Quantcast
Channel: Sens Życia – Najlepszy Blog na Świecie*
Viewing all 192 articles
Browse latest View live

Ta książka nie jest dla dzieci

$
0
0

Wcześniej w swoich książkach pochylałam się tylko nad kobietami. Kobieta to fascynujący temat, owszem. Ale przecież facet to terra incognita! Niezgłębiona czarna czeluść nie wiadomo czego…

Szanowni Państwo! Oddaję w Wasze ręce moją najnowszą książkę, pt. Poradnik dla psychopatów. Wiem, jak bardzo jest ona kontrowersyjna. Kontrowersją i to gigantyczną kontrowersją dzisiejszych czasów jest bowiem założenie, że człowiek powinien dbać o siebie. Różne z tego powodu ukuto określenia. Jest wśród nich pełne prychnięć słowo: – Egoista! Albo też: – Narcyz. Egocentryk. Wreszcie najmocniejsze: – Psychopata. 

Każdy, kto w tym kraju traktuje samego siebie dobrze – naraża się na powyższe epitety. Nie jest bowiem popularne być dla siebie fair, nie jest w dobrym tonie odnosić się do siebie z czułością. Tu obowiązują wzorce męczenników, ludzi urobionych po pachy DLA INNYCH,  którzy, rzecz jasna, nie okazują wdzięczności. 

W tym poradniku nie ma miejsca na wdzięczność. Nie ma też mowy o oczekiwaniach. Jedynym założeniem tej książki jest maksyma Papula, który na pytanie podczas rozmowy kwalifikacyjnej, jakie są jego życzenia w nowej pracy, odparł: – Żeby nie było spiny i żeby było wiadome.

I tego będziemy się trzymać.  

Ta książka nie jest dla dzieci. A dla kogo? To pierwsza książka, którą pisałam z myślą o mężczyznach. Wszak większość kobiet jest przekonanych, że ich facet to ktoś w rodzaju socjopaty, narcyza, albo i lepiej. Niech więc dowiedzą się, jak funkcjonuje TEN umysł. Lepiej WIEDZIEĆ. Zwłaszcza, gdy masz do czynienia z psychopatą.

Wcześniej pochylałam się tylko nad kobietami. Kobieta to fascynujący temat, owszem. Ale przecież facet to terra incognita! Niezgłębiona czarna czeluść nie wiadomo czego. Postanowiłam tam zajrzeć. Postanowiłam pokonać lęk i spojrzeć demonowi prosto w oczy. Doświadczenie niezwykłe. Coś w rodzaju zanurkowania w czarną dziurę. Kto wie, co jest po jej drugiej stronie? Zapętlenie rzeczywistości? Pustka? A może nowy wszechświat? Sami się przekonajcie. Ze swojej strony mogę tylko powiedzieć, że jeszcze nigdy się tak nie bawiłam, jak przy pisaniu tej książki.

Jeśli więc nie masz faceta – kup sobie ten poradnik. Jeśli masz faceta, kup dwa. Jeśli masz dwóch facetów, kup od razu pięć. Na zapas.

Poradnik dla psychopatów jest pozycją dla osób o mocnych nerwach i dużym poczuciu humoru. Poruszam w nim tematy skostniałe od powagi, rozkruszam monumenty wszelkiej poprawności. Dobieram się do skóry różnym, przekonanym o swojej nienaruszalności, instytucjom. Można się więc przy nim zdenerwować, ale też uśmiać do łez. W każdym razie – emocje gwarantowane. Nawet dla tych, co podobno emocji nie odczuwają.

Poradnik ma formę wydania kieszonkowego. Celowo. W każdej chwili można go bowiem ukryć w kieszeni dżinsów, albo w dużej dłoni, by nikt z osób niepożądanych go nie zauważył. Jest tak skonstruowany, żeby można było w nim notować. Po każdym rozdziale jest miejsce na notatki. Każda strona z ołówkiem należy więc do was. Tu możecie zapisywać własne pomysły rozwiązań poruszanych problemów. Być może wasze pomysły okażą się lepsze od moich i któregoś dnia dostanę zupełnie nową wersję Poradnika dla psychopatów? Oby. Przecież nikt nie powiedział, że mam rację. 

Książka jest ilustrowana. Rysunki wykonała moja córka, która jest geniuszem. Każdy rysunek niesie potężny potencjał emocjonalno-artystyczny. Przedstawia on bohatera naszego poradnika w opisywanych sytuacjach i osadzonego w przestrzeni pozbawionej kolorów. Wy tę przestrzeń możecie wypełnić własnymi kolorami.

Pokażcie mi, jak widzicie świat. Bo o to przecież chodzi. O wasze pomysły i waszą ekspresję. Bo każdy z was jest artystą. 

I każdy może być psychopatą…


Żeby kupić książkę, wystarczy kliknąć TU. W dniach 28-31 stycznia Poradnik jest dostępny w sprzedaży przedpremierowej. Premiera książki odbędzie się 14 lutego – wysyłka od 1 lutego! Poradnik, zamiast pluszowego serca z oszą, może być więc doskonałym prezentem na to przesłodzone święto. Aha. Podpiszę wszystkie książki w sprzedaży przedpremierowej. Chyba, że ktoś nie będzie chciał, to wtedy nie.

Każdy, kto teraz go kupi, dostanie w ekstrasie prezent, który enigmatycznie nazwę: niezbędnik psychopaty. WARTO. Z założenia bowiem robimy w BaBie małe nakłady. Potem nie będzie już tak łatwo…

poradnik


Jestem zajeBaBana, czyli o wpadce BaBy

$
0
0

Wszystkich, którzy mają niedogodność czytania romansu z piasków Sahary – najmocniej przepraszam. A że przepraszanie nie ma mocy realnego zadośćuczynienia, proponuję konkretną rzecz…

Zważywszy na powszechność kaleczenia języka polskiego, słowotwórstwo w skali globalnej, płynące z telewizorów i radioodbiorników poklejone ze słów angielskich, a może i amerykańskich, kto ich tam wie? – twory, a także różnego rodzaju wtręty tajemne, moja Spółdzielnia Literacka BaBa wyszła przed szereg. I nie to, że specjalnie jakoś, metodycznie, ale przypadkiem, a może raczej: przez nieuwagę. Albo – choć nie wypada mi się tłumaczyć – na skutek pośpiechu, natłoku pracy, brak doświadczenia i znajomości narzędzi, które z racji mojej artystycznej natury są mi od zawsze obce. 

Na przykład program do składu książki. Rzecz o trudności wymiaru kosmicznego. Żeby to opanować, a jednocześnie pilnować spraw księgowych, prawnych, a także terminów, promocji, wysyłki, rodziny i pisania książek – trzeba mieć trzy głowy minimum, z wymaganiem 150 IQ dla każdej. 

STARAM SIĘ! Ale nie zawsze się udaje. Oto właśnie dotarło do mnie, że moja powieść SAMUM została złożona przez wspomniany program tak sprytnie, że po prawej stronie, owszem, jest OK, ale po lewej program postanowił wywinąć numer i poprzenosić wyrazy od tak zwanej czapy. I tak powstała zupełnie nowa definicja stylistycznej formy powieści, której ja jestem prekursorem. 

Wszystkich, którzy z tego powodu mają niedogodność czytania romansu z piasków Sahary – najmocniej przepraszam. A że przepraszanie nie ma mocy realnego zadośćuczynienia, proponuję konkretną rzecz. 

Każdy z was, kto kupił (kupi) u mnie Samum, przy kupnie następnej dowolnej książki otrzyma zupełnie gratis Poradnik dla psychopatów. Wystarczy podać w zamówieniu hasło: „BaBa tkwi w szczegółach”. Będę wiedziała o co chodzi. Jeszcze chusteczkę do okularów dodam. Tym, którzy już złożyli kolejne zamówienie, wrzucam do koperty drugi „Poradnik” w ekstrasie. 

W razie pytań, piszcie. I mam nadzieję, że mi wybaczycie. ZajeBaBana jestem. 

Walentynki dla psychopatów

$
0
0

Z chłopakami wiadomo, jak jest. Dziewczyna zastanawia się, co poszło nie tak z ewolucją gatunku ludzkiego, że z jednej strony wygenerowała człowieka, z drugiej zaś strony wciąż trwa przy małpie?

Przez całe życie mordowałam się z tym „świętem”, wciąż nie wiedząc, co z nim począć. No, może nie całe życie, bo przecież w wieku dziecięcym, czy też we wczesnym nastolęctwie pojęcia nie miałam, że jest na świecie jakaś szajba na temat czternastego lutego. A potem nagle trach, jest temat. I nie wiadomo, co z tematem zrobić. Owszem, wcześniej były jakieś zrywy na Dzień Chłopaka, była też nerwówka z okazji Dnia Kobiet. Wigilia odbijała się czkawką w relacjach, bo jak ktoś kogoś wyjątkowo lubił, to coś tam kupił na prezent, a jak nie kupił, to jednak głupio. Kasy nie było, oczekiwania rosły i jakby tego wszystkiego było mało, z nadejściem pierestrojki wybuchły te Walentynki. I problem.

Najpierw problem, bo trzeba szybko zorganizować jakiegoś chłopaka. Kasa kasą, ale każdy głupi potrafi laurkę zrobić, byle był. Gorzej jak go nie ma.

Z chłopakami wiadomo, jak jest. Z chłopakami, zwłaszcza w okolicach siódmej klasy podstawówki jest mianowicie tak, że dziewczyna zastanawia się, co poszło nie tak z ewolucją gatunku ludzkiego, która z jednej strony wygenerowała człowieka, z drugiej zaś strony wciąż trwa przy małpie? Długo trwa. Dziewczyny już czytają Hemingwaya, podczas gdy chłopaki walczą na patyki krzycząc do siebie: „drzrz-drzrz!!!” Ciężko się zakochać. Ale. Laurkę się chce. Zwłaszcza, gdy Dorota ma ich siedemnaście.

I tak zaczyna się najstraszliwsze zjawisko na świecie, zarzewie każdej katastrofy, mianowicie: KOMPROMIS. A potem, gdy już ludziom się nie chce robić żadnych laurek, gdy ludzie już mają jakąś kasę, dzieje się jeszcze gorzej. Bo z tego utartego kompromisu, z jakiegoś rozpędu kulturowego coś koniecznie TRZEBA, choć w ogóle się nie chce. I znudzeni idziemy do Oszą, kupujemy na odczepnego pluszowe serce z Chin plus Carlo Rossi, żeby nie było tak smutno. Pluszowe serce z Chin, jak sama nazwa wskazuje, pochodzi z Chin, a coś co pochodzi z Chin niewiele ma z miłością wspólnego. Coś, co pochodzi z Chin jest raczej związane z pracą nieletnich za nędzne grosze i ja bym się z takiej „walentynki” cieszyła umiarkowanie. Za Carla Rossi też bym się nie cieszyła, bo to zwykły kwach przebrany za fiu-bdździu.

Tymczasem jest rozwiązanie. I to rozwiązanie jest nie tylko prostym wyjściem z problemu, który nam zafundował we wczesnych latach dziewięćdziesiątych powiew mody z zachodu. Jest to rozwiązanie dużo większego kalibru, bo jest to wyjście zagmatwanej sprawy wywołanej zawartym kiedyś tam, we wczesnym życiu KOMPROMISEM. To rozwiązanie ma na imię książka, a ściśle jest to Poradnik dla psychopatów. Prezent na wszelkie walentynki, jak się patrzy – to raz. ale to dopiero początek radości. Bo Poradnik dla psychopatów to książka, jak sama nazwa wskazuje, dla każdego faceta. I – z tego, co życie poznałam – niejednej kobiety. To zbiór prostych rozwiązań w każdej kłopotliwej sytuacji, zwłaszcza gdy sytuacje ocierają się o relacje tych dwóch skrajnie różnych gatunków: kobiety i mężczyzny.

Spieszyłam się napisać ten Poradnik właśnie na Walentynki. Wiem, jak to „święto” weszło w naszą polską przekorę. Wiem, że nie leży, a raczej tkwi ością w gardle naszej polskiej mentalności. Tu się raczej karierę robi na śmierci, nie na miłości. A Poradnik ze śmiercią tańczy. Poradnik bawi na cmentarzu. Dlatego dajcie sobie spokój z wycieczkami po galeriach handlowych. Powiem wam, co jest teraz w galeriach handlowych. Festyny. Imprezy z wodzirejem, który drze paszczę do mikrofonu. Powiem wam też, co się dzieje w zupełnie innym miejscu. Na przykład: w domu. W domu jest cisza, kocyk, internet. W internecie jest strona internetowa: BaBa.com.pl. Tam się klika i po dwóch dniach przyjeżdża kurierem (nie pocztą, zrezygnowałam właśnie z usług poczty na zawsze, człowiek uczy się całe życie, tego, że należy zrezygnować z poczty na zawsze, również) rozwiązanie wszystkich problemów.

fullsizeoutput_e7

BaBa z Gdańska. Spektakl z przytupem

$
0
0

Veni vidi vici. Siadłam z ekipą, napisaliśmy projekt i wygraliśmy. Mamy to. 22 lutego w Gdańsku zrobimy taką wiksę, jakiej świat nie widział. Wiksę dla psychopatów

Wszystko jest ze sobą tak splątane, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Chyba od tego, że mi się kiedyś przyśnił sen – gdzieś okolicach Kołobrzeskiej w Gdańsku jakiś dziwny budynek z windą, drzwi, mieszkanie na pierwszym piętrze, tu przedpokój, tam kuchnia, a ja w nim całkiem zadowolona, bo czeka mnie coś fajnego. Macie czasem takie sny? Ja mam ciągle. No więc mija czas, mija pół roku, rok i nagle dzwoni do mnie Monika Ksieniewicz-Mil z Onetu i prosi o wywiad. Oczywiście, nie z powodu tamtego snu, raczej z powodu koszmaru zwanego rzeczywistością, czyli: Empik, wydawcy, walka o BaBę, walka o kobiecość itd. Temat rzeka.

Oczywiście się zgadzam. Jadę do niej, bo ma małe dziecko, w ręku trzymam adres i nagle mi się skleja w głowie ten obraz, ten budynek, ta okolica. Wchodzę na piętro (muszę mówić, które?), wchodzę do mieszkania – wszystko się zgadza. To tu. Jest dobrze, myślę. Powinnam być zadowolona.

Czy będę? Mój syn zawsze odpowiada w takim momencie: to się okaże. Bo w życiu nic nie jest proste, choć jest proste idealnie. Będę. Ale nie tak szybko, kochani. I nie z oczywistego powodu.

Wywiad się ukazał po jakichś dwóch miesiącach z tytułem, który całkowicie zmienił charakter rozmowy. W pierwszej chwili się wściekłam. Potem pomyślałam, trudno. Jest taka filozofia Wschodu, nazywa się aikido. Siła przeciwnika jest twoją siłą. A moje zadowolenie ze snu jest przede mną. Czekam więc dalej. I któregoś dnia dostaje od Moniki wiadomość. Nie marudź, tylko weź dupę w troki, swoją ekipę i działaj. I wysyła mi linka. Do Otwartego IKM, żeby zawalczyć o dofinansowanie na wydarzenie artystyczne.

Veni vidi vici. Siadłam z ekipą, napisaliśmy projekt i wygraliśmy. Mamy to. 22 lutego w Gdańsku zrobimy taką wiksę, jakiej świat nie widział. Wiksę dla psychopatów.

Parę słów o ekipie. Kacper (z dziobem) to mój syn, ten od: „to się okaże”. Aktor po Baduszkowej, człowiek piękny i zdolny, przepełniony Słońcem. Na spektaklu będzie opowiadał o tym, co zrobić gdy dzwoni telefon, co zrobić, gdy nie dzwoni telefon i jak być w dwóch miejscach na raz. Poza sceną nosi Julkę na barana (to ta w koronie), swoją dziewczynę. Julia nazywa się Olędzka i jest gwiazdą estrady. Kiedyś rozbiła bank w programie Mam Talent i do dziś śpiewa w telewizji. Bywa księżniczką w bajkach Disneya. Jesli chodzi o barwę głosu to jest typem Amy Winehouse. Podczas spektaklu będzie śpiewać o tym, jak sobie poradzić bez chłopaka i dlaczego to takie proste.

Cwaniara.

Zofia. Wzrok morderczo zimny. To moja córka. Autorka rysunków Poradnika dla psychopatów. Kobieta niewidzialna. Cudem na zdjęciu uchwycona, chyba tylko dlatego że to ajfon był. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zdołacie ją zobaczyć. Podejrzewam, że będzie ciężko. Podobno na wydarzenie się wybiera, ale czy ciałem, czy duchem – nie wiadomo. Jedno jest pewne. Będzie w formie swoich genialnych rysunków. Coś jak Banksy. Słabo?

No i ja. Ja wam opowiem, jak napisać książkę w trzy tygodnie i zatańczę afrykański taniec. Powiem więcej. Nie tylko ja go zatańczę. Wszyscy go zatańczymy. Weźcie wygodne buty. Albo na bosaka też można.

Wisienkę na torcie stanowi niejaki Brat Zacieszyciela, który najpierw komentował wszystko co piszę na blogu, straszliwie mnie wkurzał, bo wytykał literówki, a potem po prostu zajął miejsce w moim życiu. I teraz całymi dniami naprawia żarówki. Serio. Przynosi z elektrośmieci jakieś zużyte, wyrzucone, zapomniane świecidła i je naprawia. I potem działają. Tym sposobem mam w chacie prawdziwe iluminacje. Jak chcecie zobaczyć, przyjdźcie. Wrażenia niezapomniane.

Jeszcze raz. IKM na Długim Targu, 22 lutego, to jest piątunio, idealny czas na melanż w nietypowym wykonaniu, kupa śmiechu, wino, kobiety i śpiew, słowem: BaBa z Gdańska. Godzina 18.00.

Z uwagi na ograniczoność miejsc warto się zapisać: redakcja@baba.com.pl

Między ustami a brzegiem pucharka

$
0
0

Nazajutrz obudziłam się w czerni najgorszego poranka w życiu, z gorączką piekielną, i była to zaraza najstraszliwsza w świecie, która wysyła ludzi na tamten świat…

dracula
Hrabia królował w czasach zarazy, do mnie też przyszedł, ale się nie dałam…

Założenie było dobre. Odpocząć. Odpocząć, pójść a rurki z kremem, pozbierać wymordowane po występach ciało w całość. Z wiosny niechybnie nadchodzącej skorzystać. Ze słońca poczerpać konieczną do dalszej walki energię. Bo walka się nie skończyła, choć zasoby owszem.

No więc jadę w Polskę, jadę na ten przedłużony weekend, na poły jeszcze zimowy, ale przecież już ciepły, już pełen nadziei i blasku. Nawet okulary słoneczne założyłam. Nawet płaszczyk lżejszy. Bo przecież nie ma nic bardziej znienawidzonego jak kurtka zimowa na przednówku. Tak jak nie ma nic bardziej upragnionego jak lżejszy ciuch w przedwiośniu.

Ach, jak będzie cudownie! Nazajutrz wstanę, założę te swoje fiu-bździu i polecę do cukierni na pucharek. Znacie te pucharki? Pal licho, jak one smakują, ale jak wyglądają! Najbardziej lubię te ciemnowiśniowe gałki lodów upakowane w triadę, którą wieńczy bita śmietana, gęstą czernią czekolady polana.

Albo sorbetowy menuet o barwie mango, tej głębokiej żółto-pomarańczowej nucie plus, no nie wiem, niech mnie zaskoczą: orzechy? migdały? płatki kokosa? rodzynki?

No i kawa! Albo herbata! Boże mój, jak się cieszę na samą o tym myśl! Choć i tak zwykle moja podróż do krainy słodyczy kończy się szybciej, niż zaczyna, bowiem po przestudiowaniu karty menu i wydaniu z siebie tych wszystkich zachwytów, zamawiam tartę warzywną i cześć.

Tym razem tak nie będzie! Tym razem będę postacią z bajki, panienką z grochami na spódnicy, Pchłą Szachrajką, panną Kiką, Babeczką.

No i tak opisując Państwu swój urlop nieszczęsny dotarłam, nomen omen, do informacji, którą Państwu chciałam przekazać już dawno, ale nie miałam na to siły. Otóż w tak zwanym międzyczasie (szczerze mówiąc, nie wiem, kiedy) wydałam książkę dziesięcioletniej Tosi Bardowskiej, a książka ma tytuł „Babeczka” i jest doskonałym uzupełnieniem rodzinnym, kiedy starzy czytają Poradnik dla psychopatów, a dzieciak zawraca głowę. Należy mu kupić Babeczkę i spokój.

Wracając do nieszczęsnego urlopu. Dlaczego nieszczęsnego? Bo nazajutrz obudziłam się w czerni najmroczniejszego poranka w życiu, z gorączką 39 stopni, z zapaleniem absolutnie wszystkiego i była to zaraza najstraszliwsza w świecie, która wysyła ludzi na tamten świat, a imię jej brzmi: SEPSA.

Jak się domyślacie, nie poszłam na żaden pucharek ani tartę, ani nic. Przez tydzień walczyłam o życie, a teraz leżę bez tchu i właściwie nie mam nawet siły zakończyć tego tekstu. Niech więc będzie nieskończony, niech trwa, niech niesie mój słaby głos w przestworza, niech przeistoczy się w melodię, której nuty, zamiast rodzynek w pucharku, zagrają coś weselszego niż marsz żałobny.

Krucjata Nemezis

$
0
0

Wszystko jest tak, jak przypuszczałam. Widzę przez okno. Na łóżku siedzi Mała Dziewczynka i choć nigdy wcześniej jej nie widziałam – faktycznie ma blond loki, buzię spuchniętą i czerwoną od łez. A on nad nią pochylony. A ja walę w drzwi… 

Jadę autobusem. W autobusie pełno ludzi. Siedzę na końcu przy oknie. Miejsca na końcu są najlepsze. Tam jest kanapa i tam się siedzi komfortowo, zwłaszcza, gdy w planie daleka podróż. Ja zwykle siadam na końcu, by się nie martwić, że ktoś się dosiądzie i zacznie gadać. Znacie to? Nagle do autobusu wchodzi lekko zawiany osobnik i, rzecz jasna, siada obok was? I gada? W moim przypadku to niemożliwe. Owszem, na kanapie z tyłu zawsze może ktoś usiąść, ale nawet, ciąg rozmówców na mnie się nie kończy. Wystarczy odwrócić głowę, niech gada z kimś innym. Na najbliższym przystanku przezornie patrzę więc w okno i co widzę?

Z autobusu wychodzi kobieta. Ma bordową sukienkę. Podchodzi do pobliskiego kiosku, staje przy nim. Patrzę na nią, ale jest jakaś taka… nieuchwytna. Zmrużam oczy, skupiam wzrok, ale widzę coraz mniej. Ona znika! Rozpływa się w powietrzu. Co ciekawe, bordowa sukienka zostaje. Nie mogę w to uwierzyć. Wyciągam telefon, żeby zrobić zdjęcie choć pustej sukience. Ale telefon mnie nie słucha. Wciąż pokazuje ostatnio zrobione zdjęcie, aparat uparcie nie działa.

Jakaś obca dziewczynka, która nie wiadomo skąd się wzięła, pogania mnie: dalej, dalej! Ale ja nie umiem. Nie mogę. Podnoszę wzrok, patrzę na kiosk. Sukienka znikła.

Nie ma już nic.

Autobus jedzie dalej. Dalej, dalej…

Od ponad roku wynajmuję pokój z kuchnią w pewnym domu na wsi. Do tej pory był względny spokój, jednak został zburzony. Któregoś dnia wprowadził się tu pewien „Młody Mężczyzna”. Tak go określiła właścicielka mieszkania. Młody Mężczyzna robi regularne imprezy, takie z kategorii, którą można określić: pijackie burdy. Pijackie burdy są coraz głośniejsze, coraz trudniej je znieść, zwłaszcza gdy się leży z gorączką 39,1 stopni i walczy z sepsą. Ja walczę trzeci tydzień i gdy tylko w malignie uda mi się zasnąć, śnią mi się sny niepojęte o znikających kobietach. A trzech minutach budzi mnie gardłowo zduszony okrzyk: KUUUUURWAAAA, JA PIERDOLĘ, POLEJ!!!

I łomot spadających sprzętów, i walnięcie pięścią w ścianę, i zabłąkane w rzucie krzesło lądujące na suficie.

Jestem coraz bledsza. Coraz bardziej śpiąca. Coraz bardziej milcząca. Jednak wstaję z łóżka, idę do kuchni zrobić herbatę i wtedy słyszę TO.

Z kuchni lepiej słuchać. W kuchni są te rury, te połączenia piekielne, które niosą głosy i krzyki, które nie dadzą zasnąć nawet na trzy minuty.

I nie można już uciec od tego krzyku, bo ten krzyk to wcale nie jest krzyk, ale płacz i bynajmniej nie należy do Młodego Mężczyzny, ale do maleńkiego dziecka, do malutkiej, trzyletniej dziewczynki z blond lokami, która siedzi na łóżku i bardzo się boi, bo jej tata jest groźny okrutnie i nie ma do niej cierpliwości, kto by miał po takiej libacji?

W piżamie, w kapciach, z narzuconą tylko kurtką biegnę, biegnę na pomoc, dalej, dalej, bo przecież nie wiem, jaki demon szaleje w ciele Młodego Mężczyzny, który nie ma cierpliwości do Małej Dziewczynki. Demony bywają groźne, a demon dwudniowej libacji jest groźny piekielnie. Dobrze to wiem. Pamiętam. Też kiedyś byłam dziewczynką.

Wszystko jest tak, jak przypuszczałam. Widzę przez okno. Na łóżku siedzi Mała Dziewczynka, i choć nigdy wcześniej jej nie widziałam – faktycznie ma blond loki, buzię spuchniętą i czerwoną od łez. A on nad nią pochylony. A ja walę w drzwi.

Dalej nie mogę pisać, bo ręce mi się trzęsą. Nie mówcie mi o policji. Policja nigdy mi nie pomogła. Nigdy. Teraz też nie. Wiem tylko, że muszę uciekać. Muszę ratować siebie, bo we mnie też jest Mała Dziewczynka. W dodatku chora na sepsę. Spierdalam. Do widzenia. A raczej: żegnam. Znikam, jak kobieta z mojego snu. Ale gdy po roztrzęsionej próbie spakowania rzeczy wsiadam do samochodu, nagle okazuje się, że jakimś niepojętym sposobem mam dziurawy układ chłodniczy i spod auta leje się woda.

Dżizas-kurwa-ja-pierdolę. Z butelką wody do chłodnicy, w gorączce po niewyleczonej sepsie, przez te pieprzone dziury w drodze, aby dalej od Młodego Mężczyzny i jego spragnionego demona agresji, od tych dzieci potrąconych, od tych strzyg kaszubskich – muszę uciekać, muszę ratować siebie, bo mnie, kur…, naprawdę niedługo nie będzie.

Nad drogą przelatuje kruk. Leci w kierunku Gdańska. Leć za mną, zdaje się mówić. Leć za mną, nie zginiesz.

Samochód muszę porzucić. Pieniędzy na naprawę nie mam, właściwie nie mam na nic na razie, bo jak wiecie, wydawca mi zapłacił za moje bestsellery jedno wielkie gówno i jakim cudem się rozeszło. Chodzę więc po Gdańsku i pytam, czy mnie kto przenocuje? Bo nieco wieje, a ja po chorobie i jakby co, to gdzieś są dobrzy ludzie?

Pierwszy był klasztor w Oliwie. Tak, wiem, naoglądałam się filmów w młodości, teraz realizuje własny scenariusz. Jest soczysty. Każda scena jak z bajki. Mała Dziewczynka w różowych trampkach idzie przez wielkie miasto, w ręku trzyma pudełko zapałek. Co chwila ogrzewa zmarznięte dłonie. Na ile wystarczy?

Drugi: Caritas w Sopocie. Trzeci: klasztor we Wrzeszczu. Wreszcie ten ostatni, wyznaczony trasą kruka. Zakon w Gdańsku. Posępny i groźny jak dom z horroru, na wysokim wzniesieniu, w oknach kraty. Ostatni przystanek z kioskiem przy drodze. Przy kiosku staje kobieta i kątem oka zauważa, że ma na sobie bordową sukienkę. Jak to się stało, mój Boże?! Kiedy ją założyłam? Czy to jakieś fatum? Jeszcze moment i zniknę! Mała Dziewczynka jej podpowiada: dalej, dalej. Dalej, naciśnij ten przycisk. Naciska. Wielka, żelazna brama otwiera się. Skulona postać w czarnym habicie wyciąga przed siebie kościstą dłoń.

Chodź.

Prowadzi mnie do piwnic. Rozglądam się po korytarzu, na ścianach krucyfiksy. Czy jesteś wierząca, pyta. Bo ja CHCĘ, żebyś poszła z nami na mszę. Ja CHCĘ. Pójdziesz.

Drżę. Czuję, że drżę. Ale to jeszcze nie jest strach. Nie mam przecież wyjścia. Muszę gdzieś spać. Nie mogę się bać.

Moja cela jest w suterenie, przez okno widać kawałek dziedzińca okolonego klasztornymi murami. Tylko fragment trawy, mury i kraty. A ja jestem przecież Wichrem, jestem wiatrem, który nigdy się nie dał nigdzie zamknąć.

Ciemno. Cicho. Straszno.

Żeby chociaż ptak przeleciał. Ale ptaków już nie ma. Nieba już nie ma. Tylko ten Chrystus umordowany wisi na drzewcu i dogorywa. Ta śmierć trwa dwa tysiące lat. Zimnem moje ciało przeszywa. Szukałam schronienia, trafiłam za kraty. Czy tego chciałeś, kruku?

Ta historia się nie kończy. Ta historia jest ciągłym, nieskończonym rytmem zmian. To ja ją piszę. A co napiszę, się stanie. Mam na imię Nemezis. Co mam napisać teraz?

Z  autobusu wysiadła kobieta w bordowej sukience. Przez chwilę jeszcze był po niej ślad. Przez chwilę jeszcze jest po mnie ślad. Czy ktoś mnie zatrzyma w stop-klatce, zanim zniknę na zawsze…?

IMG_0047
fot. Ewelina Lubecka

List pożegnalny

$
0
0

To mój ostatni tekst. Długo myślałam, jak go napisać. Przyznam, że zarwałam niejedną noc układając go w duchu. A teraz, gdy do niego usiadłam, mam kompletną pustkę w głowie. Nie pamiętam tamtych fraz, a przecież takie były akuratne.
Nie wiem, co się mówi, gdy się odchodzi. Może najlepiej: nic?

Jednak coś mi każe się pożegnać, wyjaśnić, dlaczego. No więc wyjaśniam.
Nie mam już siły.
Już nie mogę.

Kilka miesięcy temu zapragnęłam dowiedzieć się prawdy. Zaczęło się niewinnie – powołując się na obowiązujące w Polsce prawo, wysłałam grzeczne pytanie do najpopularniejszej sieci sprzedaży książek (celowo nie wymieniam nazwy) z prośbą o udzielenie mi informacji, ile sprzedało się moich powieści. Bo wiem, że dużo. Czytelniczki i Czytelnicy mówią, że zmieniłam ich życie. Sprzedawcy tych księgarni opowiadają, że moje książki idą jak ciepłe bułeczki. Tymczasem moje wynagrodzenie oscyluje na granicy nędzy.

Odpowiedzi nie dostaję. W księgarniach są wszystkie moje tytuły, w ciągłej sprzedaży. Wydawane pod znakiem wydawnictwa, z którym… nie mam żadnej umowy wydawniczej. Na moje pisma i pytania wydawca nie reaguje. Zawiadamiam prokuraturę. Nic się nie zmienia. W międzyczasie Wysokie Obcasy wyrzucają mnie z pracy. Bez wyjaśnienia, bez podania przyczyny. Właściwie nie mam za co żyć. Ale przecież się nie poddaję.

Zakładam własne wydawnictwo BaBa. Wydaję książki, nie tylko swoje. Dwoję się i troję, nie śpię, wypruwam żyły, żeby je wypromować. Ale kiedy ktoś wpisuje moje nazwisko w wyszukiwarkę, wyskakuje mu wiadoma sieć. Media, które tak chętnie do tej pory robiły ze mną wywiady, teraz nagle milczą. Mogę policzyć na palcach jednej ręki, którzy dziennikarze mają odwagę ze mną rozmawiać. Jeszcze mniej decyduje się na publikacje moich słów.

Zaczynam znikać. Nie mogę się przebić przez system, który ktoś kiedyś stworzył, bo bardzo mu się to opłacało. System, który wypłaca autorom niecałe dwa złote od książki. Albo i nie.

Zostaję sama. Pukam do różnych drzwi – bez skutku. Jedyna instytucja, która okazuje mi pomoc to śp. Paweł Adamowicz, Prezydent Gdańska. Reszta się przygląda. Ludzie lubią się przyglądać. Patrzeć, jak niewielka kobieta walczy na arenie z trzygłowym smokiem. Ciekawe, czy da radę?

Otóż nie dałam. Smok mnie zeżarł. Odchodzę. I jedyne, co jeszcze mogę zrobić, to ocalić moje „dzieci”, zwrócić im należny szacunek. Zmieniam więc tytuły i okładki (tu pragnę podziękować najbliższej Rodzinie za wsparcie) i wydaję wszystkie moje powieści ponownie. Książki są wystawione w przedsprzedaży, będą drukowane według zamówień. Obsługą zajmą się moi Najbliżsi. A ja tymczasem żegnam ten dziwny świat. Zostawiam Wam moje powieści. Może pamięć o nich przetrwa dłużej niż ja…

Sylwia Kubryńska

Sylwia Kubryńska
fot. Ewelina Lubecka/GryfEL

Post Scriptum

$
0
0

Lubię tę część korespondencji. A gdy oglądam swoje pamiętniki, dochodzę do wniosku, że nawet uwielbiam. Mam na przykład taki zapis z któregoś tam 1989 roku:

Kurwa mać. 

PS. I tu następuje szczegółowy opis rzeczonego kurwa mać. 

No więc Post Scriptum to mój znak rozpoznawczy. I tu go nagle zabrakło. Myślę jednak, że w mojej historii znalazło się (a właściwie się nie znalazło) wiele rzeczy, których zabrakło. 

Jest taka legenda o Feniksie. Feniks to ptak, który coś tam, lata, żyje, zmaga się, nagle: trach! – zamienia się w popiół i tyle go widzieli. Podobnie jest ze mną. Spopieliłam się własną naiwnością, wiarą w DOBRO (he,he), wiarą w człowieka (jeszcze lepsze) i przekonaniem, że im więcej będę pracować, tym lepiej. Może i lepiej, ale nie dla mnie. Paru ludziom pomogłam. Nikt nie docenił. A gdy się w popiół zamieniałam, też nikogo nie było. 

No, może dwie osoby. Ale o nich potem. 

Z Feniksem jest jednak taka zasada, że Feniks wraca. Odradza się z popiołów, z zapomnienia powstaje. Z ciszy wybrzmiewa. I te swoje „post scriptum” dodaje. A ma ich nieskończoność. 

Umierałam tysiąc razy, znam się na tym. Wiem też, co się dzieje po śmierci. Wszystko to (co się dzieje po śmierci, co do śmierci doprowadza i w ogóle mnóstwo piekielnie ciekawych rzeczy) opisuję ZE SZCZEGÓŁAMI. I wszystko to (co się dzieje po śmierci, co do  śmierci doprowadza oraz o wyżej wspomnianych dwóch osobach) możecie przeczytać tu:

nemezis.me

Już wam zazdroszczę. 

PS. Można dać PS do PS? Nie wiem, JA MOGĘ. Dziękuję więc wszystkim tym, co nie przestali we mnie wierzyć. Niby wiarę w człowieka wychichotałam, ale jednak czasem trzeba jej oddać honor. 

Nemezis


Sztafira

$
0
0

Była Ewka. Przyszła zafarbować mi włosy. Wiem, wiem. Pisałam, walczyłam. Taką byłam Walkirią, że aż się sama podziwiam. Ale pomyślałam sobie tak. Mogę mieć srebrne włosy, gdy jestem Nemezis. Zamieniam się w czarno srebrny posąg i roztaczam potęgę Przeznaczenia. Ale czasem schodzę do WW (waszego wymiaru, czyli właśnie tu) i wtedy lubię się pobawić w kolor. 

I teraz: jaki kolor?

Zawsze marzyłam o burzy rudych (złotych?) włosów. Nawet książkę o nich napisałam. Pierwszą tą. Tę. Last Minute w sensie. 

Burzę już mam. Siedzę w ogrodzie i patrzę na przecudnej urody motyla, który z tajemnym uporem lata bardzo blisko mnie. Coś ode mnie chce. Przyglądam się skrzydłom: bajka. Żywy pomarańcz w regularne czarne kropki, układające się w jakby napis, czy wzór? Paź Królowej? Ale chyba sama królowa paziów. Takiego jeszcze nie widziałam. Takiej. 

Szybko, imię. Uwielbiam nadawać imiona zwierzętom. Motyl, królowa, paź… Skąd taki motyl bierze ten kolor? Z natury…

I nagle olśnienie. A jak babcia malowała jajka na Wielkanoc? Łupiny od cebuli gotowała w wodzie, białe jajko do gara i po chwili wyjmowała taki kolorystyczny odpał, że żadne barwniki z debilnym zającem nie dorastają temu do pięt. 

A co to jest skorupka jajka? Czym różni się od włosa? To ja, kochany motylu, sprawdzę. 

Przyszła Ewka, nałożyła mi wywar z łupin cebuli na głowę i już. A tak niedawno dzwoniono z rodziny i radzono: ty się odsztafiruj. Idziesz na wojnę. Na wojnie trzeba być odsztafirowanym. 

No to jestem. Proszę docenić, to mój pierwszy w życiu wpis o farbowaniu włosów. Długo myślałam, czy dać zdjęcie (pomna tego, że kiedyś na FB jakiś koleś mi napisał: a co ty w domu lustra nie masz?). Jednak pokazać efekt farbowania włosów bez zdjęcia jest raczej trudno. Mam nadzieję, że koleś mi wybaczy. 

Imię motyla jest oczywiste. Podpowiedział, jak pofarbować włosy nie nakładając na siebie śmierdzącej sikami mazi za milion. Czyli: jak się od-Sztafirować.

PS. nemezis.me 

Kubryńska_Nemezis

Promienie czarnego światła

$
0
0

Emanuję samym dobrem. Chyba że trzeba, to jeszcze złem.

Miałam napisać tylko to jedno zdanie (a właściwie dwa), ale jak już podłączyłam te kable, te hasła powpisywałam, cały ten mozół za mną – chciałoby się rozkręcić nieco.

Dobro i zło. Coś, czego w naturze nie ma. Czy kiedy lew rozszarpuje łanię, jest zły? Te pojęcia zostały wymyślone po coś, a jak coś zostało wymyślone po coś, z miejsca wydaje się podejrzane. Sama natura nie wymyśla, nie musi. Jest taka zasada. Jak przestaję myśleć, to od razu wiem. Tak właśnie jest ze wszystkim, ale człowiekowi się wydaje, że musi coś tam kombinować straszliwie, bo niby od tego ma mózg. Czasem racja, czasem warto się zastanowić. W szachy jak się gra, na przykład. Ale żeby wymyślić dobro i zło, trzeba mieć w tym gruby interes. Palcami wytykać nie będę. Oni wiedzą.

Człowiek jest jak kamień. Czasem szlachetny. Czasem nawet diament. Miałam ostatnio sposobność widzieć diamenty. I powiem wam o nich coś, czego zwykły śmiertelnik nie wie. W dzisiejszych czasach ludzie rzadko myślą o kamieniach szlachetnych. Do diamentów nawet nie podchodzą, bo się boją, że ich cena zje. Albo coś. Nie wiem. W modzie jest biżuteria doskonale żadna, taka co, nie daj Boże, nie wywoła emocji.

A ja lubię. Wchodzę do jubilera, każę pokazać najpiękniejszy pierścionek z – na przykład – diamentami. Przymierzam go, podnoszę do światła. Sprzedawca zasypuje mnie propozycjami rabatów, a ja tymczasem mam ten swój taniec z kamieniami.

Potem zaczynam marudzić. O jeszcze większy rabat, rzecz jasna. O to, że nie wiem, czy pasuje. Zmniejszyć by trzeba. Coś tam. Zakładam okulary, zaczynam badać szlif, jak rasowy znawca. No nie wiem… Hm. Jest piękny, ale… Zawieszam głos i daję sprzedawcy szansę na szczerość. Teraz dowiem się wszystkiego. Co tam ewentualnie jest jakie.

No i wreszcie, gdy już wszystko o sobie wiemy, bierzemy ten nasz pierwszy mały ślub, a raczej: zaręczyny. Odkładam pierścionek na ladę i mówię: – Muszę to przemyśleć. Proszę dla mnie go przechować do, dajmy na to, środy.

– Na jakie imię?

Ha. Kochani. Na jakie imię! Najpiękniejsze! Najbardziej stosowne! Najszykowniejsze! Na takie, żeby ten subiekt wiedział, że ja i kamień, to jedno.

Nie powiem wam, na jakie imię, bo same swoich macie pewnie aż nadto. I każda inne przecież. I wszystkie te pierścionki za milion na was czekają, byście do nich przyszły, byście z nimi potańcowały, byście je na te swoje właściwe imiona poodkładały do środy. I byście do środy były the Lords of the Rings.

Słabo?

Wróćmy do diamentów. Czego ludzie o nich nie wiedzą? Powiem tak: niczego. Ale mnie chodzi konkretnie o taką rzecz, że ludzie nie wiedzą o tym, że diamenty świecą na czarno. Diamenty świecą czarnym światłem.

Wiem, bo widziałam. Mało tego, mam świadków. A propos świadków, jest to historia o dwóch kobietach, które mnie ostatnio odwiedziły zupełnym przypadkiem. Poznałyśmy się w Mistrzyni i Małgorzacie. Jedna z nich zapragnęła kupić moją książkę, ale taką, której akurat nie miałam w tej mojej pyciej księgarence. Jakoś tak się złożyło, że jej nie było. Zaproponowałam, żeby mnie odwiozły do domu, w domu mam. Pojechałyśmy. Stanęłyśmy pod domem. Mówię, może wejdziecie na herbatę? A nie znamy się przecież wcale. One dwie grzeczne, urzędniczki. Ale już ze mną parę minut spędziły. I mówią tak.

Kobieta nr 1: – Pranie wywiesiłam, siedem pralek, na deszcz idzie. A, ch… z praniem.

Kobieta nr 2: – Mam małego psa w domu. Nie powiem, że ch… z psem. Ale ch… tam.

Wicher mojego jestestwa porusza tym Kosmosem. Weszły. I wtedy właśnie zeszło na te diamenty. I Magda, ta od psa, również widziała ich czarne światło. Czarne światło istnieje.

Czemu diamenty świecą czasem na czarno? Bo oddają mrok, jaki przez nie przechodzi. Zwracają to, co dostają.

Człowiek jest jak kamień. Bywa że szlachetny. Bywa że diament. Dobro i zło nie istnieje. Jest tylko zwierciadło. Blask zwróconych promieni i zimne jak lód odbicie mroku.

PS. nemezis.me

IMG-1578

 

Kobieta niedoskonała

$
0
0

To ja. Właśnie dziś. Śniła mi się szmaragdowa sukienka. Kosztowała 77 zł. A ja pieniędzy plik po stówach w ręku trzymam i nie mogę zapłacić. Sprzedawca pyta, na jakie imię odłożyć. Podaję imię. Nie, nie to. 

Podaję inne. 

Szmaragdowa sukienka jest moja. Wiem to na pewno. Ale nie mogę jej dostać, bo wciąż myślę o tej JESZCZE BARDZIEJ SZMARAGDOWEJ. O tej doskonalszej. O tej, którą szkoda, że ta tutaj nie jest. Znacie to? Wiecie o co mi chodzi? Super kiecka, szkoda, że nie szersza, ale trudno. SCHUDNĘ. Albo: leży idealnie, szkoda że nie TROCHĘ INNY KOLOR. Ale dobra. Niech będzie. 

Tymczasem moja sukienka ze snu mówi: nie. Jak ci nie pasuje: spadaj. I pieniędzmi tu nie szastaj, to nic nie da. Jak się nazywasz? No właśnie. Zastanów się, czy ci się twoje imię podoba. 

Obudziłam się cała głupia. I z tym planem w głowie: jak zrobić, żeby się polepszyć. Dzisiaj będę mądrzejsza. Dzisiaj będę miłosierniejsza. Dzisiaj to już w ogóle, kurde, w boga się zmienię. Boginię. Boguistą. 

Tak, to dziś jest ten dzień, w którym zbawię świat. 

To DZIŚ. Dziś się stanie. 

A tu pada deszcz. Deszczowy dzień na zbawienie świata? Serio? Ktoś widział deszcz w raju? Na tych okładkach publikacji świadków Jehowy, na tych „Strażnicach” i „Przebudźcie się”, widzieliście kiedyś DESZCZ? Ja nie. Ale dobra. Niebadane są fantazje bogów. Może i deszcz. Nie mam czasu zresztą na dywagacje, deszcz nie deszcz, muszę świat zbawiać. W końcu jestem dziś o krok od doskonałości. To już teraz. Stanie się. Za chwilę. 

Szmaragd to taki kolor różny. Jasny szmaragd jest bodaj najdoskonalszy. Sukienka z mojego snu nie była jasna. I w jakieś esy floresy, z zieleni w błękit, dynamicznie, bez stałości. Cała jakby ruchoma, zmieniająca się bez przerwy, niby aura. Nie było w niej nic z tej stałości kamienia szlachetnego, z tej marmurowej niezłomności, jaką jest drogocenna skała. A jednak miała ten kolor. To imię. Szmaragd. 

Zawsze chciałam mieć imię z kamienia. Bo czyż nie kamień nosimy od narodzin u swojej szyi, na zawsze, do śmierci? Wszak to nie jest nasz pomysł, żeby się tak nazywać. Ktoś nam to imię nadaje i potem się męcz. Że ci się nie podoba. Że masz inny pomysł. Że nie jesteś wcale Ania, ale Ewa właściwie. Albo Jasmin. Albo, jeszcze lepiej: NIKOL. 

A ja mam imion tysiąc! I wszystkie ulotne jak dym. Dziś Sylwia, jutro Noemi. A pojutrze nie wiem jeszcze. Moje imiona to sukienki, których mam w szafie tak dużo, że wkrótce z pewnością szafa wybuchnie i wyrwie południową ścianę kamienicy, w której mieszkam. Stanie się to w samym środku najbardziej niewłaściwego dla wybuchów szaf czasie i rozpocznie lawinowy cykl wybuchów wszystkiego na całym świecie, co efektem domina wywoła koniec świata. 

Tak. 

Tak właśnie myślą mężczyźni, gdy drżącym głosem pytają: ile masz tych sukienek?

Sukienki kobiet najpierw ich zachwycają, a potem, gdy ośmielone zachwytem kobiety rozkręcają swoje możliwości – zaczynają przerażać. Aż wreszcie i ostatecznie powodują koniec świata. 

A ja tymczasem jestem zajęta kupowaniem kolejnej kiecki za 77 i koniec świata byłby za chwilę nastąpił, gdyby ten subiekt nie odmówił transakcji. 

 Mam jeszcze kartę – mówię, ale facet jest nieugięty. Nie, to nie facet. Facet chce ją sprzedać. To ona. 

To MOJA ciemno-szmaragdowa, niestała, niedoskonała, zanieczyszczona błękitem sukienka. To ona odmawia. I będzie w tym uporze, dopóki jej nie zaakceptuję. 

Boże, jak ja dziś wyglądam! Dałabym zdjęcie, ale mi się nie chce. Liczę na waszą wyobraźnię. Siedzę jak zombi, patrzę tępo na deszcz, włos w nieładzie, oczy w słup. Nawet ten tekst mi nie idzie. A ja zbawiać świat się wybieram. Ha, ha, ha. 

Nic mi się nie chce. 

Zadzwoniłam do Ewelement, ale jej się z kolei gadać nie chce. To w zestawieniu z moim „nic” nieźle się spięło. Przeprowadziłam więc żywy monolog o doskonałości liczby 7, której druga siódemka w doskonałości przecież tylko przeszkadza, a ona na to odpowiedziała:

– Kot mi wlazł do talerza. 

Siąpi tak, że nie wiem, czy w ogóle gdzieś wyjdę. Ale kupiłam sobie niedawno parasolkę w groszki. I jest nowa dostawa w lumpie…

Idę. Kupię sobie sukienkę. W końcu jak długo ten świat może istnieć?

 

PS. nemezis.me

Guovssahas

$
0
0

Od kiedy pamiętam, od pierwszych chwil mojej świadomości na tej ziemi, co nie ukrywam, z miejsca przyprawiło mnie o przerażenie – wszyscy wokół byli dziećmi. 

I mama. I tata. I panie w przedszkolu. I panie w szkole. Babcia najmniej. Ale dziadek za dwoje. 

Wszyscy. 

Wszyscy. 

Każdego dnia doświadczałam tego faktu z coraz większym poczuciem niemocy i beznadziei. Przepaść czarnej rozpaczy jęła wypełniać moje serce. 

Wszyscy. Wszyscy. 

Wszyscy. 

Przecież skoro są dziećmi, trzeba się nimi opiekować! Trzeba się nimi zająć, wyręczyć, poprowadzić! Trzeba im pieluchy zmieniać, prasować skarpetki! Trzeba ich lulać i tulić, nawet jak są okrutni. Mówią, że dzieci są okrutne. Wiedzą, co mówią.

Wszyscy. 

Wszyscy.

Koledzy w szkole, koleżanki z klasy. Pani dyrektor. Facet z radia, facetka z telewizji. 

Wszyscy. 

Jestem zorzą polarną. Rozpędzonym wiatrem słonecznym rwącym ku błękitowi atmosfery, by na nim grać. Struna po strunie rozpiętej na wielowymiarowych gryfach, na nieskończonej przestrzeni klawiatur. Gram melodię, wybijam rytm. Mój głos niesie się po szmaragdowym niżu biegunowym wprost od rozpaloności Słońca. Moja temperatura to zmiana. Nigdy nie zbadana niewiadoma emocji. 

Wczoraj rzucałam krzesłem, dziś zanurzam się w wannie. Zamykam dłońmi przestrzeń niewidzialną, gdzie ukryta jest moja dusza. W niej rozgrywają się kompozycje geniuszu świadomości o milionie imion. Sylwia. Noemi. Guovssahas. 

Wszyscy. Wszyscy. 

Wszyscy. 

Nie ma już płci. Nie ma już ego. Nie ma już małej opiekunki dzieci świata. Jest tylko wodorowa reakcja łańcuchowa. Zieleń. Błękit. Czerwień. Biel. 

Wolność. 

Zadzieram głowę i z otwartymi ustami patrzę w Niebo. Pomruk burzy przeszywa moje ciało. 

Gdy się urodziłam wszyscy byli dziećmi.

Nadal są. 

Niech sobie będą. 

nemezis.me

fullsizeoutput_ad
Gdy się urodziłam, wszyscy byli dziećmi…

Śmierć drzewa

$
0
0

Żeby to opisać, muszę zapomnieć o wszelkich narzędziach artystycznego wyrazu, o emocjach i uczuciach też. Kiedyś studiowałam dziennikarstwo. Zajęcie dla rozplotkowanych psychopatów.
Może to się przyda?
A więc:

W piątek, trzynastego września dwa tysiące dziewiętnastego roku, między wsią Świętosław a miejscowością Szwecja (woj. zachodniopomorskie) – został nagle wstrzymany ruch samochodowy. Na drogę wyjechał wysoki pojazd z ogromnymi metalowymi łopatami. Ustawił się wzdłuż linii przydrożnych brzóz i sosen. Mężczyzna wstrzymujący ruch miał minę tępą. Drugi, obsługujący pojazd – w ogóle nie istniał. W kabinie siedział pozbawiony myśli i uczuć kształt, który nawigował maszyną. Człowiek-zombie.

Łopaty dźwignęły się z dotychczasowego znieruchomienia. Uniosły się na wysokość pni, po czym wbiły się z całą mocą w miękką glebę otulającą pierwsze, najbliższe drzewo. To była brzoza.
Brzoza drgnęła z przerażenia, po czym zachwiała się wytrącona z równowagi nagłym podważeniem korzenia. Łopaty zacisnęły się. Silnym i beznamiętnym trzaskiem cięły korzenie boczne. Wreszcie z wnętrzności ziemi wyrwały drzewo. Pozostała po nim wyszarpana dziura, jak po wyrwaniu serca. Brzoza chwiała się jeszcze w uścisku łopat, po czym została odrzucona na bok i poćwiartowana.

Łopaty zajęły się następnym drzewem.

W pierwszym zatrzymanym pojeździe siedziała siostra ze starszym bratem. Siostra powiedziała, że nie może na to patrzeć. Brat poradził, by zamknęła oczy. Posłuchała.
Zza zamkniętych powiek dochodził do niej już tylko beznamiętny szczęk maszyny wyrywającej z ziemi kolejne serca. Przepraszam, drzewa.
I strach. Wielki, drżący, milczący strach.

– Czemu oni to robią? – spytała cicho.
– Pewnie mają zamówienie. Z firmy szwedzkiej, która robi meble. Wycinają nasze lasy, bo przecież nie będą wycinać swoich. Tacy głupi nie są.
– Długo to będzie trwało…?

Brat nie wiedział. Albo po prostu nie powiedział, żeby jej nie ranić. Bo to trwało wieczność.

Nagle wiatr machnął samochodem, machnęło też dźwigiem z łopatami. Pierwsze auto – to z siostrą i bratem ruszyło. Dziewczyna otworzyła oczy. Zobaczyła stos poćwiartowanych pni. I te dziury w ziemi.
Narzędzie zbrodni stało obojętnie na uboczu, czekało na kolejne egzekucje.

Nagle dotarło do niej, że los brzozy dosięgnie i te drzewa, w których mieszkają kruki. Piękne, wielkie ptaki, które zadziwiają ludzki gatunek swoją magiczną inteligencją. Właśnie przed chwilą tańczyły nad koronami swoich domów. Młode wykonywały akrobacje w powietrzu, popisując się przed rodzicami. Co się z nimi stanie? Czy człowiek-zombie zastanawia się, ile w wyrywanym drzewie jest gniazd?

Zerwał się wicher. I deszcz.
– Niebo płacze – powiedział starszy brat.
I faktycznie płakało.

Ulewa wzmagała się z każdą chwilą. Pojazd ledwo trzymał się drogi, tak wiało. Gdy znów szarpnęło, brat zaklął zaniepokojony. Ale niewzruszona siostra, w której oczach płonęła teraz tylko wściekłość, nie odrywając wzroku od osi rozpętanego przez siebie huraganu, odparła tylko:
– Dasz radę.

—————————————————-

Wszystkie cywilizacje upadały kolejno na skutek suszy. Susze pojawiają się, gdy zostaną wycięte (wyrwane) drzewa. Drzewa dbają o cyrkulację wody między ziemią a powietrzem. Gdy nie ma drzew, wysycha gleba, a na niebie nie mają z czego zbierać się chmury. Deszcze ustają, ziemia pęka. Powoli umierają kolejne gatunki, aż wreszcie głód i nędza dopada samego człowieka. Który nade wszystko chciał mieć nowe meble z Ikei.

nemezis.me

kruk1.jpeg
Nagle dotarło do niej, że śmierć dosięgnie i te drzewa, w których mieszkają kruki…

Dobrze się stało

$
0
0

Po ciężkiej depresji, która objawia się tym, że człowiek jest na dnie czarnego oceanu rozpaczy i jak się nie dźwignie, to po prostu przestaje oddychać, czarna woda wlewa się do płuc i zamyka światło komórek życia – no więc po tej podwodnej podróży…

Nie. Jeszcze nie skończyłam. 

Czarny ocean rozpaczy nie leży na powierzchni Ziemi. On jest umiejscowiony w zaskakującym miejscu, w takim, którego nie widać. Pod Ziemią. W lochach Ziemi. W kanale piekła. 

No więc, znalazłszy się w kanale piekła, miałam do wyboru dwie możliwości:

  1. Albo się zabić.
  2. Albo wszystko zmienić.

To pierwsze łatwiejsze. Jest gwarancja, że ciotka Jadźka nie potępi. Będzie na cmentarz chodzić. Ponadto nikt się nie nadyma, nie obrazi. Nikt nie powie, że ci odbiło. Samobójstwo jest spoko. Da się wybaczyć. No cóż. Wiecie. Chorowała. Coś tam ją przerosło. Zawsze była wrażliwa. Co za tragedia. Ach. 

Są korzyści. Człowiek staje się ikoną niepokorności, jakimś tam rodzajem legendy rodzinnej. Wszyscy byli normalni, tylko jedna fiu-bździu. Czasem nawet fajna była. No ale odleciała w kosmos. Jaka szkoda.  

Rozważałam. I pewnie stwierdziłabym: „czemu nie?”, gdyby nie to, że jestem kobietą, a z kobietami bywa, że mają dzieci. No i te dzieci są dla nich najważniejsze, ważniejsze niż one same. Zatem, gdy w szpitalu psychiatrycznym dowiedziałam się o statystykach pokazujących zależność liczby samobójstw dzieci po samobójstwach rodziców – trochę mi zapał opadł. Nie trzeba być Einsteinem, żeby połączyć kropki. Perspektywa chłodzi zmysły. 

No więc rozwiązanie drugie. Od razu mówię: level hard. Zasada jest taka, że nie ma lekko. Po pierwsze dojmująca samotność. Bo umierać: bardzo proszę, ale żyć, w dodatku żyć po swojemu?! Hola, hola. 

Pasterze z pola. 

To se sama radź, MOJA DROGA.

Podobno jest taki gatunek węża, którego ukąszenie powoduje stan permanentnego dwutygodniowego lęku przed nadchodzącym kataklizmem. Ludzie nie wytrzymują tych dwóch tygodni, skaczą z okien. Byłam pokąsana tak, że na ciele nie ostało się jedno miejsce. Ze wszystkich sposobów wyrażania emocji jest ogólne przyzwolenie tylko na zdławione słówko: „kurwa”. 

Ale też nie bardzo, w końcu nie jesteś facetem! 

Może kiedyś o tym napiszę. Tymczasem jestem w procesie wygrzebywania się z kanału. Człowiek cały w mazi, ledwo dycha, ale żyje. I wyłazi. Dzieci, co ocaliły od samobójstwa, okazują się być aniołami. To ICH ISTNIENIE wyciąga na światło.

Tej depresji jest jedna zasadnicza cecha. Strach przed ludźmi. Paniczna chęć ucieczki w miejsca, gdzie stopa ludzka nie odcisnęła śladu. Nawet jeśli jest to jeszcze głębszy kanał. Byle nikogo nie było. Byle cicho. 

Każda „kurwa” usłyszana przypadkiem na ulicy boli jak dźgnięcie sztyletem. 

Tymczasem, jak wiecie, wyglądam z lochów. Wyłażę na powierzchnię. Na powierzchni jest owszem słońce, jest powietrze, jest wolność, jest wszystko to, czego nie było. Rozglądam się, las. Całkiem ładny las. Coś mi świta, może to Oliwa w Gdańsku? Jak ciepło, jak przyjemnie! Słychać śpiew ptaków, w oddali fiksa akrobacje kruk. 

Już, już zamierzam dźwignąć swoje umordowane ciało na płożący wokół mech, gdy nagle słyszę głosy. 

Trzech mężczyzn młodych idzie przez las. Chowam się przezornie. Słucham. 

  • Ej, ale zajebiście, Klara zerwała z Adrianem. 
  • Kurwa, dobrze. 
  • Przecież to, kurwa, debil.
  • Ona fajna dziewczyna. 
  • A ten się na skuterze rozjebał po pijaku. 
  • Kurwa, szkoda mi jej było dla niego. 
  • No, kurwa, dobrze się stało. 

nemezis.me

Czarna wdowa

$
0
0

Ale sen! Z tych, co zdarzają się raz, może dwa razy na życie i robią taki kipisz, że sąd, prokuratura, spalenie na stosie. Jeden już był. I teraz mam. 

Opisałam go w „Mamie”. Lecę i strzelam, a robię to z takim przytupem, że drży cały Kosmos. 

Bo ja w snach mam świadomość kosmiczną. Nie jestem drepczącym człowiekiem, ale istotą wszechpotężną przemierzającą (zawsze przemierzającą!) wszechświat w tempie absolutnym. Prędkość światła nie ma znaczenia. Ja zasuwam szybciej. W trakcie podróży robię różne rzeczy, na przykład (jak w tym śnie z „Mamy”) rozwalam białą wieżę. Nie, nie będę wam o tym opowiadać, jak chcecie, poszukajcie w książce. Dziś będę opowiadać inny sen. 

Tym, co mi się właśnie przyśnił. 

Najpierw – jak wyrwana z kolorowej gazety – para na zdjęciu. Facet i kobieta. Facet napuszony niczym paw, ona w jego tle. Długie włosy zdobią jej wycofaną twarz. On z kolei jest cały w koronkach, garniturach, piórach. Świat szaleje na jego punkcie. Choć przecież ona jest tak samo ważna, robi tyle samo, a może nawet, a może więcej? 

Nikt jej nie widzi. 

Nagle: fortepian. Już rozumiem. On jest pianistą. Światowej sławy muzykiem, artystą, stąd splendor. Siada do fortepianu, widzę jego wyfiokowane dłonie, francuskie koronki, haft Richelieu, mankiety krochmalone. Gra. 

Ale nic nie słychać. Żadna nuta nie wydostaje się spod jego rąk. 

Znów zbliżenie (jak w filmie) – na fortepian. Skupiam wzrok, patrzę, ale klawiszy nie widzę. Zamiast nich – jedna przy drugiej: buteleczki. Takie małe flaszki zero dwadzieścia, co się do kieszeni jego przepięknej welurowej marynarki chowają. 

Wszystko gaśnie. Jest ciemno, nic nie widać, ale za to… słychać. Słychać muzykę, nuty wpasowane, idealne, a jednak: niepokojące. Prawdziwa muzyka, która opowiada historię. A ta historia jest straszna. Kto ją gra? To ona gra! To ona opowiada!

Zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana. 

Tyle razy przerabiany kawałek, a nikt się nigdy nie spytał: dlaczego?! Dlaczego ona go zabiła? 

Bo jej zabrał wszystko, zabrał jej duszę, zepchnął na krawędź wytrzymałości. Wyrwał jej serce, kochani. 

Wyrwał jej serce na żywca i kazał dalej żyć. 

Ona już nie ma pięknych długich włosów, leży na łóżku w malignie, trzyma się za głowę, ciągle ją głowa boli, głowa, na której coraz bardziej kurczą się pukle. Krzyczy. Krzyczy jak chora, konająca: – Boże, Boże, co się ze mną dzieje, JESTEM CORAZ… MŁODSZA!

I faktycznie, włosy na pazia, twarz wygładzona, cudem odmłodzona kobieta siedzi teraz na schodach uczelni i patrzy na swojego chłopaka, którym jest on – późniejszy pianista. Nawalony artysta. 

On jej coś tłumaczy, jakże by inaczej – tłumaczy jak małej dziewczynce: TRZEBA pisać, zawsze pisać, nie przestawać, to bardzo ważne, pisać, w kółko pisać, bezwzględnie i koniecznie TRZEBA pisać!

A potem wsiadają razem do samochodu, ruszają z piskiem, pędzą prędko, a on jej mówi, że będzie zły. A już na pewno będzie zły jak cholera, gdy ona pojedzie do przodu, a on się, niestety – cofnie. 

Z dużą prędkością. I oto prezentacja, wykon, on wyskakuje z pędzącego auta i leci z prędkością adekwatną, z tym że w odwrotnym kierunku. I, racja, jest zły jak cholera. Twarz wykrzywiona w grymasie, zęby na wierzchu. Trach!

Znów przerwa. Ciemno. Nic. 

Nagle wszyscy jedziemy autobusem. Nie ma się co dziwić. Może uda się bez wyskoków. Ona chodzi po pokładzie, on siedzi na miejscu matki z dzieckiem i gada. Ze mną gada. Właściwie to ja gadam, bo jak już ktoś ze mną gada, to wtedy raczej ja gadam. No więc opowiadam mu swój sen. 

Ten, co mi się pół roku temu przyśnił. A było tak. Jechałam autobusem (jak teraz), autobus zatrzymuje się na przystanku, z autobusu wychodzi kobieta, staje przy kiosku i zaczyna znikać. Zostaje po niej tylko spódnica.

Ale zanim zniknie, jakby na kogoś czekała. Szybkim ruchem chwytam za telefon i chcę zrobić jej zdjęcie. Ale, kurczę, nie umiem. Podchodzi do mnie mała dziewczynka, patrzy na wyświetlacz i mówi: dalej, dalej! A ja nie umiem. Widzę na wyświetlaczu materiał spódnicy kobiety, jest w kolorze lila. Nie wiem, czemu, ale myślę, że kobieta nie zniknie, dopóki ta dziewczynka nie wyjdzie do niej. Ona na nią czeka… 

Dziewczynka znika w jednej sekundzie. Podnoszę wzrok. Kobiety też nie ma. I spódnica znikła. 

Zatem opowiadam temu Richelieu: jadę autobusem, patrzę przez okno, a tam… 

Patrzę przez okno. 

Cmentarz. 

– Cmentarz – mówię. 

Tak naprawdę nie było cmentarza, tylko kiosk, myślę. Ale teraz jest cmentarz. Przewrócone płyty nagrobne, stara sprawa. Boże, widziałam gdzieś te płyty. Widziałam to. 

Gdzie jest kiosk? 

– Dziewczynka miała włosy w kolorze mysim – tłumaczę. Mężczyzna kręci głową, że nie rozumie. – Czy ja mówię po francusku?! – irytuję się, a on, że po francusku to by właśnie zrozumiał. Gorzej z angielskim.

Zastanawiam się, co to za typ. Kto dzisiaj po francusku gada, a po angielsku nie umie? I tak bym się z nim dalej kłóciła, gdyby nagle nie zasnął. 

Kobieta spokojnie podeszła do męża, pochyliła się nad nim. Śpi? Nie. Umarł. 

Ciemność, przerwa, antrakt. 

Nagle budzę się (nadal w tym śnie) na pokładzie statku kosmicznego. Otwieram oczy półprzytomna. Statek zatrzymał się na przystanku. Moja para z filmu „Czarna Wdowa” kręci się przy sterach. Chwilę później on niesie jakiś wydruk, rachunek diabli wiedzą skąd i mówi do żony, że musiało być mi zimno podczas podróży, bo zamówiono dla mnie gorącą wodę. Zrywam się w proteście, rzecz jasna, bo żadnej gorącej wody nie brałam! Ale oni wcale na mnie nie zwracają uwagi, dobrotliwie głowami kiwają, spoko, spoko, nic nie musisz płacić. 

Wokół ludzie zbierają się do wyjścia. 

– Już czas? Trzeba wychodzić? – pytam Czarnej Wdowy. Wdowa z mężem jakby stawali się jednością, odpowiadają mi zgodnym chórem: – Wychodzą tylko ci, którzy wykupili bilet do Monachium. 

– A więc jesteśmy w Monachium?

– Tak jakby. 

Wkładam rękę do kieszeni. Znajduję tam monety. Wyciągam, patrzę – kilka monet w obcej walucie. Wiem, że mam zapas. I że nie muszę wysiadać. 

Ani w Monachium, ani nigdzie. 

Jeszcze przez długi, długi czas. 

nemezis.me

IMG_1821


Jakie są plusy bycia niesławną?

$
0
0

Sława to taki stan, w którym nikt cię nie rozumie i należy się zabić.

IMG_2069Postanowiłam pisać już tylko o pozytywnych sprawach, podkreślając w nich pozytywny aspekt w pozytywny sposób. I już, już miałam zamykać tego bloga, gdy w ostatnim desperackim rzucie myśli przyszedł mi do głowy pomysł napisania o zaletach bycia niesławną. 

Niewiele ludzi wie, jakie to uczucie: być najpierw sławną, a potem niesławną. 

Aby w pełni ukazać walory tego drugiego stanu, muszę zacząć od początku, a więc od bycia niesławną. Bo przecież z jakiejś niesławy najpierw trzeba wyjść, żeby stać się sławną, by potem ostatecznie popaść w niesławę. 

Pierwsza niesława jest jak woda. Ani słodka, ani gorzka. Dzień jak codzień. Nic się nie dzieje, nikt się nie interesuje, cisza, martwota. Życie znojne i nieustanne próby realizacji tej swojej fanaberii, jaką jest twórczość. Potem nagle mały ruch. Ludzie zaczynają się interesować. Doceniać. Życie się zmienia. Z początku niby powoli, ale jednak pruje coraz śmielej i nawet nie wiesz, kiedy mówisz do trzech milionów widzów. 

Wiecie jakie to paraliżujące? 

Weź się pomyl! Weź się wygłup! Weź się zdradź!

Z początku jeszcze nie bierzesz do głowy, bo niby z jakiego powodu ta spina? Ale szczerość zaczyna być nierozumiana. Gorzej: wywołuje protest. Oburzenie. A ty w zamrożeniu ważysz każde słowo, żeby afery nie było. 

Im większa sława, tym gorzej. Wynika to z matematycznej zasady. Im więcej wokół ludzi, tym większa grupa osób ma problem ze zrozumieniem. A właściwie: ty masz problem. Jak mawiał Einstein – mówię, że to on, choć nigdzie nie znalazłam potwierdzenia źródła i już zaczynam podejrzewać, że to moje słowa: 

Jeśli obsługa urządzenia wymaga instrukcji, należy zabić projektanta. 

Na nasze będzie: Jeśli słowa są niepojęte, należy zabić autora. (Autorkę !!!)

No więc sława to taki stan, w którym nikt cię nie rozumie i należy cię zabić. A że nikt się nie odważy, nie ma wyjścia, musisz zabić się sama. 

Wtedy przychodzi niesława. I nagle rzecz wygląda zupełnie inaczej. Oczywiście nadal nikt cię nie rozumie, ale przestaje ci to doskwierać. Topnieją tłumy, cichną telefony, pustoszeje komunikator. Nastaje pustka wokół. Nie ma nawet zaproszeń na galę, co warto podkreślić, piszemy wszak o pozytywach.  

Wolność. Zero ustaleń, umów, zobowiązań. Żadnych pracodawców i żadnych oczekiwań. Nie ma reguł, terminów, warunków. Wszystko znika.  

Tymczasem możliwości pozostają!

Możesz teraz pisać co chcesz, mówić co chcesz i robić co chcesz. 

W kwestii zrozumienia? Nie masz stanowiska. Tym razem to już naprawdę nie twój problem. Zresztą, wystarczy zapytać Einsteina o tę frazę. Jak to było? 

Jeśli urządzenie ci się nie podoba, zrób lepsze. Na pewno umiesz. 

Sami przetłumaczcie, jak to na nasze będzie. 

nemezis.me

Boże, weź się zlituj!

$
0
0

Ja już nie wymagam cudów. Ale zamienić coś tak przepięknego jak kobiece piersi w płaską klatkę piersiową?! Obsypaną przypadkowym włosiem???!!!

Siadam do pisania z zupełnie pustą głową, ale wiem, że to jedyny ratunek przed natłokiem myśli, bombardowaniem Drezna, zrzutem napalmu emocji, pandemonium uczuć. 

To bombardowanie Drezna tylko przez Vonneguta się załapało. Chociaż życie to życie. Każde takie samo w obliczu stracenia. 

Chciałam napisać, że wyluzujcie, nie bądźcie tacy poważni, wyjmijcie te kije z gardeł. Albo najlepiej: rozśmieszyć do rozpuku. Co ja będę pouczać, lepiej rozbroję tę bombę powagi. I siadam właśnie obecnie do pisania, do rozśmieszania, do rozpuku (kuźwa, co to rozpuk?) – cała zaryczana, w procesie rozpadu z rozpaczy*.

Słowo rozpacz ma chyba konotacje z rozpadem, nawet się identycznie zaczyna…

Mózg ma taką właściwość, że jak człowiekowi okrutnie źle, zaraz podsuwa absurdalną myśl o etymologii wyrazu, jakim jest owo źródło zła. 

Boże. 

O ile jesteś. 

Kimkolwiek jesteś.

Czymkolwiek. 

Weź się zlituj. 

A właściwie, pierdol się! 

I znów pojawia się ten moment na etymologię wyrazu, a raczej – w tym wypadku na jego znaczenie, czyli, czekajcie, sprawdzę: na DEFINICJĘ. 

Pierwsze znaczenie tego słowa. Mylić się. Po prostu. Właściwie to nie jest pierwsze, szczerze powiedziawszy, jest to chyba nawet ostatnie znaczenie tego słowa w słowniku, ale najbardziej mi się spodobało. Mylić się. Co zatem powiedziałam? Boże, myl się! Myl się dalej. Nie ma sprawy. Masz do tego prawo. Ludzka rzecz błądzić, to co dopiero boska?! „Bóg się pomylił” – gdzieś przeczytałam ostatnio. No pewnie. Luźno. Można. Co tam dalej?

UPRAWIAĆ SEKS ZE SOBĄ ZAWZAJEM. 

Mega. Zwłaszcza, gdy jest się bogiem. Teraz pytanie: kobietą, czy mężczyzną? Bo ja bym wolała kobietą. W tym wypadku tak. Z facetem to zawsze zdrada. No może nie zawsze, ale – zważcie – często. Nader często. Szczególnie, gdy jest się kobietą. 

Kolejna rzecz: estetyka. Trzeba być naprawdę bogiem, by choć w części tak zachwycać jak kobieta. Przepraszam za szczerość. Ale serio, niech pierwszy uderzy w nożyce, kto się nie zgadza. 

Ja już nie wymagam cudów. Ale zamienić coś tak przepięknego jak kobiece piersi w płaską klatkę piersiową?! Górnolotnie zwaną torsem??? I jeszcze do tego obsypaną przypadkowym włosiem???!!!

Jezu. Nie wiem, kto to wymyślił. Chyba kościół katolicki. Bo jak oni coś wymyślą, to pozamiatane. Pod dywan najczęściej. 

Albo te brody do pasa, trymowane pieczołowicie przez salony fryzjerstwa międzynarodowego w języku zagranicznym na Strzyży, Gdańsk Garnizon, stary?

Albo te ciąże przenoszone czworaczo-bliźniacze, gdzie zarodek po wsze czasy wypojony czteropakiem odżywki chmielowej nigdy się w nic ciekawszego od płynu wytwarzanego w nerkach i wydalanego z organizmu, zawierającego produkty przemiany materii bezużyteczne lub szkodliwe dla ustroju – nie stworzy?!

Hę?

Dobra. Nie będę się pastwić. Nazwaliby mnie feministką, gdyby nie ten incydent z feministkami. I teraz nie wiadomo nawet jak mnie określić. Bez obaw. Samo przyjdzie. Zawsze przychodzi. Ten epitet na końcu języka, który swą nieokreślonością nie daje spokoju przez cały bankiet, by się na schodach objawić. To jest tak zwana spóźniona riposta. Zabłyśnięcie poniewczasie. Można wrócić, próbować olśnić jeszcze tlącym się światłem, ale jakoś głupio. To się nie wraca. 

Co tam jeszcze w definicji mamy? Zajmować się powolnie, robić coś powoli. Fakt. Tempo zawrotne, mój drogi. Mówię: „mój drogi”, bo tak się certolić może tylko facet. Codziennie, powtarzam, CODZIENNIE słyszę: pani Sylwio, spokojnie, już niedługo, za chwilę, jeszcze moment. Przysięgam. Jeszcze moment. Tylko że ten moment trwa dokładnie tyle, ile trwa moje życie. A tego obliczyć nie sposób, bo „Wiki” bzdury napisali. Od razu mówię. Poprawić się nie dało, bo mnie zignorowali.

W sumie racja, kto jak kto, ale bohater rekordu może nie wiedzieć, kiedy się urodził. Ja nie wiem. Owszem, powiedzieli mi, ale żeby tak sama z sobie wiedziała? Nie. 

Zmyślać, mówić coś głupiego. 

Coś dla pisarza. Każdy bóg to wszak artysta, przyznajcie. Ma prawo zmyślać, choćby duby smalone. Zresztą bóg ma prawo do wszystkiego, nawet do psucia. Bo to też jest. Kurcze, ile znaczeń ma to słowo! Ile w nim emocji! Niedowierzanie, zachwyt, lekceważenie, wściekłość. Co tylko chcesz. Tylko brać. I w życie wprowadzać.

Gdybym była bogiem, robiłabym to od świtu po zmierzch. W nocy też. Bez ustanku. Szkoda czasu. Zresztą, nie trzeba być bogiem. Jeśli chodzi o mnie, to wręcz zachęcam. 

MOŻNA.

fullsizeoutput_255
fot. Ewelement

* Jestem załamana, bo już nie mogę. 

* Tak miało być, zanim nie napisałam ostatniego słowa. 

* Puenta zawsze mnie zaskakiwała. 

* I co teraz?

* Kurwa mać!

Morze jest gniewem

$
0
0

noemi susenbachCoraz więcej mnie po tamtej stronie, po tej coraz mniej. Co to znaczy? To znaczy, że życie mnie zmęczyło. Zmęczyło mnie i choć obiecałam nie marudzić – nie zmienia to faktu, że życie mnie zmęczyło. 

Z przerażeniem stwierdzam, że nie mam siły pisać, a przecież to było zawsze jedyne, co mnie przy życiu trzymało. Wniosek: nie mam siły żyć. 

Z przerażeniem stwierdzam, że mnie to nie przeraża. 

Przypominam sobie wszystkie chwile rezygnacji, trudne odcinki mojej drogi z przeszłości i dziś mi się zdaje, że to jakieś żarty, formy treningu przed tym, co najgłębsze, najmroczniejsze, najtrudniejsze do pokonania.

Trzy lata w depresji, leki, szpitale, napady histerii, wyrzucanie z siebie czarnych gałganów rozpaczy, a nawet myśli samobójcze – wszystko to nic w porównaniu z dzisiejszą katatonią NICZEGO. 

NIC jest jak potężna grawitacja, siła ciążenia nie do pokonania, gdy ciało przywiera do łóżka tak mocno, że istnieją obawy rozłupania mebla na pół. Albo w ogóle w drzazgi. 

Łóżko, pękając na kawałki wbija się w podłogę, podłogę rozrywa, zawala się wszystko do piwnic, do lochów. Wpadam w kryptę, na samo dno den. A tam niekończąca się impreza bezzębnych demonów, które podają mi truciznę. Na cholerę mi trucizna, pytam, a oni mówią: żeby nie czuć. 

Tylko że ja już nic nie czuję! 

– Nieprawda – szepczą demony. – Czujesz jak diabli. 

Na potwierdzenie tych słów dociera do mnie kategoryczny chłód, przenika kości, mrozi nerwy. Zamraża. Czuję więc. Czuję lodowatą niemoc, której nie pozbędę się nigdy, chyba że trafi mnie szlag. 

Nie mam siły na truciznę, nie lubię przełykać, wolę sobie zapalić. Jak na zawołanie pojawia się rura wydechowa i naprawdę potężny mach za friko. 

Człowiek się rodzi, żeby umierać. Życie wymaga poświęceń. 

A na plaży gromadzą się tłumy. Nadciąga sztorm. Morze jest gniewem, którego nikt nie dostrzega. „Czujesz jak diabli”, mówią demony i mają rację. Czuję tę furię, niezgodę, wściekłość. Odtrącam kieliszek znieczulenia. Słucham najgłębszego z głosów. Snu. 

Narysuj stolik z jasnego drewna, schowaj się pod nim przed burzą. Patrz, jak w odmętach znikają życia. Razem ze śmieciami z brzegu. 

Kiedyś napisałam książkę o gniewie. Teraz gdzieś ją tam ktoś sprzedaje, nic mi do tego.  Pozostał jedynie sam gniew. Moja ukochana emocja, która mnie niesie, nie daje się poddać demonom. Wkurwia mnie wszystko. Dzięki Bogu. Dzięki temu żyję. 

Jeszcze. 


nemezis.me

Wieża w ogniu

$
0
0

Ktoś może zapytać, jak Wifi zareagowała na obecność Nuny. Odpowiedź jest oczywista. Wifi zareagowała na obecność Nuny jak typowy kot. Nijak.

Koty maja osobowość perfekcyjnie odizolowaną od wszystkich innych osobowości. Koty to wyspy nie tylko bezludne, ale też bezkocie, bezpsie, doskonale pozbawione jakichkolwiek wpływów lądy bogate za to w ptactwo, myszy i ważki. Konkretnie: w kocim świecie nie ma nikogo, kto by kotu przeszkadzał.

Gdyby tylko ludzie odrobinę zmądrzeli, mogliby nauczyć się od kotów tego dystansu. Niestety, na wszystko się zanosi, nawet na koniec świata, ale na to, że ludzie zmądrzeją: kategorycznie nie.

Koty nie przejmują się więc innymi kotami, choćby to były same ocetoloty, czy inne serwiwale.

Żaden kot nie bierze do głowy tego, co sobie o nim inny kot pomyśli. W jego kryterium wartości nie ma więc miejsca na plotki, a fakt, że w ludzkim świecie istnieje takie zjawisko jak dziennikarstwo (opłacane i to słono opłacane plotkarstwo, które nadaje potężny sens istnienia, wywołuje żywe reakcje, wypełnia czas spotkań, rozmów, a nawet winduje lub niszczy życie ludzkie) – mógłby doprowadzić kota do takich spazmów śmiechu, że biedny by się udusił.

Na szczęście kot w ramach ekspresji emocji, zdecydowanie wybiera ziew.

Dlatego właśnie Wifi na widok Nuny ziewnęła, po czym zamknęła oczy i poszła spać. Miała prawo. Dopiero co rozłupała jakiegoś nieszczęsnego gołębia, którego truchło leży teraz pod oknami mieszkania Wió i drażni Sąsiadkę z PP. Sam pies PP od jakiegoś czasu siedzi cicho, ciało gołębia daje mu do myślenia, nie jest wszak dużo od gołębia większy, za to głośniejszy w cholerę. Pamiętajmy też, że pies nie ma skrzydeł. Krótko mówiąc: PP jest w tak zwanej „D”. Nie zadziałało palenie świec żywota, kot wziął sprawy w swoje pazury i dał radę. Cisza jak makiem zasiał.

Nuna za to chodzi ze mną krok w krok, zwiedza okolicę, była nawet w kawiarni, gdzie ludzkość oszalała na jej widok. No tak. Ludzie szaleją na widok kota, ale za cholerę się od kota nie uczą.

Ludzie w ogóle się niczego nie uczą, choć w kwestii rozwoju robią histeryczne halo. Organizują warsztaty, sympozja, wykłady. W tym celu muszą przede wszystkim wydać kasę. Człowiek musi wydać kasę, żeby ujrzeć sens w czymkolwiek. Zapaćkać internet ogłoszeniami. Zdjęć napstrykać. Dyplomów nadrukować. Pooznaczać się ze znajomymi. Plakatów, ulotek, reklam narobić. Nie mówiąc już o czymś takim jak gadżety. Catering. Pokazy akrobatyczne. Hotele pięciogwiazdkowe. Baseny. Sauny. E tam, baseny, sauny. Zajęcia fitnes! Odchudzanie! Oczyszczanie jelit!

Mindfullness.

Kołczing. Srołczing.

Wegejogozen.

Kiedyś miałam okazję być na czymś takim. Nazywało się to Kongres Kobiet. Feministyczny zjazd w celu pitolenia o sprawach, które tak naprawdę wszyscy mają dokładnie tam, gdzie jest PP. Zjechało z wielkich miast redaktorek i innych celebrytek tłum. Każda hotel za kupę szmalu dostała. Wino, kolację i diabli wiedzą co jeszcze. Telewizja, gazeta, zdjęcia na ściankach. Szumu narobiły, a kobiety jak klepały patriarchat tak klepią…

Czytaj dalej

Gwiazda, której nikt nie widział

$
0
0

Pamiętacie czasy, gdy się zapalało świeczki i w ciemnościach, na słuchawkach, żeby stara nie pruła – słuchało Dead Can Dance? Sisters of Mercy? The Cure?

Czy ktoś odmówi jej elegancji?

Śmierć to tabu, przemilczany temat. Albo odwrotnie: woda na młyn. Można ją przehandlować na tekst w gazecie, albo rozmienić na drobne rzucone księdzu. Użyć. Wykorzystać. Wybory wygrać. Płytę sprzedać. Lajka dostać. Pohisteryzować na tyle, na ile się opłaci. A potem zużytą wyrzucić, wzgardzić. Przykryć foliową plandeką. Zakopać. Zapomnieć.

A co z poezją śmierci? Co z jej magią?!

Pamiętacie czasy, gdy się zapalało świeczki i w ciemnościach, na słuchawkach, żeby stara nie pruła – słuchało Dead Can Dance? Sisters of Mercy? The Cure? Pamiętacie ten mrok, który nikogo nie przerażał, nikomu nie szarzał życia, przeciwnie: nadawał koloryt?

Co z tego, że czarny! Czy ktoś odmówi czerni elegancji? Czy ktoś zarzuci czerni jakikolwiek brak?

Nie bez powodu istnieje pojęcie ciała doskonale czarnego. W czerni bowiem tkwi perfekcja, tajemnica domknięcia wszystkich barw świata. Czarny to jednocześnie wszystko i nic. Największa gęstość i najmniejsza powierzchnia. Kategoryczność grawitacji. Totalna niewidzialność.

Niedościgniony paradoks słynnego zdania: „ciemność widzę!” do dziś nie został pokonany w dialogach. Każdy by chciał. Każdy by marzył. Być ujrzanym i nie istnieć. Istnieć i być niewidzialnym. Do wyboru, do koloru. Jedynego. Najlepszego. Czarnego.

Podobno jest taka gwiazda, której nikt nie widział. Nazywa się Nemezis. Jej potężna grawitacja wyrywa z orbit ciała niebieskie, które krążą gdzieś poza naszą świadomością, dopóki wyrwane ze swojego toru nie zmienią kierunku. Być może to właśnie jej znudziło się panowanie gadów i postanowiła zmieść ich z powierzchni Ziemi jednym niedostrzegalnym ruchem woli wyrywając z toru pokaźny meteoryt.

Czerń Nemezis ma niezwykłą moc.

Czerń Nemezis ma moc śmierci.

Hałaśliwa pstrokacizna tandety wyparła z życia szlachetność śmierci. Ludzkość o niej zapomniała. Jakby jej nie było, jakby nie istniała – niczym kolor czarny. A przecież jest. Na każdym kroku. Codziennie.

Wczoraj, dziś, jutro.

Byliśmy, jesteśmy, będziemy.

Umieraliśmy, umieramy, umrzemy.

nemezis.me

Viewing all 192 articles
Browse latest View live