w 2006 roku. A może wcześniej? Bardzo je lubię. Jakoś mi tu dziś pasowało.

Powiem wam, co było dalej. Powiem więcej. Dużo więcej.

Wczoraj ryczałam przez pół dnia, potem leczyłam się z migreny. Nie kupiłam tej flaszki za 118, bo nie miałam siły wstać z łóżka. To uratowało mi życie. Wieczorem ledwo żywa pojechałam do Joanny, która kupiła ode mnie Samum i to dwa egzemplarze, żebym miała na gorącą czekoladę. Siedziałam u niej półprzytomna z bólu i zmęczenia, kiedy pomału zaczęło do mnie dochodzić, co się właściwie wydarzyło. Otóż wydarzyło się bardzo dużo. Bo oto dowiedziałam się, że są Ludzie, którzy zupełnie bezinteresownie, z dobrego serca wspierają mnie jak mogą, przysyłają słowa otuchy, kupują książki na BaBie, oferują prawdziwą pomoc bez tych wielkich haseł o feminizmie i ch.. wie czym jeszcze na plakatach, na posągach i w memach na fejsbuniu.

Nie. Oto są Ludzie, którzy pomagają innym ludziom, są Kobiety, które NAPRAWDĘ pomagają innym kobietom, a nie pieprzą o tym na panelach. To kobiety nieuwikłane, wolne, niezależne. Bardzo dużo jest wśród nich Polonii. Ale też są tacy, którzy mieszkają w Polsce, ale się nie boją, mimo swoich zależności, pracy, układów. Wszystkim najserdeczniej w świecie wielkie DZIĘKUJĘ. Jesteście wspaniali. To dla Was piszę swoje książki.

No i właśnie. Co było dalej. A propos pisania książek. Zerwałam się o pierwszej w nocy, założyłam kapcie i siadłam do komputera. Kot w szoku. Chociaż z tym to nigdy nie wiadomo. Mam wrażenie, że emocje wyrażone przez kota należą do zupełnie innego wymiaru emocji, z takiego niedostępnego dla mnie – przynajmniej na razie – wymiaru emocji, w którym panuje szacunek wzajemny tak zaawansowany, że sorry, ale niczym nie będziemy tu szastać. Zwłaszcza emocjami. Ja się wciąż tego uczę, zwłaszcza kwadrans po tym, gdy znów wydrę mordę tylko z takiego powodu, że chciałabym już bardzo powiedzieć to, co mi przyszło do głowy. Bo kurde, zniknie.

No więc siadłam do tego komputera i łajając się w duszy na wszelki wypadek, gdyby mi do łba strzeliło wchodzić na Facebooka – weszłam na Facebooka. I dostałam zawału serca. I szybko stamtąd uciekłam. Bo takich rzeczy to się może kiedyś spodziewał Mansztajn, jak otwierał Make Life Harder i rano wstawał półprzytomny, zaglądał do fejsa i (cytuję, albo robię coś w rodzaju cytowania) „musiał przetrzeć mopem ekran z niedowierzania”. Że tam tysiące lajków. Podobny scenariusz. Co miałam robić? To nie jest łatwe zmierzyć się z szokiem, dlatego zwiałam stamtąd w te pędy, choć znając siebie, aplikacji nie zamknęłam. Tak na wszelki wypadek. Żeby nie stracić kontaktu z rzeczywistością.

I zaczęłam pisać. To wcale nie jest takie proste: zacząć pisać. Ale jak się zacznie, to naprawdę, dzieją się rzeczy straszne. Nie wiem, może to nie to słowo. Może nie straszne. Ale wiekuiste na pewno. W każdym razie jesteśmy na razie przy „zaczęłam pisać”, co jest jeszcze kawałek przed czynnością właściwą. To jest ten moment, w którym jeszcze jest szansa, żeby bez nadmiernego wyrażania emocji (pamiętacie tamten poziom?) przerwać pisanie. Logiczne. Można przecież przerwać coś, czego się jeszcze nie zaczęło. Na luzie. Gorzej potem.

Ale spokojnie, wciąż jesteśmy przy rozpoczynaniu. Szukam więc w tym cholernym komputerze jakiegoś programu do pisania, a przecież ja wam do tej pory nic nie powiedziałam o tym, że już się rozstałam z Acerem bez klawisza F8. No więc od pewnego czasu mam inny komputer (kupiony na olx, więc używka, a ja jako wytrawna artystka uwielbiam używki), który dodatkowo ma zupełnie inny system operacyjny i weź mi tu, kurwa, znajdź worda. To trwało. Trwało. Wifi miała szansę wejść i wyjść z chałupy, miała też swoje pięć minut skoków na klawiaturę, coś tam nawet dostała do żarcia. Wiedziała, co robi. Wiedziała, że za chwilę przyjdzie ten niekończący się moment zastygnięcia czasu, bez-oddechu, bez-szmeru, bez-żadnego-niczego. Bo inaczej nie odpowiadam za siebie.

No i piszę. Piszę dla was, kochani, nową książkę, a w międzyczasie nie mogę przestać pisać. Ale wiem jedno. To będzie prze-za-je-bi-sta książka, która stanie się odpowiedzią na wszystkie pytania. A przynajmniej na te, które mi przyjdą do głowy.

To będzie moja pierwsza książka, która przyjdzie na świat w DOMU. Nie w żadnym, kurwa, szpitalu, który ma ci niby pomóc, a tak ci dowali, że z ledwością o własnych siłach wyjdziesz. Tak jak ja wyszłam. Ale żyję.

Wszystko przede mną.

O dwóch takich co ukradli Polskę

$
0
0

Jest dwóch braci. Jeden ma telewizję, drugi gazetę. Reprezentują dwie skrajności. Przypadek?

Szósta rano. Nie śpię od trzech godzin. Nie mogę. To, co się dzieje, nie daje spać. A to Polska właśnie.

Dwa dni temu zmarł tragicznie prezydent Gdańska, Paweł Adamowicz. Chwilę później Jerzy Owsiak zrezygnował z prowadzenia Orkiestry. Świat się skończył. I znowu zaczął.

Kurwa mać. Ludzie. Bo inaczej chyba się nie da. Czy wy tego nie widzicie? Nie macie świadomości? Nie wiecie, czemu tak się dzieje, czemu dochodzi do tragedii? Niby w tych szkołach czegoś uczą, ale na pewno nie historii. A wystarczy w Wiki sprawdzić, jak to z Polską było. A wystarczy oczy otworzyć, jak to z Polską JEST.

A jest tak, moi drodzy, że jakiś czas temu Polska trafiła w ręce bliźniaków. Taki polityczny folklor, coś jak polityka w krajach afrykańskich – władzę oddaje się braciom. Którzy, a to też można sprawdzić w encyklopedii – mają wyjątkową więź. I sobie biorą kraj. I robią z nim co chcą.

Tak się stało wiele lat temu, do dziś nic się nie zmieniło. I nie mówię tu tylko o bliźniakach, co „ukradli Księżyc”. Nie. Władza to nie tylko polityka. To także media.

Jest dwóch braci. Jeden ma telewizję, drugi gazetę. Reprezentują dwie skrajności. Przypadek? Kto zna życie, wie że nie ma przypadków. Wielce ciekawa to rzecz, gdy dwóch bliźniaków szczuje na siebie cały kraj i zgarnia za to wywalone w kosmos pensje. Skąd wiecie, czy nie spotykają się po robocie i nie śmieją się w kułak, że dzięki ich akrobacjom Polacy skaczą sobie do gardeł? A im bardziej skaczą, tym wyższe pensje. Wszystko zostaje w rodzinie. To co? Nie wesoło? Wesoło i to jak. A im większa tragedia, tym weselej. Wszak jest o czym pierdaczyć przez kolejne miesiące. Jak dobrze ponakręcają to i lata. A mają do tego talent. Na „Smoleńsku” już lecą dekadę. Ciekawe, na ile im Prezydent wystarczy? Bo już widziałam tłita jednego z nich, zapowiada się maraton.

I teraz wy. Bo to od was zależy. To wy decydujecie o tych wywalonych w kosmos pensjach. To wy decydujecie, czy bierzecie udział w tej napierdalance. Bo dopóki bierzecie – jesteście w systemie. Jesteście w systemie, choć wam się zdaje, że z nim walczycie. Walka to też udział. Chcecie być poza systemem? Wyłączcie go. Nie powielajcie. Jeśli ktoś coś durnego pieprznie (a durnych zawsze sporo), to pieprznie. Nie trzeba tego zaraz powtarzać. Lepiej przyjrzeć się temu, co się w sejmie uchwala, niż roznosić ploty. Bo te ploty mają właśnie przesłonić to, co naprawdę ważne. To takie proste. A jednak od lat niepojęte.

Znałam Prezydenta osobiście. Pomógł mi, gdy otwierałam swoją Spółdzielnię Literacką. Dzięki niemu stać mnie było na zapłacenie druku pierwszej książki – kupił na pniu pokaźny nakład dla gdańskich szkół. To był dobry człowiek. Ale jaki by nie był w oczach innych – należy mu się szacunek. To taka uwaga do wszystkich tych „niepokornych”, co mają ogromną potrzebę zaistnienia JAKKOLWIEK i mylą pogardę z anarchią. Punks not dead, pamiętam. Tylko że to było dawno i od tamtej pory warto dorosnąć. Zamiast hasłami, dobrze się życiem zająć. Bo trwa. Nie każdy ma takie szczęście.

Wbrew wszystkiemu, wbrew własnemu wzburzeniu, wbrew własnym słowom sprzed dwóch dni – jestem dumna ze swojego kraju. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my myślimy. A przecież musimy myśleć, skoro z tak małego państwa, spośród tylu narodów na tej planecie, w ciągu mojego krótkiego przecież życia już po raz piąty (a ósmy w ogóle!) możemy dostać najbardziej cenioną nagrodę świata. I to za coś, co ma najwyższą wartość. Za ratowanie ludzkiego życia.

Już dzisiaj nie zasnę. Noc zawsze dobiega końca. W Kalendarzu Majów Prezydent Adamowicz jest Niebieską Nocą. Ale po każdej nocy przychodzi dzień. Nie zepsujmy tego.

Tajemniczy Don Pedro Paweł Adamowicz

$
0
0

Istnienie składa się z trzech czasów. Czas przeszły, teraźniejszy i przyszły. Ten pierwszy stanowi problem, gdy ktoś umiera. Nigdy nie wiadomo, jak powiedzieć. Gdańsk go lubił? A to, że dziś tonie we łzach – czy nie świadczy o tym, że Gdańsk nadal go lubi? I że będzie lubił w tym trzecim czasie, w tym przyszłym, wiecznym, na zawsze?

  • Musimy się spotkać – napisałam na jego messengerze. – Pilne.

Po czym pojechałam gdzieś tam coś załatwiać i zapomniałam o swojej nagłej wiadomości. Godzinę później zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz, ale nic nie zobaczyłam, bo nie miałam okularów. Na wszelki wypadek więc krzyknęłam tym swoim zwyczajem, gdy nie wiem z kim rozmawiam: „czego? kto tam?!”

  • Tajemniczy Don Pedro.

Od razu go poznałam. Po głosie, a może po tym sposobie mówienia? Nikt inny by nie nawiązał do Baltazara Gąbki w takim stylu. Tylko on. Paweł Adamowicz.

Powiedział, że pracuje codziennie do dwudziestej pierwszej, ale znajdzie dla mnie czas. Nie czekałam długo. Spotkaliśmy się dwa dni później, pamiętam, że to był wtorek.

Nie spóźnił się ani minuty. Przyjął mnie z honorami. W tym społeczeństwie, gdzie artyści są traktowani jak nieszkodliwi wariaci albo po prostu brutalnie robi się ich w balona – to była dla mnie nowość. Jeszcze nikt, przedstawiciel żadnej instytucji nie potraktował mnie z takim szacunkiem. Do tej pory.

Starałam się być konkretna, wszak warto się odwzajemnić i szanować czyjś czas. Opowiedziałam mu o losach pewnej książki o Gdańsku, której wydanie wsparł osiem lat temu. Szklanka na pająki Basi Piórkowskiej, pamięta pan? Pamiętał. I od razu kupił  dwieście egzemplarzy dla gdańskich szkół. Bez żadnych upustów. Z walczącej z wiatrakami artystki bez grosza stałam się osobą, która realnie wydaje cenioną nie tylko w Polsce literaturę piękną. I ma wsparcie Prezydenta.

Kilka tygodni później spotkaliśmy się na Kongresie Kobiet w Europejskim Centrum Solidarności. Byłam z Baśką i z książkami, rozłożyłam stoły i zaczęłam sprzedawać. Pierwsze koty za płoty. Szło różnie. Jeszcze mało ludzi, jeszcze nikt nic nie wie. I nagle przyszedł on. Najpierw kupił egzemplarz dla siebie, potem z nami usiadł. Jak się domyślacie, od razu wokół naszego kramu zrobił się tłum.

Żałuję, że więcej z nim nie porozmawiałam. Że tylko wysłałam mu podziękowania, zamiast je osobiście złożyć. Że nie miałam czasu, a może śmiałości napisać znów na jego messengerze: spotkajmy się. Przecież nigdy nie wiadomo, czy jeszcze będzie nam dane pogadać. Pożartować.

Tajemniczy Don Pedro odszedł. Nastała Niebieska Noc. Jadę samochodem przez moje miasto, widzę jego uśmiechniętą twarz na czarno-białych zdjęciach i ściska mnie w gardle. Siedzi pochylony, ręką podpiera się o kolano. Patrzy łagodnie w obiektyw. Czy żartował, gdy mu robiono to zdjęcie? Na pewno. Zawsze żartował. Nigdy nie chodził z obstawą. Ludzie go lubili. Gdańsk go lubił.

Istnienie składa się z trzech czasów. Czas przeszły, teraźniejszy i przyszły. Ten pierwszy stanowi problem, gdy ktoś umiera. Nigdy nie wiadomo, jak powiedzieć. Gdańsk go lubił? A to, że dziś tonie we łzach – czy nie świadczy o tym, że Gdańsk nadal go lubi? I że będzie lubił w tym trzecim czasie, w tym przyszłym, wiecznym, na zawsze?

Nie mogę pisać tego tekstu. Łzy mi przeszkadzają. Bycie artystą nie jest łatwe, człowiek ma nerwy na wierzchu. Ale są na tym świecie ludzie, którzy widzą w tym wartość. Są. Byli. Był.

Jest?

Będzie.

 

Viewing all 192 articles
Browse latest View live