Quantcast
Channel: Sens Życia – Najlepszy Blog na Świecie*
Viewing all 192 articles
Browse latest View live

Dzień Dziecka

$
0
0

 

Dorosłość dźwigałam na rowerze

Jadąc slalomem gigantem

Między moją małą mamą

A maleńkim tatą

 

W szklanych butelkach

Po mleku i wódce

Niesionych do skupu

Na rogu ulicy

 

W niezrobionych kanapkach do szkoły

Gdzie małe, jak moi rodzice, dzieciaki

Dukały czytanki

I to był ich jedyny problem

 

W tornistrze pełnym zgniecionych butów

Którymi rzucał tato

I  niedopałków papierosów

spalonych przez mamę

 

W końcu ją zgubiłam

Nawet nie wiem, gdzie szukać

Nazywam się Dorosłe Dziecko

Niedorosłych Rodziców

 


Kategoria: Sens Życia

Biurwa, czyli co zabrać do urny

$
0
0

Każdy kiedyś stał w kolejce tylko po to, by dowiedzieć się, że tak naprawdę to dopiero początek drogi labiryntem korytarzy, wiodącym do kolejnych biurek, stanowisk i rozmów, z których nic nie wynika. Ale czy ktoś kiedyś zastanawiał się, jak wygląda urząd z perspektywy urzędniczki?

biuro_marylin

Arthur Miller & Marylin Monroe

Wczoraj Ewka mnie opieprzyła, że nic nie piszę na blogu. No to piszę. W kwestii pisania to mam tak, że właśnie skończyłam pisać kolejną powieść. Ktoś mnie niedawno uświadomił, że napisałam trzy książki w ciągu jednego roku. W tym samym roku zachorowałam na depresję, dostałam wypowiedzenie z pracy i zostałam superbohaterką. Niezwykły zestaw, prawda? Sama się dziwię. Najbardziej się dziwię, co ja do tej pory robiłam, zanim nie napisałam trzech książek i nie opuściłam urzędu – bo nigdy tego nie mówiłam, ale ja do niedawna pracowałam w urzędzie. Biorąc pod uwagę mój charakter, gubienie wszystkiego, ADHD i głowę w stratosferze – jest to dla mnie wciąż nierozwikłana zagadka, w jaki sposób tak długo (sześć lat) udawało mi się sprawiać pozory osoby, która jest w stanie coś wpiąć do segregatora?

Druga rzecz, czemu sobie pozwalałam na taką rozrzutność czasu? Człowiek przecież nie ma go w nieskończoność. W końcu się starzeje i umiera, zamykając swoje marzenia w szczelnej trumnie dębowej. Albo w urnie, jeszcze lepiej. Ostatnio poznałam pewnego mężczyznę, który podczas mojej wizyty w jego domu pokazał mi swoją urnę. Podarowała mu ją była żona. Piękny prezent. Przez moment zastanawiałam się więc, czy nie zamówić u byłej żony urny na swoje prochy, ale po usłyszeniu ceny zrezygnowałam. Równie dobrze zmieszczę się w plastikowym ananasie pociągniętym złotą farbą z Tigera. W Tigerze są różne niedrogie i ciekawe pojemniki, które mogą spokojnie spełnić rolę urny. Można coś wyszperać.

Dobra. O książce. Książka nosi tytuł Biurwa i jest to opowieść o urzędnikach w polskiej administracji. Uderzyła mnie trafność słów redaktorki z mojego wydawnictwa, Magdy Genow – Jopek, która napisała o mojej najnowszej powieści takie słowa:

Ile ludzi, tyle różnych osobowości i charakterów, ale wszystkich łączy jedno – nienawiść do urzędów. Każdy przynajmniej raz w życiu stał w kolejce tylko po to, by dowiedzieć się, że tak naprawdę to dopiero początek przygody z labiryntem korytarzy, wiodącym do kolejnych biurek, stanowisk i rozmów, z których nic nie wynika. Ale czy ktoś kiedyś zastanawiał się, jak wygląda urząd z perspektywy urzędniczki?

Rozpad małżeństwa, codzienna frustracja, utrata pracy – życie Ewy nie jest usłane różami. Będzie tylko gorzej, kiedy zacznie pracę w urzędzie. Szybko musi przystosować się do środowiska, dla którego priorytetem w dziennym grafiku jest kawałek sernika, nauczyć się radzić sobie z wybujałym ego szefa, wypełniać stosy nikomu niepotrzebnych formularzy. Bo tak. A jeśli dodać do tego jeszcze niespełnione literackie aspiracje bohaterki i tajemniczego adoratora, jedyne źródło wsparcia? I jakie znaczenie może mieć ruda farba do włosów? Biurwa zaprasza do swojego Mordoru. To świat, z którego logika już dawno uciekła. Lepiej nie próbować zrozumieć. Nie da się.

No więc nie da się. Można tylko w to wsiąkać i wsiąkać, tłumacząc sobie, że przecież jest w tym jakaś atrakcyjność. I tu posłużę się z kolei fragmentem z książki:

Ta atrakcyjność jest tak chwiejna, jak chwiejny był krok konsula łotewskiego, zaproszonego na jubileusz partnerstwa gmin. Jubileusz przetoczył się przez trzy sołectwa, niczym młodzieżowy clubbing i zakończył się wreszcie w jakiejś przyhotelowej knajpie, położonej blisko reprezentacyjnego stawu z łabędziami, do którego konsul najpierw nasikał, a potem wpadł.

Ale spoko, da się wytrzymać, w końcu jakoś trzeba żyć, by to całe swoje życie zabrać wreszcie do złoconego ananasa z Tigera.

cover_03_03


Kategoria: Biurwa, Sens Życia Tagged: Biurwa, Kubryńska, urząd

Wystarczy nie być

$
0
0

Gdy zmarł Stach hulaka, zamówiłam wieniec. Chciałam na szarfie napisać: „Królowi Kętrzyna”, ale się powstrzymałam. Całe szczęście. Okazało się bowiem, że w ciągu kilku godzin od zgonu do pogrzebu, Stachu stał się święty

chrystus

Mariusz Kapała/Gazeta Lubuska

Stach był utracjuszem i nicponiem. Otwierał drzwi kopniakiem i krzyczał: „Kto tu rządzi!” Był samozwańczym królem Kętrzyna, królem wszystkich awanturników. Wściekle agresywny i zaczepny, jako młody człowiek trwonił niewielki dobytek rodziny pod budką z piwem. Z biegiem czasu jednak dorósł jego syn i w wieku lat szesnastu stanął w obronie matki, rozkwaszając ojcu nos na framudze drzwi wejściowych.

Spektakularna porażka samca alfa zwykle kończy się dla niego nędznie. Stach utracił moc, skurczył się, złagodniał i z miejsca stał się pośmiewiskiem małżonki, dzieci i potem wnucząt. Głupi Stary – przywarło doń jak imię, Dziad – jak nazwisko. Głupi Stary Dziadygo!, krzyczała Jadźka, jego córka, rzucając w niego cukiernicą. Za tym szły obelgi i oskarżenia. Ech, Głupi Stary – wzdychała pogardliwie żona, znacząco pokazując wnukom kuku na muniu, gdy tylko się pojawiał. Ja sama, nasiąknięta niechęcią, czułam, że Stachu to prawdziwy Dziad, spodnie ma obwisłe, gacie obwisłe, buty rozklepane. Nikt go nie rozumiał, bo gadał jak potłuczony, w dodatku w jakimś dziwnym języku, mieszanką litewskiego, ruskiego i kompletnie pokaleczonego polskiego. Jeden Whisky go szanował. Nie pozwalał obrażać swojego dziadka, widział w nim kogoś więcej, niż Głupiego Starego. Ale ten i tak się kurczył, mówił już tylko do siebie, coś pod nosem, co nikogo nie obchodziło. W końcu umarł.

Zamówiłam wieniec. Chciałam na szarfie pogrzebowej napisać: „Królowi Kętrzyna”, ale resztką rozsądku się powstrzymałam. Całe szczęście. Okazało się bowiem, że w ciągu tych kilku godzin od zgonu do pogrzebu, Stachu stał się święty. I nie ma mowy, że ktoś kiedyś nazywał go Dziadem. Nikt! Nigdy! Ani Stary, ani Głupi. Takie rzeczy nie miały miejsca. Teraz szpaler w czerni boleśnie zgina rozpacz. Na cmentarzu jeden szloch. Dramat. Tragedia. Umarł święty człowiek. Tylko jeden Whisky nie płacze. Przygląda się ze smutnym zdumieniem rozpaczającej ciotce Jadźce, która od tej pory codziennie będzie ciągnąć na grób Stacha największe znicze w gminie, najbujniejsze chryzantemy w powiecie, największy w województwie pomnik. Chrystusa naturalnej wielkości.

Chrystus nie był zbytnio wysoki, chociaż w jego pomnikach dawno już zatracono skalę. Miał łagodne usposobienie i skłonność do filozofii. Głosił miłosierdzie i pewnie nie miał takich wyskoków jak Stachu. Ale podobnie jak on, został pokochany po śmierci. Męczeństwo dało mu splendor. To znaczy, niekoniecznie jemu, bo już nie żył, ale na pewno tym, którzy na jego śmierci zrobili kariery. I robią do dziś. Bo potrzebna jest czyjaś śmierć, by był przydatny. Czyż nie na tym opiera się nasza kultura?

Kultura zmienia historię, wypacza fakty. Ktoś zginął w katastrofie, będzie że poległ w zamachu. Na żywego mówiono Kartofel, martwemu stawiają pomniki. Żonę mieszano z szambem, w trumnie stała się święta. Ofiarom oddają salwy, ocalałych lekceważąc. Nie ma się co dziwić w tym kraju. Tu super jest nie żyć. Nieżyjący, w przeciwieństwie do żywych, mają masę przywilejów. Miłość. Uwagę. Chwałę. Nikt nie liczy pieniędzy, jakie pochłania ich niebycie. Przemowy, transmisje w mediach, miesięcznice, spotkania, zebrania, tablice, rzeźby, szarfy, pomniki, wieńce, ulice, osiedla. Szkoły! Ich imieniem ponazywane, dla nich POŚWIĘCONE. Apele, publikacje, książki, traktaty. Filmy! Całe pokolenia nauki, kulturowe dziedzictwa! Co ja mówię! Wojny! Podboje! Rzezie!

Dla nieistniejących powstają idee i prawa. Nieistniejące dzieci decydują o życiu żywych. To ich, tych których nie ma, najbardziej kochają władze i kościoły. Im poświęca się wystawy, msze i wielkie pieniądze na niekończące się debatowanie na ich temat ich ochrony.

Wszystko. Dopóki się nie urodzą.


Kategoria: Kultura, polityka, Religia, Sens Życia, śmierć Tagged: AK, Chrystus, pomnik, Smoleńsk, śmierć, Żołnierze Wyklęci

Dzieci zapomniane przez Boga

$
0
0

Skoro Bóg był tak drobiazgowy w Dekalogu, że pamiętał o nakazie dygania do kościoła czy o zakazie igraszek na boku, to dlaczego nie wspomniał o tym, jak traktować dzieci?! 

3

Dziecko ma czcić ojca i matkę. Nawet kiedy oboje wracają na ostrej bombie w środku nocy i krzyczą od progu coś, co się do druku nie nadaje. Nawet jak szantażują, obwiniają, wyśmiewają, kpią. Nawet jak biją. Nawet jak zdradzają. Nawet jak porzucą. (fot. miastojaslo.pl)

Od najmłodszych lat, od kiedy wykiełkowała we mnie jako taka świadomość i zaczęłam chłonąć mądrości naszej niezwykle „dorosłej” kultury, zachodziłam w głowę nad pewną sprawą. Otóż skoro Bóg  podał nam kodeks moralny w 10. przykazaniach, a w tym kodeksie był tak drobiazgowy, że nie zapomniał o zastrzeżeniu sobie wyłączności i licencji na swoje imię, nie zapomniał o nakazie dygania co niedzielę do świątyni, nie zapomniał nawet o zakazaniu igraszek na boku, czy plecenia dubów smalonych o sąsiadce z naprzeciwka – to dlaczego na – nomen omen – Boga, nie wspomniał o tym, jak traktować dzieci?!

Dziecko, owszem, ma zadanie czcić ojca swego i matkę swoją. Czcić, nawet kiedy oboje wracają na ostrej bombie w środku nocy i krzyczą od progu coś, co się do druku nie nadaje. Nawet jak kanapek do szkoły nie robią, śniadania nie robią, odłogiem leżą i karzą za nic. Nawet jak szantażują, obwiniają, wyśmiewają, kpią. Nawet jak biją. Nawet jak zrzucają na dziecko obowiązki, które do nich należą. Nawet jak odstawią ostrą bibę z dozwolonymi od lat osiemnastu ekscesami. Nawet jak nie chronią. Nawet jak zdradzają. Nawet jak porzucą. Czcij. Tak mówi Bóg.

I nie ma słowa, na które by się skrzywdzony, a już uświadomiony malec mógł wobec bigoteryjnych rodziców powołać. Nic. Jakby dzieci nie istniały, jakby nie były istotami ludzkimi. A może dziecko to nie człowiek? Może nic nikogo nie obchodzi? Może pojawia się na tym świecie niczym piesek, bez duszy, bez praw, bez szacunku, jakaś część wnętrza kobiety, która przecież według tej narracji, również człowiekiem nie jest? Bo kimże jest? Czy Bóg się do niej zwraca? Czy jest tego zwracania się godna? Nie. Żona, kobieta nie jest tu odbiorcą bożego komunikatu. Cały dekalog kierowany jest do mężczyzny, kobieta jest gdzieś tam obok jakiejś rzeczy. Której nie należy pożądać. No, ale jest. Czymś tam, nie podmiotem, ale jakimś elementem, którego należy pilnować.

Dziecka nie ma wcale. Do niego nie ma stosunku. Bóg, Mojżesz, czy jacyś inni nawiedzeni twórcy, nie raczyli o nim wspomnieć. Dziecko nie jest więc istotną sprawą w naszej kulturze. O płodzie nawet nie wspomnę. Jedyna, która spędza sen z powiek Kościoła, to kobieta. A więc ta polityczno-kościelna krucjata o nienarodzone życie, to wcale nie jest troska o dziecko. Guzik kogokolwiek to dziecko obchodzi. Guzik obchodzi ich płód, czy zarodek. Tu chodzi o władzę. Bezlitosną, wręcz krwawą władzę nad tą, co jest zaledwie o punkt wyżej od rzeczy.


Kategoria: Feminizm, PiS, polityka, Religia, Sens Życia Tagged: #czarnyprotest, 10 przykazań bożych, kościół. religia. dziecko, PiS, zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej

Czarownice z XXI wieku

$
0
0

Czemu szczepionka p/HPV jest złem? Nie wiem. Ale wiem, że walka z nią toczy się na forach, blogach i stronach typu: archiwum watykańskie. Prawie wszystkie informacje zwalczające szczepionkę wychodzą z tych samych środowisk, a autorytety, na które powołują się wojujące grupy antyszczepionkowe, to ludzie związani z Kościołem, Radiem Maryja i katolickimi zrzeszeniami lekarzy

trumna

Kiedy dowiedziałam się, jak blisko zatwierdzenia przez rząd jest projekt ustawy o zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego w Polsce, napisałam na Facebooku taki mały apel:

Nie ma sensu z nimi dyskutować. Owszem, można protestować, ale argumenty nie są tu siłą. Oni robią swoje. My też musimy. Musimy się wzmocnić, być sprytne, mądre, jak pramatki, co spłonęły na stosach. Mądrzejsze! Zadbajmy o siebie i swoje córki. Przerwijmy milczenie, nie czekajmy na szkoły. Uczmy dzieci, jak się zabezpieczać. Rozmawiajmy o tym otwarcie. Kupmy środki antykoncepcyjne. Kupujmy pigułki, wkładki, zastrzyki. Zaszczepmy swoje córki szczepionką przeciw HPV. Dajmy im swoją wiedzę. Dajmy im ochronę. Póki można. Bo wkrótce nastanie średniowiecze i wojna. Nie wygramy jej bez ochrony.

Wydaje mi się logiczne, że robimy to, na co mam wpływ. A jeszcze mamy wpływ na to, czy nasze dzieci mają dostęp do edukacji seksualnej. Mamy wpływ zapewnienie im bezpieczeństwa. Mamy wpływ na ich ochronę. A jeśli mamy na to wpływ – róbmy to. To może nie jest tak spektakularne, jak marsze i protesty, ale jak na razie prawdopodobnie od marszów i protestów skuteczniejsze.

Ale, ale. Jak się dowiedziałam z komentarzy choćby znajomych zrzeszonych w opozycji – jest tu cała gama „ale”. Bo proponując takie rozwiązania, działam połowicznie. Bo przecież ten rząd trzeba wymienić , wywieźć na taczkach i działać systemowo, a nie.

Przyglądam się tym wypowiedziom i zachodzę w głowę ze zdumienia, bo przez cały ostatni rok byłam przekonana, że nie można tego rządu wymienić, ani wywieźć na taczkach z zupełnie innej przyczyny, niż antykoncepcja i edukacja własnych dzieci. Nie przyszło mi do głowy, że akurat te sprawy mogą zawadzać w ocalaniu demokracji. Widocznie rzecz jest tak niepodzielna, że żadna matka z ojcem nie będzie w stanie pójść na manifestację, gdy wezmą się za wdrażanie dzieci w tematy seksu. Nie ma mowy, aby się zająć edukacją, gdy rozbrzmiewa złoty róg. Nie tędy droga. Nie zajmujmy się pierdołami, gdy czas iść na barykady. Wymienić rząd! Wywieźć na taczkach! Hurra! To się nazywa romantyzm! Bo przecież te krępujące rozmowy z dziećmi w żadnym wypadku romantyczne nie są.

Ale to nie koniec. Zawarłam w swoim apelu propozycję szczepienia córek przeciwko HPV. I tu dopiero mnie walec rozjechał. Jak to mówi prawica: zmiażdżył. Bo jak się okazuje, znów nie miałam pojęcia, a nie miałam ściśle pojęcia o zatrważającym niebezpieczeństwie czyhającym na dzieci ze strony tej morderczej szczepionki, czego dowodzą liczne materiały „naukowe” oraz filmiki na Youtube. Zaintrygowana umówiłam się z lekarzem rodzinnym, żeby porozmawiać o niebezpieczeństwie, ale poległam szybko, zapytana o szczegóły. A miały to być badania naukowe, czym owa szczepionka grozi. Konkretnie. Czym? Bo lekarz nie wie. Nie spotkał się. Nikt mu nie kojfnął po szczepieniu, nikt nawet się źle nie poczuł, nikt się nie skarżył. Kolegom i koleżankom też nie. Ale chętnie się z moimi informacjami zapozna.

Poszłam do innego. Ginekologa z wieloletnią praktyką. Pokręcił głową i powiedział, że są osoby, które mają sporo czasu na tworzenie problemów w internecie, ale on nie. Nie, nie spotkał się z przypadkiem powikłań.

Postanowiłam zająć się „opracowaniami”, w których autorzy powołują się na prace autorytetów lekarskich, przestrzegających przed szczepionką, chociaż Polskie Towarzystwo Ginekologiczne prognozuje zmniejszenie zachorowania na raka szyjki macicy od ponad 70 do 96 %. Umieralność z powodu nowotworów szyjki macicy w Polsce jest o 70% wyższa niż przeciętna dla krajów Unii Europejskiej, a jednak tam większość krajów objęta jest systemem szczepień p/HPV.  Raka powoduje brodawczak, a szczepionka chroni organizm właśnie przed nim. Niby proste. Ale jak można to skomplikować?!

Mimo że rak szyjki macicy jest śmiertelną chorobą i można zmniejszyć jej występowanie do niemal stu procent to jednak szczepionka jest złym pomysłem. Czemu? Nadal nie wiem. Ale wiem, że walka ze szczepionką toczy się na forach, blogach i stronach typu: archiwum watykańskie i pro-life. Prawie wszystkie informacje zwalczające szczepionkę wychodzą z tych samych środowisk, a autorytety, na które powołują się wojujące grupy antyszczepionkowe, to ludzie związani z Kościołem, Radiem Maryja i katolickimi zrzeszeniami lekarzy.

Na pytanie zadane w Google na temat szczepionki, odpowiada wyprofilowane u samej góry konto założone przez niejakie Ogólnopolskie Stowarzyszenie Wiedzy o Szczepieniach  i nie zostawia na leku suchej nitki, gromiąc przed nim ostrzeżenia. No i jakże, przytacza się tam wywody ekspertów, którzy na drugi rzut oka dziwnie się ze sobą splatają. Dr Zbigniew Hałat. Sprawdzam w Wikipedii – felietonista Radia Maryja i publicysta Telewizji Trwam. Zespół ekspercki  Maria Szczawińska, Iwona Rawicka, Marek Ślusarski – zarząd ogólnopolskiej sekcji ginekologiczno-położniczej Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich „Ogólnopolska konferencja katolickich ginekologów i położników. No i ostatnia bomba, wybitny ginekolog, profesor. W internetowej pamięci Krakowa występuje także jako Rudolf K.

Ciężkie są zarzuty, słowa lekkie. Przefruwają beztrosko z katolickich środowisk ku rozideologizowanym zwolennikom naturalnego życia. Jest gdzieś granica między leczeniem prostaty a leczeniem chorej ciężarnej, którą ciąża może zabić. Jest jakiś podział między ochroną życia mężczyzny a życiem kobiety. Jest też niewidzialna, a jednak bolesna fala trendu, którym ulegają kolejne środowiska „żyjących w zgodzie z naturą” i narażają przez to własne i inne dzieci na śmiertelne choroby. Te linie są ryte od stuleci w naszych głowach tak głęboko, że po wspomnianych pramatkach niewiele nam już zostało. Nie zostało nawet tyle, co obejmuje pojęcie rozsądku.

Dlatego właśnie zrozumiałam, że nikt nas na tych stosach nie będzie musiał palić. Tamte czarownice to już przeszłość. Dziś jesteśmy dużo bardziej „nowatorskie”. Same się wyniszczymy. Każdego dnia pięć Polek umiera na raka szyjki macicy.


Kategoria: Dziecko, polityka, Religia, Sens Życia, śmierć Tagged: brodawczak, Czarownice, Kościół Katolicki, rak szyjki macicy, szczepionka HPV

Potępione dzieci

$
0
0

Kościół walczy o „życie” letalnych ciąż w imię zbawienia, by na koniec to zbawienie ciurkać. I nie wiesza billboardów w parafiach o tym, że uratowany od aborcji dzidziuś właśnie poszedł do piekła

Motyw z plakatu filmu „Dziecko Rosemary”

Kościół walczy o prawo do życia zygot i płodów, także tych niezdolnych do życia poza ustrojem matki, a Jarosław Kaczyński forsuje projekty o chrztach nienarodzonych, bo najważniejsze, żeby bez względu na traumę rodziców, doprowadzić do sakramentów kościelnych. Swoją drogą jestem ciekawa, czy te narodziny obejmie 500 +, bo przecież za coś trzeba chrzcić. Co gorsza, chrzcić trzeba w każdej fazie rozwoju płodu, bo to w końcu CZŁOWIEK. Tylko jak to zrobić? Problem jest poważny. Watykańscy mędrcy debatują, wertują Pismo Święte, czytają frazy, a jednak nie mogą rozwikłać problemu. Grzech pierworodny pretenduje  nieochrzczonych do „otchłani”, która jest częścią piekła. No więc trzeba chrzcić. Tylko jak?

Czytam dziś rano w artykule Piotra Pacewicza w Oko.press, że nie możliwości ochrzczenia dziecka (płodu?), które poza ustrojem matki zmarło. Chrzcić można tylko żywe dzieci, a tu mamy do czynienia z wadami letalnymi i śmiercią. Rozbija nam się kryształowy pomysł szefa wszystkich szefów i jak to zwykle bywa, władza nie nadąża za zaspokajaniem potrzeb kleru. Bo jak tu nadążać? Jak tego dokonać? Żyje tylko w matce, poza matką umiera. Chciałoby się popsikać święconą wodą, chciałoby się dać kopertę z 500 +. Ale co? Wcisnąć kropidło do pochwy? Naczynia liturgiczne przykładać do brzucha? Polać wodą, gdy w wodzie jest zanurzony? – pytają bezradnie pasterze. Niby miało być człowiekiem od zapłodnienia, a nie da się go ochrzcić. Co gorsza: nie da się też pochować! Dziecko nieochrzczone nie zasługuje na pogrzeb. Tymczasem Komisja Watykańska pociesza, że jest nadzieja. Bóg może temu dziecku wybaczyć. Ale jest warunek, a warunek tkwi w liturgii podczas pogrzebu. Którego nie można zrobić! Koło się zamyka.

Kościół jednak znów daje szansę, dywagując, że może jednak, może i by się dało, ale pod warunkiem, że rodzice szczerze chcieli je ochrzcić. Skąd wiadomo, że chcieli? No, jeśli chodzili regularnie do kościoła, uczestniczyli w grupach parafialnych i szczerze przeżywają śmierć dziecka. Szczerze! Czy depresja będzie ok? Myśli samobójcze? Rozpacz? Co? Bo z tego, co czytam, bardziej chodzi o ten kościół. Czy chodzili regularnie? Dawali na tacę? A jeśli nie? Dzieciak ma karę. Otchłań. Sorry. Dziwicie się, że martwego noworodka można tak ukarać? W Kościele Katolickim można.

A więc po kolei. Prawica walczy zaciekle o „życie” nienarodzonych. Woła do sumień kobiet. Aborcję, nawet w przypadku letalnych ciąż, nazywa największym grzechem, wzbudzając poczucie winy i traumę. Wszystko to robi w imię Boga i zbawienia, by na koniec Kościół to zbawienie ciurkał. I nikomu z hierarchów specjalnie nie przeszkadza, że potępiona grzechem pierworodnym dziecięca dusza runie w „otchłań”. Bo przecież nikt nie rozdziera szat liturgicznych, ani nie wiesza billboardów w parafiach o tym, że uratowany od aborcji dzidziuś właśnie poszedł do piekła.

Pamiętajcie więc, drodzy rodzice. Nie wolno skazywać dziecka na nieistnienie. Ale na potępienie już spoko.


Kategoria: PiS, Religia, Sens Życia Tagged: aborcja, chrzest, Kościół Katolicki, Piotr Pacewicz, pogrzeb, sakramenty, zbawienie

Kto zabija dzieci narodzone?

$
0
0

Rocznie ginie na skutek przemocy domowej 150 ofiar. 

95 %  sprawców to mężczyźni.

91 % ofiar to kobiety i dzieci. NIE ZARODKI

bew6365a4

Zjawiskiem ostatnich dni stała się aktywność mężczyzn (niestety też kobiet, tym razem jednak tekst poświęcę panom)  potępiających kobiety, które z różnych własnych powodów dokonały aborcji. Potworne oskarżenia pojawiały się w komentarzach nie tylko pod moimi tekstami, ale na całej szerokości Internetu. Panowie żywo zareagowali, gdy podsunęłam pomysł o rzuceniu kamieniem. Stanęli ochoczo niczym szpaler ochotników wojskowych. Przedziwna niecierpliwość wyzwoliła w nich organizowanie się – gdzie mam się stawić? Kiedy mogę rzucać? Taką gotowość tylko podziwiać. Wielkie to bohaterstwo nawalać kamieniami w kobietę. Jeszcze niedawno porywcza fala mobilizowała śmiałków do wyrzucania z miejsc publicznych karmiących, był też potężny zryw rycerski wobec matki przewijającej dziecko, by wreszcie pokazać prawdziwe męstwo i zadać ostateczny cios. Jest dziecko – ban, nie ma dziecka – kamień.

I na całego, jeden z drugim radzi, co też tam kobieta ma ze sobą zrobić. A różne to pomysły. Bądź co bądź: obrońcy życia – często wpadają na przykład na takie rozwiązanie, że kobietę, która zdecydowała, że nie chce dziecka – należało w swoim czasie „wyskrobać”. Wiem, karkołomna, ale coraz bardziej popularna to rada. Przebija przez nią pewien rodzaj absurdu, ale nikomu to nie przeszkadza. Przeciwnicy aborcji radzą przeprowadzić aborcję, ale wsteczną. Najważniejsza jest logika i konsekwencja.

Druga rada to: donosić, urodzić i oddać. Tak powiadają panowie, dodając jeszcze retorycznie: „czy to aż tak dużo?” Pojmuję, że jeden z drugim nie wie, czy to aż tak dużo, czy może zupełnie mało, ale co zrobić, nie da się wytłumaczyć. Jedyne co można, to samemu spróbować. Tylko że to też abstrakcja, rzecz niewykonalna, co z kolei być może dodaje panom rezonu. Łatwo jest bowiem radzić, gdy się samemu nigdy tego nie doświadczy. Druga sprawa, sama osobiście widziałam, jak traktowana jest kobieta, która „donosiła, urodziła i oddała” i powiem tyle, że nie ma zmiłuj.

Kolejne rewelacje to już nie rady, ale przestrogi o piekle, o morderstwie, o cierpieniu i grzechu. Nie ma w ostatnich latach specjalnie rozbudowanej edukacji seksualnej w Polsce, nie ma też zbyt wielu lekcji biologii.  Jest za to sporo religii. Uczniowie wyrastają w przekonaniu, że dzidziuś powstaje w chwili uniesień mamy i taty, wyskakuje z ziarenka jak Calineczka, z mózgiem, sercem, paluszkami (najważniejsze!), prawie w spodenkach. Internet zalewają plastikowe embriony z oczętami i smutną minką. Bardzo trudno przebić się z informacją, że zarodek do 12 tygodnia nie ma jeszcze płci i przypomina żelek, a komórki nerwowe płodu zaczynają kształtować się w piątym miesiącu ciąży, kiedy nikt o żadnej aborcji nawet nie śni.

Ale mężczyźni wiedzą lepiej. Stało się znów to, co się najbardziej kręci, czyli hejt na babę. I nie ważne, czy karmi, czy przewija, czy oddała, czy zapisała  na religię, czy klapsa daje, czy w ogóle dziecka nie ma. Fajnie jest dowalić, bo się jest facetem, który dzielnie kamieniami rzuca. A jak rzuca, mówią statystyki:

Każdego roku przemocy fizycznej lub seksualnej doświadcza od 700 tys. do 1 miliona Polek.

95 %  sprawców przemocy w rodzinie to mężczyźni.

30 tysięcy kobiet rocznie zostaje zgwałconych.

Rocznie ginie na skutek przemocy domowej 150 ofiar.

91 % ofiar to kobiety i DZIECI. Nie zarodki.


źródła: Instytut Wymiaru Sprawiedliwości, prof. Beata Gruszyńska raport

NiebieskaLinia.info


Kategoria: Sens Życia Tagged: aborcja, gwałt, pedofilia, przemoc w rodzinie, zabójstwo

Zamrożony gniew

$
0
0

Depresja to nigdy niewykrzyczane NIE. To gula w gardle, ta sama, która towarzyszyła ci w dzieciństwie, gdy strasznie nie chciałaś się rozpłakać, gdy chciałaś coś powiedzieć, ale ani nic nie powiedziałaś, ani nie uchroniłaś się od płaczu

270452_1884636911635_2775895_n

Od ponad roku choruję na depresję. Ale tak naprawdę tyle czasu próbuję ją wyleczyć, bo choruję od dzieciństwa. Oczywiście wcześniej nic o tym nie wiedziałam i usiłowałam zrobić wszystko, żeby nie czuć, że jestem chora. Najsprytniejszym zabiegiem, jakiego dokonał mój organizm były silne bóle głowy, które pojawiły się w dzieciństwie. Były tak silne, że traciłam przytomność w szkole, a  gdy ktoś mnie odprowadzał do domu, zalegałam nieruchomo na kanapie jak jaszczurka, nie mogąc ruszyć nawet małym palcem u nogi. Dziś wiem, że tak wygląda depresja –  nie możesz ruszyć nawet małym palcem u nogi. Ale wtedy nie wiedziałam. Wtedy znosiłam ten ból jako coś zwyczajnego, zwyczajnie znosiłam też lęki, które rosły w pokoju, zamieniały szafę w potwora, kwiaty w oknach w przerażające maski, a w drzwiach ukazywały szatana. Kuliłam się przed ogromem, który tętnił niepojętym tętnem strachu, rósł w nieskończoność i pożerał mnie, małą, znikającą, nieważną.

Któregoś dnia, gdy byłam już dorosła, ból głowy stał się tak silny, że leżałam bez ruchu, patrząc w sufit, po którym przesuwały się obrazy małych dzieci z wbitymi w plecy kolcami. Łzy lały mi się po policzkach, choć nie mogłam wykrztusić choćby słowa. Zdawało mi się, że umieram i tylko szkoda mi było tego życia, w którym jestem mamą.

W szpitalu dali mi zastrzyk. Jakiś taki, który cudownym sposobem natychmiast eliminował ból. I wtedy dopiero zaczęło się piekło. Moje piekło, osobisty zgon w męczarniach, gdzie tęsknisz do zwykłego bólu głowy, gdzie leżenie bez ruchu zdaje się wybawieniem, bo przecież wystarczy leżeć cicho, żeby przetrwać. Tu, w moim piekle nie wystarczy leżeć cicho. Tu chce się krzyczeć wrzeszczeć, wołać, ale nic nie można, bo coś zapycha ci dech. Tu, w nieruchomym leżeniu, nie ma żadnej ucieczki. Tu dopada cię rozdzierająca rozpacz, taka totalna, wiekuista, uświadamiająca, że nic, nic ci nie pomoże, czarna piana, rozpadlina, dół. Cierpienie nie do opisania, gnijąca tkanka, żywe istoty rozpadające się w męczarniach. Jak opisać ból człowieka, który stracił nadzieję? Który wie, że każdy kolejny dzień zbliża go do śmierci, a każdy kolejny dzień będzie tylko gorszy od poprzedniego, bo przecież nic, nic, czarna piana, rozpadlina, dół?

Postanowiłam nigdy nie brać tych zastrzyków, nigdy nie łykać prawdziwych leków na migrenę, z lekką niczym obłok aspiryną razy trzy plus ibuprom razy dwa – dryfować między bólem fizycznym, a cierpieniem psychicznym, które przecież zawsze można dodatkowo zalać browarem i uśmierzyć fajką. Ale gdy w środku obudził się mój zrozpaczony demon, takie dziecko z przerażającą twarzą, które nigdy nie zaznało oddechu, choć krzyczy – nikt go nie słyszy, zastyga więc z otwartymi ustami i bezsilnym niemym wrzaskiem, kiedy się to coś we mnie obudziło, zapragnęło rzucać krzesłem po ścianach i wyć jak zraniony niedźwiedź, skapitulowałam. Straciłam wszystkie maski, straciłam siłę do dalszego grania, straciłam nawet rodziców, których zamroziłam tak samo jak wcześniej zamroziłam swój gniew.

Depresja to zamrożony gniew. To nigdy niewykrzyczane NIE. To gula w gardle, ta sama, która towarzyszyła ci w dzieciństwie, gdy strasznie nie chciałaś się rozpłakać, gdy chciałaś coś powiedzieć, ale kurwa, ani nic nie powiedziałaś, ani nie uchroniłaś się od płaczu. To wstyd, że jesteś taka, to ból, że siebie nie znosisz, to rozpacz, że nikt cię nie rozumie.

Od tygodnia jestem w ośrodku dla chorych na depresję. W zdumieniu słyszę swoje historie, opowiadane przez najróżniejszych ludzi. Ludzie są różni. Każdy jakiś jest. Są młodzi, są starsi, są tacy jak ja. Zgięci, spłakani, połamani. Szukający samotności, uciekający od zgiełku, przerażeni. I choćby nie wiem, co ich tu sprowadziło, zwolnienie z pracy, zawód miłosny, mąż alkoholik, przemoc, rozwód, kredyt, czy trzy książki napisane w ciągu roku – wszyscy, absolutnie wszyscy chorują na tę samą chorobę. Na dzieciństwo. Na zamrożony w nim gniew.


Kategoria: Sens Życia, śmierć Tagged: depresja, dzieciństwo, gniew

Dbaj o jądra. Fajnie podskakują jak biegasz

$
0
0

Z reklamy można się dowiedzieć, że piersi poprawiają humor. I że warto je MASOWAĆ. Trudno stwierdzić, czemu masowanie ma służyć, bo badanie piersi przecież na masowaniu nie polega…

z21119822qkampania-namawiajaca-do-badania-piersi

fot. screen youtube/TVP3 Opole

Dobrze się dzieje w państwie polskim. Wreszcie ktoś zauważył, że piersi się do czegoś przydają. I z tego powodu NFZ w Opolu przy pomocy TVP 3 zrobił kampanię społeczną mającą na celu…? Właśnie, co? Promowanie piersi? Zapobieganie rakowi? W każdym razie chodzi o to, że piersi czemuś służą. Oczywiście nie ma mowy o karmieniu, o karmieniu piersią to się można dowiedzieć od Sądu w Gdańsku, który takowe uznał za absolutnie niedopuszczalne. Piersi w Polsce są potrzebne zupełnie do innych celów, na przykład – jak mówi nasza nowa społeczna reklama – do podskakiwania, jak się biega. A ściśle – do patrzenia na nie, jak podskakują. Facet patrzy. Ty biegasz. Jasne?

Z reklamy można się również dowiedzieć, że piersi poprawiają humor. Jak są jędrne i sportowe. No i że warto je MASOWAĆ. I tu niespodzianka – panowie są chętni do pomocy w masowaniu. Trudno stwierdzić, czemu masowanie ma służyć, bo badanie przecież na masowaniu nie polega. Z miny ochotnika można jednak przypuszczać, że masowanie ma służyć jego frajdzie. Zatem piersi służą frajdzie panów i jest to frajda niezwykle cenna. Na tyle cenna, że warto na nią wywalić publiczne pieniądze. Jak sądzę, niemałe.

Ale, ale. Bądźmy sprawiedliwi. Skoro  już idziemy w tym kierunku, pochylmy się nad zagrożeniami zdrowia panów. Bardzo bym chciała, żeby męska część polskiego społeczeństwa bardziej zadbała o profilaktykę. Na przykład o takie jądra. Co roku zapada na raka jądra 700 Polaków. Choroba dotyka głównie młodych mężczyzn. Wcześnie wykryty rak jądra gwarantuje niemal 100 procentową uleczalność. Tylko trzeba się czasem zbadać, mężczyzno. Bo przecież jądra są spoko. Fajnie podskakują, jak biegasz.


Spot obejrzałam wczoraj, z jakiegoś powodu dziś na kanale YT jest niedostępny. Być może autorzy pomysłu DOPIESZCZAJĄ dzieło…?


Kategoria: Sens Życia Tagged: kampania społeczna, NFZ Opole, rak jądra, rak piersi, TVP3

Rzucam fajki i robotę, czyli postanowienia na przyszły rok

$
0
0

W przyszłym roku postanawiam się opieprzać. Opieprzać się do cna, do szpiku kości, tak żeby żadna z komórek mojego ciała nie poczuła ani przez moment, że jest w kieracie

296117_522737637789771_399713673_n

Ludzie uwielbiają podsumowania, zwłaszcza pod koniec roku, jakby się zwołali, że w tym akurat czasie coś się zmienia, następuje jakiś przełom i łubudu: huczna analiza. Właściwie nie bardzo się cokolwiek zmienia, ale podsumować zawsze można, przyjrzeć się sobie i czasom z dystansu, coś postanowić – czemu nie? Może faktycznie uda się rzucić fajki, może schudnąć pięć kilo, a może lepiej zarabiać? Ciężko stwierdzić, komu się to udaje, bo u każdego kolejnego schyłku roku mamy dokładnie tę samą liczbę tak samo zaangażowanych w postanowienia chętnych.

Całkiem bezpiecznie jest postanowić o rzeczach wysoce prawdopodobnych do spełnienia. Ja na przykład, znany powszechnie wróg papierosów, wróg zajadły i nieprzejednany, do tego stopnia zacięty, że podczas pobytu w sanatorium spektakularnie wyprowadziłam się od lokatorki palaczki, kaszlących palaczy gromiłam pogardliwym wzrokiem, jadowicie sycząc, że jak ktoś kaszle i pali to jakby był kulawy i codziennie odrąbywał po kawałku nogę, jakby miał migreny i wiercił wiertarką w czaszce, różne takie okropności – no więc ja w kwestii postanowień noworocznych, mogę ewentualnie postanowić, że od pierwszego stycznia nie palę.

Pierdolę. Zero fajek. Przysięgam. I ręczę, że dotrzymam słowa. W życiu nie wezmę choćby macha. Już na samą myśl mnie trzęsie. Wzdryga. Wywołuje odruch wymiotny. Serio. Postanowione. Amen.

Albo, że nie pójdę do pracy do urzędu. Do dziś śni mi się, że pracuję w urzędzie i przysięgam, zawsze jestem w tym śnie wkurwiona do imentu, ze przecież, mój Boże, dlaczego jestem taka głupia i tam wróciłam?! Tyle mnie to nerwów kosztowało, tyle udawania, że coś potrafię, że umiem, że wiem! Że potrafię wpiąć coś do segregatora, że w szafie nie mam składu butów, kurtek i trupów pism! Że wiem, co znaczy jakiś formularz, że czytałam jakiś statut, regulamin, a nawet KPA! Że pamiętam o budżecie i sprawozdaniu międzysesyjnym, że wiem, kim jest ten człowiek, który przemawia, wiem nawet, o czym jest ta uchwała i jaki ma numer. Kurwa! To pytanie dziennikarzy, którzy spóźnieni kucają przy mnie na sesji rady miejskiej i szeptem pytają mnie, o czym są obrady? A ja właśnie od dwóch kwadransów  jestem liściem, jestem wiatrem, względnie – z bardziej aktywnych stanów – jestem na siódmym rozdziale książki, ktoś kogoś zdradza, z kimś się kłóci, lecą słoiki z porzeczkami i skąd mam do diabła wiedzieć, o czym tu mowa?

Nie ma mowy. W przyszłym roku nie idę do roboty. A już na pewno nie do urzędu. Macie to jak w banku.

Co by tu jeszcze postanowić? Postanawiam się opieprzać. Opieprzać się do cna, do szpiku kości, tak żeby żadna z komórek mojego ciała nie poczuła ani przez moment, że jest w kieracie. Zero kieratu! Zero mozołu! Lajcik. Dystansik. Nuda. Nieruchomy wzrok na drzewo. Czekanie na wyjście kreta z trawnika. Gapienie się w ogień. Głaskanie kota. Skrollowanie komórki.  Leżenie na asfalcie. Leżenie w trawie. W kocu.

Rowerek.

Las.

Nigdy nie opieprzałam się tyle, co w ciągu minionego roku. Cały 2016 był wypełniony porażającym  lenistwem. Czas przelatywał mi przez nieszczelność planu, dziury w postanowieniach i wątpliwości. W życiu nie miałam tylu wątpliwości. Każdy dzień zdawał mi się potężną zagadką, której rozwiązania nie sposób znaleźć w pośpiechu. Gramoliłam się więc niemożliwie, przewalając z kąta w kąt własne myśli, oglądając je leniwie, drapiąc z nich patynę anachronicznych kalek, przyzwyczajeń,  zasad, regułek, zależności, schematów. I co? I z całego życia jest dla mnie najbardziej owocny rok. Napisałam bardzo ważne dla mnie teksty, podjęłam najważniejsze decyzje. Dojrzałam. Wypiękniałam. Polubiłam siebie. Wymalowałam pokój. Napisałam książkę. Przepraszam, dwie.

Znalazłam miłość, przyjaźń, macierzyństwo, rodziców, sens życia i SIEBIE. O kocie nie wspomnę.

Dlatego w Nowym Roku opieprzajcie się jak ta lala. Powolutku, bez pośpiechu, z rozgniecionym na poduszce policzkiem, spróbujcie odpowiedzieć sobie na pytanie, po co chcecie wstawać. Z mocnym naciskiem na: CHCECIE. Życzę sensownych odpowiedzi.  Nie tylko w 2017 r. W całym życiu.


Kategoria: Sens Życia Tagged: 2016, 2017, Nowy Rok, postanowienia noworoczne, życzenia noworoczne

Na początku był chaos. I tak już zostało

$
0
0

Wracam z wyprzedaży,  obrywam metki, po czym dochodzę do wniosku, że wszystko jest za duże, za małe, potem zamartwiam się, bo metki oberwałam i szukam, komu by to oddać, po czym oddaję rzeczy za darmo, kupuję browar i mam wreszcie spokój

1238831_190190227825451_1698222596_n

Przez cały ostatni tydzień nic nie robiłam tylko czytałam i pisałam, ze sporą przewagą na to pierwsze. No i robiłam zakupy wyprzedażowe. Moje zakupy wyglądają tak, że jadę na zakupy, wydaję jakąś niepojętą fortunę na nową kurtkę, bluzę, czapkę, rękawiczki, buty i spodnie, po czym obiecuję sobie, że już nie kupię sobie nic w tym kwartale, a za karę sprzedam coś starego na Allegro, w dodatku posprzątam w szafie. Super. Gdy wracam do domu, jeszcze w samochodzie obrywam metki, żeby przypadkiem nie chcieć wrócić i tego wszystkiego oddać, po czym w domu przymierzam i dochodzę do wniosku, że wszystko jest za duże, albo za małe. Potem zamartwiam się przez dwa dni, że metki oderwałam, w dodatku zgubiłam paragon. I już teraz szukam w myślach osoby, której moje nowe rzeczy się okażą ani za małe ani za duże, po czym oddaję za darmo, kupuję browar i mam wreszcie spokojną głowę, żeby zająć się pisaniem albo czytaniem, ze sporą przewagą na to drugie. A więc bezsens. Totalny bezsens i brak konsekwencji. I chaos. Nie wiadomo, czy bardziej twórczy, czy bardziej destrukcyjny, bo jednak obie sfery dzieli cienka bezbarwna linia. Zupełnie niewidoczna.

Nie robię żadnych noworocznych postanowień, bo się pogubię w tym szale, bez postanowień trudno żyć, z postanowieniami się nie da.

Śniło mi się na przykład, że byłam na imprezie, pokłóciłam się z matką, z ojcem, z całą rodziną, ze znajomymi, że przemycałam narkotyki, że była policja, rewizja, mało nie wpadłam z gigantyczną szyszką marihuany, podczas gdy kumpel ciągał się ostentacyjnie z torbami kokainy. W dodatku biegałam jak owczarek niemiecki, między siostrą, szwagrem, bratem, szwagierką i kuzynką, doglądając, czy wszyscy się aby dobrze bawią, tymczasem wszyscy mieli wszystko w dupie. A najbardziej, co mi szalenie imponowało, wszystko w dupie miał mój brat, który prezentował dość ostentacyjnie pogląd określany przez Wołoską skrótem WNW*. Wtedy pomyślałam, o co by tu się jeszcze pomartwić, aha, matka i stary, trzeba się pogodzić, bo co oni tam; więc biegnę, ale za późno, gdzieś powyjeżdżali. I znów bezsens, chaos, brak konsekwencji. Gdy opowiadałam to na terapii, pięć razy zadzwonił telefon, przyszedł niejaki Dziadzio podłączyć kolejny, zresztą pracownik ex-pracy, znam typa, zaraz rozwinie wieści, że się leczę psychiatrycznie, jakby to jakaś tajemnica była. Za chwilę zadzwonił ten nowy telefon i wytworzyła się rzeczywistość równoległa dzwoniącym poprzednio telefonów, co stanowiło kolejną rzeczywistość – równoległą do mojego snu, w którym biegły równolegle co najmniej trzy rzeczywistości.

_______________________________

* Wyjebane Na Wszystko.


Kategoria: Sens Życia Tagged: chaos, Kubryńska, Nowy Rok

Jak zostać pisarzem i dlaczego to niemożliwe

$
0
0

Jedyne, co mi pozostaje, to obserwacja świata, w którym wokół PISARZA chodzi się na palcach, podczas gdy pisarka zapierdala na dwóch etatach i wyciera dzieciakom smarki

ho

Kadr z filmu Honorowy Obywatel

Wczoraj byłam w kinie na nominowanym do Oskara Honorowym Obywatelu, filmie o pisarzu, a raczej o jego wielkości i… małości. Nie będę pisać recenzji, bo nie umiem, ale powiem o uczuciu, które mi towarzyszyło, gdy opuściłam kino. Albo o tym, co mnie sparaliżowało dziś w wannie, gdy czytałam opowiadanie Kraków z serii Indyk beltsville Jerzego Pilcha. Albo jeszcze o tym, co mną kiedyś wstrząsnęło, gdy zetknęłam się z wynurzeniami niejakiego Fiodora Dostojewskiego. Albo choćby o tym, co mnie odrzuciło od prozy Charlesa Bukowskiego. Albo to, co mnie zdumiało, gdy oglądałam w Dużym Formacie zdjęcia polskich literatów w koszulkach z napisami: „uważaj, wszystko, co mówisz, może zostać użyte w książce”, i czytałam ich notki, w których buchało ego i wyznań, w jakich niezwykłych okolicznościach i przy ilu papierosach powstają ich utwory. Albo jeszcze to niezwykłe uczucie, które mnie przepełniło pewnej nocy o czwartej nad ranem, gdy pisząc w znoju jakąś opowieść, kilka godzin przed ogarnianiem dzieciaków i pójściem do roboty, odpaliłam Facebook i zobaczyłam tam zdjęcie znajomego poety, przedstawiające wypełnioną przytłaczającą stertą niedopałków popielniczkę, butelkę Whisky i zapisane zamaszystym pismem karty zeszytu w kratkę.

PISARZ. To właśnie określenie, słowo, stan świadomości, BYCIE, struktura postaci złożonej z zupełnie innego białka, z kosmicznego DNA, artystyczna osobowość, a przede wszystkim wyższość ponad innymi – wywołuje we mnie dziwne uczucie niedostatku, zazdrości, paraliżu strachu, że oto mogłabym niby też tak zapełnić niedopałkami popielniczkę, mogłabym patrzeć na innych z góry, mogłabym dokonać zbrodni i nie ponieść kary, mogłabym zaliczać mnóstwo młodych chłopców i nogą wypychać ich z łóżka, opisując potem szczegóły ich anatomii, mogłabym nosić ostrzegawcze koszulki i pić Whisky, ale ni cholery nie mogę z tej prostej przyczyny, że choćby nie wiem co, nigdy nie zostanę PISARZEM. Jakkolwiek bym się nie starała, muszę pracować, wychowywać dzieci, gotować obiady, sprawy seksualne, żeby nie stały się hitem w gimnazjum mojej córki, zachowywać w tajemnicy i w ogóle zachowywać się normalnie, bo w kwestii artystycznej, mogę być co najwyżej… pisarką. A sami widzicie, że określenie: pisarka nie ma się nijak do PISARZA, jest jakby jego zdrobnieniem, jakąś formą imitacji, przyziemnej aspiracji do wzniosłego ponad chmury stanu. Nie w głowie mi pouczanie innych, nie palę, nie lubię whisky, o czwartej w nocy najchętniej bym spała, a gdy muszę pracować, trafia mnie szlag. Nikogo nie zamierzam zamordować, co gorsza, brzydzę się przemocą, jestem zwykła jak Kętrzyn, prosta dziewczyna bez napisów na koszulce, NO LOGO.

Dlatego jedyne, co mi pozostaje, to obserwacja świata, w którym wokół PISARZA chodzi się na palcach, podczas gdy pisarka zapierdala na dwóch etatach i wyciera dzieciakom smarki. Świata, w którym męska forma wyprzedza treść, w kobiecym przypadku powstającą w zaciszu nocy, gdy wszyscy śpią i nikomu się nie przeszkadza. Świata, gdzie zawód PISARZ nie jest po prostu czynnością twórczą, ale niemalże bytem boskim, którego za żadne skarby świata nie doścignie żadna pisarka, bo ma po prostu za dużo na głowie.

Kiedyś mi kumpela opowiadała o swojej pracy. Jest dziennikarką, pracuje wśród facetów, bo jej działka jest „męska”. Wygląda to tak, że gdy przychodzi do pracy, koledzy stoją w grupce, palą papierosy i rozmawiają na temat własnej twórczości i o tym, jak to zajebiście spotkać się właśnie TU, a ona szuka odpowiedniej osoby do przeprowadzenia wywiadu, podchodzi do niej i wykonuje swoją pracę. Inna znajoma, matka trójki dzieci, właśnie wydała świetną książkę, chociaż wcale nie ma niani, a jej facet, wielki talent pisarski, poświęca swój czas na budowanie wizerunku ćmy barowej. Co zrobić, facet musi się zajmować sprawami wiekuistymi, w myśl poczynań Mateusza Kijowskiego, nie będzie zawracał sobie dupy dziećmi, ani alimentami, ma wyższe cele. Efekt, jak widać, jest porażający.

Wciąż pokutuje pejoratywne określenie „kobieca literatura”, tylko jakimś dziwnym trafem nagrody literackie i dziennikarskie ostatnio trafiają coraz częściej do kobiet. Trudno jednak zejść z piedestału (w filmie Honorowy Obywatel ten piedestał został pięknie obryzgany) i pogodzić się z faktem, że pisarz, to zawód jak każdy inny, polega na żmudnej pracy, niezliczonych poprawkach i doskonaleniu warsztatu, a nie ostentacyjnym wypalaniu fajek i nieskończonych dysputach o sensie prowadzącym do kompletnego bezsensu.


Kategoria: Sens Życia Tagged: honorowy obywatel, pisarka, pisarz, twórczość

Kadra kierownicza (30 sekund)

$
0
0

Najbardziej bali się pytania o zawód. Ich zawód to był największy zawód życia, coś co kiedyś błysnęło nadzieją, a potem wyssało z nich krew, przemieliło na papkę i wyrzygało na bruk

klatka

Teresa pracowała w banku i jak większość pacjentów szpitala w Gołdapi, z tej pracy wylądowała na zwolnienie, potem na terapię, w końcu tutaj. Szpital psychiatryczny gościł pracowników banków różnego szczebla. Byli zatem zwykli pracownicy, tak zwani szeregowi, zajmujący się sprzedażą kart kredytowych i obsługą firm. Opowiadali, że w pracy był mobbing, nie mieli kiedy zjeść kanapki, szef ich rugał i pomiatał, wszystkim znajomym już powciskali kredyt, a na wszelkie sugestie, że na przykład starsza pani ma zaledwie rentę i nie będzie mogła spłacić kredytówki – otrzymywali radykalny rozkaz z góry zawarty mniej więcej w takich słowach: – Banan na twarzy i dzida za ladę!

Bez dyskusji.

Ci pracownicy mieli jeszcze i tak dużo energii, zdarzało im się chcieć nawet wyskoczyć do pobliskiej „Matrioszki” na browar, albo jeszcze lepiej: na kartacze z wódką. Ale leczyła się tu też była kadra kierownicza banków. Z kadry kierowniczej trudno było cokolwiek wycisnąć, oni już znaleźli się na poziomie dramatycznym, z trudem wstawali z łóżek, z trudem wychodzili z pokojów, z trudem poruszali się po zawiłych korytarzach szpitala. Przypominali pacjentów po lobotomii z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem”, a ich pobyt w sanatorium albo dopiero rozpoczynał żmudną podróż po oddziałach psychiatrycznych, albo był kolejnym aktem desperackiego ratunku czegoś, co im jeszcze po korporacyjnym praniu mózgu pozostało. Nie nawiązywali kontaktu z innymi, unikali spojrzeń i rozmów. Bali się własnego cienia, a najbardziej bali się pytań z kategorii: zawód. Ich zawód to był największy zawód życia, coś co kiedyś błysnęło nadzieją, a potem wyssało z nich krew, wyrwało wątrobę i serce, przemieliło na papkę i wyrzygało na bruk.

Teresa miała za sobą już jedno wyrzyganie siebie, wyrzygał ją bowiem balet, wyrzygał ją festiwalowo, natychmiast po kontuzji kostki, zanim jeszcze skończyła dwadzieścia pięć lat. A teraz przyjechała do szpitala, nie przyznając się za żadne skarby, jak bardzo czuje się znów wyrzygana. Wyrzygana brutalnie i co ważne: dyscyplinarnie przez potwora o tysiącu głowach, pod nazwą Bardzo Kolorowy i Przyjazny Bank Kredyt Zero Procent.


Jest to fragment powieści, pt. „30 sekund”, którą własnie piszę. 


Kategoria: 30 sekund, Sens Życia Tagged: bank, depresja, pracownicy banków, szpital uzdrowiskowy Gołdap

Raj. Ludziom wstęp wzbroniony

$
0
0

Siadamy na piasku, zmęczeni konfliktem i rozpoczynamy martwienie. Nasze dni są policzone. Koniec. I nawet browaru nie ma, żeby się pocieszyć w te ostatnie dni życia…

Albo to. Włączam ten nowy laptop, odchodzę, żeby dać mu się rozkręcić, wracam z kubkiem, patrzę, a na ekranie grota skalna, częściowo zalana słońcem, z groty widać plażę, pas złotego piasku, wygrzanego jak deski w saunie i nietkniętego stopą człowieka. Dalej rozciąga się spokojne morze, może ocean, a może i Spokojny. W oceanie tkwią jeszcze dwie takie skały, zapewne również z grotami, kto wie? Siedzę z tym kubkiem i patrzę zauroczona, kto mi taką niespodziankę zrobił, kto spełnił moje marzenie z poprzedniego wpisu i dał tę sposobność choćby mentalnego pływania w ciepłym morzu oraz fruwania nad falami jak delfin?

No nic, los bywa łaskawy, oto mam swój poranek na bezludnej wyspie i chociaż w głowie wojna, w głowie konflikt, jestem tylko człowiekiem, żaden człowiek nie jest skałą, człowiek to raczej rozdygotany izotop rtęci, ale gdy znajdzie się w takich warunkach: kto wie?

Kurwa, w tym laptopie klawiatura ciężko chodzi, podsuwa mi jakieś słowa nie moje, cholera mnie bierze, myśli szybciej lecą niż znój wciskania klawiszy, ale oto jestem na plaży, w środku stycznia, czas nie istnieje, życie się  nie toczy, PiS się rozwiązał, uchodźcy znaleźli dom, terroryści palą jointy, Kukiz gra na sitarze, Kaczyński bawi się z kotem, a ja fruwam nad falami oceanu.

Tylko: czy sama? Czy ja się tam przeniosłam w towarzystwie? Bo jednak istnieje obawa, że samotność może boleć. Może być dramatem, zwłaszcza po kilku miesiącach. Człowiek to nie wyspa, człowiek to stado, niech więc będę miała swoje. Kogo zatem do stada? Mężczyznę czy kobietę? Facet będzie się mądrzył, ale kto mi zagwarantuje, że kobieta nie? Wszystkie kobiety mojego życia się mądrzyły. A ostatnia przekroczyła Rubikon. Nie ma faceta na tym świecie, który by ją pokonał.

Dobra, niech więc będzie facet. Ale zabawny! Piękny. Miły. Przesadziłam? Człowiek niby marzy, ale jego marzenia powinny mieć punkty styczne z rzeczywistością. Tak twierdzi Dalajlama. Dobra. Już wiem. Zabieram Kubę. Kuba jest spoko. Tylko ja i Kuba. Moje stado. Jesteśmy na wyspie, sami. On marudzi, że nie ma browarów, ani sklepu w pobliżu. Zwłaszcza otwartego. Nie ma blantów, nie ma nic. Po co ci blanty, pytam. Słabo tu jest? A on swoje, że byłoby lepiej z browarem. Lepiej. Ja pierdolę, a co może być: LEPIEJ?

Jest ciepło, jest słońce, jest schronienie, jest plaża, jest woda i jeszcze pewnie jakieś kolorowe ryby w niej. Poza tym jesteśmy ponad potrzebami, to jak raj, ty i ja, Adam i Ewa, nawet nie ma węża ani drzewa, nic nam nie potrzeba. Mówię rymem jak Stachura, równam się z istotą bezcielesną, poetą, wieszczem. Stoję naga w tej grocie, on też nagi, a my zamiast oddawać się rozkoszy, zamiast pryskać się lazurem, zamiast nurkować w przejrzystości, zamiast napawać się bajecznością – kłócimy się o browar. A to dopiero początek. Bo właśnie mojemu Adamowi do łba strzeliło, że plaża jest za mała, nie ma gdzie się ukryć i jak przyjdzie sztorm, to oboje utoniemy.No to trzeba się martwić. Martwmy się!

Siadamy na piasku, zmęczeni konfliktem i rozpoczynamy martwienie. Nasze dni są policzone. Do pierwszego sztormu. Jasna cholera. Ale pech. Przerąbane. Koniec. I nawet browaru nie ma, żeby się pocieszyć w te ostatnie dni życia…

Uderzam z całą siłą w klawisz, rozganiam rajski pejzaż i siadam ciężko do pisania. Ludzkość to gatunek nieszczęśliwy. To wygnani z raju, nigdy nie usatysfakcjonowani straceńcy. Nie wiem, po co kupiłam ten laptop, w tamtym klawiatura, chociaż wybrakowana, ale działała.

d3y4g


Kategoria: Sens Życia

Potęga religii, czyli jak zamienić waginę na żebro

$
0
0

Niby kobiety są w rządzie. Jak silna jest ta manipulacja, skoro same sobie odbierają prawa? Przecież kiedy przestaną być potrzebne, nikt się za nimi nie wstawi. Żadna kobieta, o facecie nie wspomnę

 

Kiedy ludzie umierają z głodu, władza przekonuje ich, że Bóg tak chce. Nędzę w Indiach religia tłumaczy reinkarnacją. Jeśli jesteś w biedzie, umierają ci dzieci, a mąż cię bije – zasłużyłaś na to. Kiedy? To proste. W poprzednim  życiu. Gdyby nie klimat, można by stwierdzić, że mucha nie siada. Tak się jednak na tym świecie plecie, że tam, gdzie bieda, nędza i głód, tam much jest od zabicia. Dosłownie.

Na rany hinduizmu jak z nieba spada plaster w postaci chrześcijaństwa. Co za cud. Inna religia, dobry Bóg, co może spotkać nędzarzy? Coś lepszego? A jakże, umieranie. Matka Teresa ściąga biednych do swych umieralni, nie leczy ich, nie znieczula, patrzy jak cierpią. I przekonuje, że cierpienie to dar od Jezusa, dar z którego trzeba się cieszyć. Nie ma nic piękniejszego niż cierpienie ubogich. Z karmy przechodzimy do miłosiernych obietnic. Z poprzedniego życia wskakujemy na wyższy level.

Na życie po życiu.

Nierówność, dyskryminację, biedę i bezprawie zawsze trzyma w ryzach religia. Nie trzeba zaglądać do Krajów Trzeciego Świata. Wystarczy nam środek Europy. Tu panuje przekonanie, że kobieta ma cierpieć i koniec. Jej się to należy. To przecież Bóg zarządził, że poród to ból i nie należy go umniejszać. Bóg chce poświęcenia dla dzieci i męża. Bóg obiecuje zbawienie po śmierci za wyrzeczenie się szczęścia. Bogu nie podobają się dzieci z in vitro. Bóg kręci nosem na decydowanie o sobie. Bóg zabrania rozwodów, nawet gdy jest przemoc.

Ba! Okazuje się nawet, że Bogu niemiłe jest zapobieganie przemocy. I niby kobiety są w rządzie. Jak silne jest narzędzie religii, skoro same sobie odbierają prawa? Przecież kiedy przestaną być potrzebne, nikt się za nimi nie wstawi. Żadna kobieta, o facecie nie wspomnę.

Co religia, to fajerwerk. A raczej manipulacja, by spacyfikować zagrożenie. Bunt uciśnionych, biednych, głodujących. Bunt dyskryminowanych,  poniżanych, pozbawionych podstawowych praw. Bunt to siła. Religia: jeszcze większa.

Ciągle zastanawiam się, jak to jest, że człowiek musi wierzyć. Skąd w nim ta uległość? Jest mu lżej wytrzymać? Łatwiej się poddać, niż walczyć? Prościej umierać, niż żyć? Zgodzić się z zagładą, niż wyrazić bunt? Zadać cios sobie, niż się bronić? I tylko dlatego, by bronić wiary w coś, czego nikt nie widział?

Ostatnio widziałam przezabawny dialog na filmie Sztuka Kochania. Wisłocka pyta jakiegoś dygnitarza, który traktuje ją (profesorkę medycyny) jak mopa:

  • Skąd pan jest?
  • Z Warszawy – odpowiada facet.
  • Nie, nie z Warszawy. Skąd pan jest?! Nie wie pan? To ja panu powiem. Z waginy pan jest.

Nieprawdopodobne, jakie to proste. A jednak zawiłe, bo od narodzin słyszymy, że jednak z czego innego jesteśmy. Z żebra. Męskiego, rzecz jasna. I to jest potęga religii. Jak zamienić waginę na żebro i nie zostać wyśmianym.


Kategoria: polityka, Religia, Sens Życia, śmierć Tagged: głód, Kempa, Matka Teresa, religia, Rydzyk, wiara, Wisłocka

To państwo jest nasze

$
0
0

Nazywanie spermy „dziećmi nienarodzonymi”.

Lekarze skazujące zgwałconą kobietę na dożywotni koszmar.

Pomysły obcięcia finansowania oddziałów dla noworodków.

Demontaż szkół.

Likwidacja szpitali.

Dyskryminacja kobiet.

Próby wprowadzenia ustawy o całkowitym zakazie aborcji.

Wypowiedzenie konwencji o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.

Likwidacja opieki okołoporodowej.

Brak finansowania Niebieskiej Linii.

Wycofanie antykoncepcji awaryjnej.

Bezprawie.

To się dzieje tu. W NASZYM kraju. Bo to państwo jest NASZE. Nie, nie jednego człowieka. Nie jednej partii. Nasze.

W piątek o 10.00 będę uczestniczyć w debacie ICH ZAKAZY, NASZE PRAWO zorganizowanej przez Koalicję Mam Prawo. Debata odbędzie się w budynku Sejmu RP.

Nie oddamy Polski.

#topanstwojestnasze

SONY DSC

 


Kategoria: PiS, polityka, Sens Życia Tagged: ICH ZAKAZY, Mam Prawo, NASZE PRAWO, PiS, prawa kobiet, sejm

Prosimy o cierpliwość

$
0
0

A matka mówiła, żebym na medycynę poszła. Wynalazła szczepionkę na raka. Na wszystkie raki. Spoko. Byłoby łatwiej.

Albo to. Czas między wysłaniem książki do redakcji a odpowiedzią na maila. Wyjątkowy trening cierpliwości. Niezwykła przygoda emocjonalna. Skok na bungie z naderwaną liną. Runiesz o skałę, czy przeżyjesz? Roztrzaskasz się na ziemi, czy polecisz w kosmos? Dotkniesz gwiazd, czy będą cię zeskrobywać z chodnika?

Wysłałam. W poniedziałek. Zeszły! Nie żebym się tu chwaliła, bo nie ma czym. Od zeszłego poniedziałku ani słowa. Ani nic. Zero zachwytów, zero omdleń. Żadnych: rewelacja! Żadnych: rewolucja! Moje męki na nic. Albo, co gorsza: na coś. Coś tam. Tak letnio. TAK SOBIE.

Czy ja się godzę na: tak sobie? Czy ja w ogóle chcę to wydać? W życiu. Ja chcę wszystko albo nic. A tu wygląda, że NIC. Wszak, jeśli ktoś by dorwał książkę w poniedziałek, jeśli by go wbiło w fotel, w kanapę, w plastikowe siedzisko w tramwaju, w ławkę, w psa, przecież jakby szarpały nim stronice jedna za drugą, jakby frazy wyciskały łzy i napadały śmiechem, czy ów ktoś czekałby z wyrażeniem emocji do dziś? JUTRA? POJUTRZA?!

Tamten poniedziałek. To było tak dawno! Wieki temu.  Ledwo pamiętam. Zdaje się, że rozmawiałam z Pauliną, napisała o mnie na Facebooku, dostała dwieście lajków. Co tam lajki! Co tam dwieście! Co tam tysiąc! Nie ma takiej nagrody, która by mnie uspokoiła. Matka mówiła, żebym na medycynę poszła. Została lekarzem, naukowcem. Wynalazła szczepionkę na raka. Na wszystkie raki. Spoko. Byłoby łatwiej.

Ledwo chodzę, ledwo dycham. W łazience wpada mi w ręce miesięcznik „Książki”. Dostaję szału na widok tych wszystkich PISARZY. PISAREK. Pisarek bardziej. Najbardziej nienawidzę tych z NIKE. Pokażcie mi, który pisarz nie nienawidzi sukcesów drugiego?! Która uśmiechająca się na eventach blerwa nie utopiłaby w łyżce wody tej drugiej? Ja topię. Gazetę w wannie. Przynajmniej to.

Mijają dwa dni, jest rozpacz. Jak strasznie spieprzyłam rękopis, że takie milczenie wywołał? Ile można przeczytać w dwa dni? Jak ciekawe, to wszystko! Jak nieciekawe, to nic. Wniosek: NIECIEKAWE. Puszczam marsz żałobny. I  na wszelki wypadek Bauhaus.

Trzy dni, cztery. Zastygam w lodowatym stuporze. Nie podoba się! Nie podoba się! Mało. Nie da się czytać! Przecież przez cztery dni można przeczytać co najmniej dwie książki. Jak dobre to i trzy. A tu jedna stoi w gardle. Moja.

Umrę. Zabiję się. Dzwonię do Wołoskiej. Opowiadam. Mówi, że jestem pierdolnięta. Rozważam i to. Nie kłócę się. W końcu musi kiedyś przyjść odpowiedź! Jutro! Śmierć albo życie!

Nazajutrz nic. Mija tydzień. NIC! Zero odpowiedzi. Wypatrując tłustego druku w skrzynce mailowej, popadam w obsesję. Jeszcze się próbuje podeprzeć kotem. Ten ma marzec. Urwanie ogona. Ucieka, gdy tylko mnie widzi i cudem jakimś, z resztek po dawnej zażyłości, gdy był jeszcze małym kotkiem i lazł co chwila na ręce – teraz rzuca pełne politowania spojrzenie. Sekundę później zapomina o łaskach i prycha ostrzegawczo: radź sobie sama. To sobie radzę. Nie wytrzymuję i piszę alarmową wiadomość:

CO JEST, KURWA?!

– Prosimy o cierpliwość.

Kończy się środa. Jutro czwartek. nie czekam, pierdolę. Już wiem. Wiem to na pewno. Mój życiowy wybór, moja nieśmiertelna zajawka, moja walka z matką: to był błąd. Babcia mawiała: kto nie słucha ojca, matki, ten posłucha psiej kołatki. Trzeba było na medycynę iść. Wynaleźć ten lek na raki. Nic prostszego. I nerwy w spokoju. I ludzkość ocalona.


Kategoria: 30 sekund, DMŻ, Sens Życia Tagged: 30 sekund

Wąż. Choć mam ochotę nazwać ten tekst: „KURWA MAĆ”

$
0
0

Facet stoi na środku placu, w rozklejonej wacie, w kolorowym jarmarku, w blaszanym zegarku, a na jego ramionach suwa się wąż. Dawaj Polsko, strzel se fotę na fejsbunia, owiń się wężem, dupę se nim owiń, to tylko dwadzieścia ziko

Dobra, to nie było tak do końca, że przyjechałam w wieku 9 lat do Gdańska i zobaczyłam Memlinga i stara-ta-ta-ta, postanowiłam tu zamieszkać. Memling namalował taki obraz, że można adekwatnie albo zachwycić się, albo, jak się ostatnio dowiedziałam, zesrać ze strachu. Zwłaszcza, jak się ma 9 lat.

Ja osobiście już wcześniej widziałam różne straszliwości, prawdziwe oraz nieprawdziwe. Do prawdziwych zaliczam wrzucanie dzieci w ogień przez Krzyżaków, co zobaczyłam na filmie Polonia w Olsztynie, mając ściśle lat sześć.

Tata mnie pod płaszczem do kina przemycił.

Pamiętam szok i niedowierzanie, że takie rzeczy na świecie się dzieją, a przecież to był zaledwie początek, to tylko mała rozgrzeweczka przed prawdziwym strachem, dajmy na to wobec Niemców. Niemcy w moim dzieciństwie uchodzili za maszyny do zabijania, jak cię Niemiec dorwie, to chciałbyś, żeby było pozamiatane, to modlić będziesz się o śmierć. Śmierć jednak nie nadchodzi, zapalają się krematoria, ty powoli się palisz, najpierw włosy, potem rzęsy, brwi, twarz cała, wysychają ci tkanki, opuszczają cię oddechy, a wszystko pali, kurczy się i topi, i boli, jak kurwa mać.

Tego mnie, dzieciaka, uczono.

Potem.

Hrabia z Transylwanii, przypływa statkiem w (kurwa!) trumnie, wybucha dżuma czy inna cholera, ludzie padają jak muchy, a ten po cichu szwenda się po chałupach, wysuwa z tego swojego czarnego kaptura swój łysy łeb (zawsze najbardziej na świecie bałam się łysych), otwiera usta, a tam – Jezusie Nazareński! – dwa ostre jak igła w sercu zęby, kły potworne, ja pierdolę, umieram ze strachu.

Nie mogę oddychać.

Już sama nie wiem, co straszniejsze, Niemcy, czy wampiry, Krzyżacy, czy Drakula, nie wiem, co mnie bardziej przeraża. Zakrywam się w nocy kołdrą po szyję, nie oddycham, nie mówię, nie jestem. Żeby mnie nie znaleźli.

Piekło.

I nie to, że ktoś cię dorwie, spali, zje, krew wyssie. Piekło jest w tobie, w twoich uczynkach, w twoim sercu, w twojej dziecięcej ciekawości, w twoim małym łożeczku, wszędzie. Wszędzie jest Szatan, który cię wiedzie na pokuszenie i tylko wystarczy mała chwila nieuwagi, jak do końca swoich dni będziesz się smażyć w piekle.

Weź z tym dyskutuj.

Zastanawiasz się, na chuj się urodziłaś, po co to wszystko, czyżby świat się od milionów lat kręcił tylko po to, żeby cię w proch zniszczyć? Czyżby Bóg ( Jezus Maria!) stworzył to wszystko i ciebie na koniec, i twoje wstydy, i twoje pokusy, twoje wreszcie: CIAŁO, żeby cię śledzić, przeskanować i do kotła (kurwa!!!) wsadzić?

Na wieczność?!

Lewo, prawo. Źli, dobrzy. Piekło, raj.

No jasne, że nie jesteś na tej liście!

Byłaś kiedyś na tej liście?

Dostałaś kiedyś nagrodę?

Nawet jak w Pampersie, wycinałaś misie, to na koniec wysłałaś kopertę bez adresu zwrotnego, cymbale. Pacanie.

Bęcwale.

No więc to wcale nie było tak, że Memling mi się spodobał. Nie. Prawda jest taka, że Memling mnie przeraził. Przeraził mnie do kości, tak, że nie mogłam oddychać. A potem pomyślałam: tak, ja to znam. Ja tego chcę. Idę w mrok, na starówkę gdańską, idę na spacer po Długim Targu, tam jest prawda, tam jest cisza, tak są mokre kamienie, bruk starej dzielnicy, tysiącletnia historia, kamienice, lampy i deszcz.

Najpierw jest strach, potem musi być oddech.

Tymczasem nie ma oddechu. Tymczasem dziś idę na Długi Targ, facet z mikrofonem drze mordę, wokół walą basy i skrzypienie sprzężenia zwrotnego, odpalili krikoland, nakurwianie zjebstwem, i taka napierdalanka, że mój Drakula, moi Niemcy, Krzyżacy i Memling, wszyscy spierdalają z przerażeniem, spierdala tysiącletnia historia, gołębie spieprzają, spieprza każdy, kto może, ogoleni jak Drakula chłopcy po siódmym browarze drą ryja, ktoś rzyga, pod nogami plączą się psy, przerażone i wielkie, bezradne zwierzęta, na które ludzie zbierają pieniądze, ktoś plecie warkoczyki, ktoś smaży watę, szczeniak w kartonie się przewraca z bólu od tego hłasu, chuj z nim, chuj ze szczeniakiem, chuj z wszystkim.

Długi Targ w Gdańsku, w moim ukochanym mieście, zmieniono w mokrą, lepką, ciasną i cuchnącą odorem z przetrawionego browaru paszczę szatana, a w niej dopada mnie, choć spieprzam jak te gołębie, jak te psy, spierdalam, gdzie tylko może być powietrze, nagle dopada mnie on.

Facet z wężem.

Oczywiście, jest łysy, czemuż by Polak nie miałby być łysy, czemuż by patriota z wężem nie miałby Małego Powstańca na szyi?

Stoi na środku placu, wśród miliona rodaków, w cukrowej wacie, w kolorowym jarmarku, w blaszanym zegarku, stoi dumnie, a na ramionach suwa mu się wąż. Wąż ma język, wysuwa go z pyska, coś tam pewnie myśli, coś tam może chce? Dawaj Polsko, bierz węża na ramiona, weź się nim owiń, dupę se nim owiń, to tylko dwadzieścia ziko, zajebista fotka, wąż, wąż i twoja dupa na fejsbuniu.

Wąż czuje? Słyszy? Ktoś widział jego uszy? Ktoś widział jego nieśmiertelną duszę?

Panowie policjanci, do których biegnę, są mocno zdumieni. Właśnie spisują kloszarda, facet nie ma grosza, nikomu nic nie wadzi, ale przyjebać się łatwo. Mówię o wężu, mówię, że tak nie wolno, to dzikie zwierzę, nie nawykło do nakurwiania basem i tłumów. Co my jesteśmy w Indiach, w Bangladeszu, gdzie? W Europie? Co?! A jak ktoś przyjdzie z niedźwiedziem w klatce? Z tygrysem na łańcuchu? Co? Też spoko? Wzruszają ramionami.

– Ja nie lubię wężów.

– Trudno stwierdzić, czy wężowi się to nie podoba.

Z pewnością, panowie policjanci, wężowi się podoba. Właśnie po to przyszedł na ten świat, żeby występować na jarmarkach. Węże mają ewolucyjnie rozbudowaną chęć do słuchania wpizu głośnej muzyki. Dlatego mieszkają w dżungli, na mokradłach, w wodzie. Właśnie dlatego chowają się pod kamieniami. Zawsze jest taka nadzieja, że przyjdzie jakiś człowiek i zabierze je do swojego zajebistego świata, gdzie trumna, dżuma, SS i Krzyżacy, to tylko pieśń przeszłości.

Bo człowiek jest zawsze gotowy do zgotowania nowego, lepszego piekła.


„Dziękuję” Miastu Gdańsk za rozpierdolenie w drobne chujki klimatu Starego Gdańska i za to, że od lat nie może poradzić sobie z pytaniem, czy pyton na starówce to średniowiecze, czy koszmar


Kategoria: Sens Życia, Zdarzyło się w Gdańsku Tagged: Długi Targ, piekło, stary Gdańsk, strach, wąż

96 ofiar jednego uporu

$
0
0

Patrzą i milczą. Białe duchy, wkurwiony, milczący tłum. Jeden z nich trzyma płachtę, a na niej napis. Jakby tego muru nie było, jakby nie było policji, można by było odczytać. Ja wiem, co tam jest napisane…

 

Widzę to tak. Nie inaczej. Widzę to w każdym śnie, w każdej chwili złej, kiedy myślę: dość tego. Widzę to jako ostateczność, kategoryczny koniec tego cyrku.

Biel. Białe róże. Bolesne piękno. Uwierające wspomnienie. Wyrzut.

Przychodzą, zostają, drapią. Jest ich tyle, tyle, że trudno patrzeć. Gromadzą się w kościołach, potem na ulicy. Tacy biali, tacy milczący, tak ciężko patrzący, tak potwornie obecni. Stoją po drugiej stronie muru. Czekają. Jeden z nich, ten najważniejszy,  ciągnie za sobą białą, jak on sam, białą, jak jego martwa skóra, płachtę. Jest tam jakiś napis? A może go nie ma?

A może ich nie ma?

Są. Przychodzą w TEN dzień, każdego miesiąca. Ledwo ich widać. Biali, białe róże. Lekko przeźroczyści. Deszcz ich nie moczy, słońce nie wypala. Trzymają się za ręce? Zza muru nie  widać.

Widać.

A może w końcu znikną? Może da się ich wreszcie wymazać, wyprzeć, odgrodzić? Może trzeba wyższy mur, może więcej policji, może więcej pomników?

Są. Patrzą i milczą. Nieznośnie istotni, okrutnie nieubłagani. Białe duchy, wkurwiony, milczący tłum. Jeden z nich trzyma płachtę, a na niej napis. Jakby tego muru nie było, jakby nie było policji, jakby nie było całego zamieszania, można by było odczytać. Można by się dowiedzieć.

Ja wiem, co tam jest napisane. Ja to widzę. Gdyby mogli, powiedzieliby do kamer, które ich rozpychają. Ale nie mogą. Zostaje im tylko ten wyraz przeźrocza, nieodparty wyrzut zza świata:

– Dajcie nam, kurwa, święty spokój!


Kategoria: Sens Życia, śmierć Tagged: 96 ofiar

Co mogą zrobić Andrzejowi Dudzie, gdy nie podpisze ustawy?

$
0
0

Ten krótki mglisty moment, gdy zawahałeś się, czy warto mieć jaja, to cios w splot słoneczny, którego skutki zbierano po nocy w sejmie. Nie, to nie Budka znokautował prezesa. To ty…

 

Nie wiem, czy to dlatego, że Andrzej Duda przeczytał wczoraj nasz list, ale kilka godzin później zrobił się jakiś taki hardy, że zmiana ma być mądra, spokojna, a nie głupia i na łapu-capu. I zaczął stawiać warunki, a że on może podpisze, a może nie podpisze, coś się w nim wyprężyło, epatowało przekorą, ba! nawet jakiś rodzaj „możecie mi skoczyć” w sekundę przebłysnął.

Zaraz się Kukiz to tego przykleił, że to jego zasługa, sukces ma zawsze wielu ojców, choćby sukces mglisty. Bo odtrąbić zwycięstwo zawsze można, warunkiem jednak jest zwycięstwa fakt. A tu żadnych faktów, zabawa w kotka, a może tak, a może nie, kto to wie? Ustawa jak głupia była, tak głupia została i jak pruła przez wzburzone fale sejmowych obrad, tak pruje po bagnach wyzwisk.

I tu bym się zatrzymała, bo co by nie było, jak by się nie działo, Polacy lubią emocje. Gdzie są wyzwiska, tam siła. Gdzie bagno, tam efekt. A gdy zobaczyłam w nocy, jak oto idzie poseł i bierze sobie, reglamentowaną co do sekundy mówinicę, rzuca od niechcenia, że jest poza trybem i wali na oślep do ludzi, że mordercy, że kanalie i że won!, a potem wraca w chwale niczym bohater – zrozumiałam wszystko.

Artyści! Pisarze! Inteligencjo! To nie ten język! Nie tak! Trzeba ostro. Trzeba po polsku! Żadnych okrągłych i gładkich sentencji. Żadnych próśb i ukłonów! To nie działa!

Walnąć należy pieścią o ścianę! Splunąć na podłogę! Przegnać won, co się pod nogami plącze! Po męsku. Po ichniemu. Skutecznie.

No to ja, sorry, zmieniam klimat. Zmieniam formę i treść. I jedziemy, Andrzej, z tym listem od nowa. I żadnych tam: może, nie może. Żadnych: podpiszę, nie podpiszę. Nie ma. Koniec ę, ą. Z grubej rury. Skutecznie. Jebut.

Szanowny Panie Prezydencie!

Stary, ile ty masz lat? Facet w twoim wieku nie musi mieć szefa. Facet w twoim wieku nic nie musi. Powiem więcej: facet w twoim wieku i na twoim stanowisku ZUPEŁNIE nic nie musi. A już na pewno nie musi nic podpisywać. Wciąż się zastanawiasz, co ci mogą zrobić, jeśli nie podpiszesz? Obawiasz się, że nie dasz rady? Ty nie dasz rady? 

Ten krótki mglisty moment, gdy zawahałeś się, czy warto mieć jaja, to był cios w splot słoneczny, którego skutki zbierano po nocy w sejmie. Nie, to nie Budka znokautował prezesa. To ty.

Po co się tak bałeś? Po co stałeś jak kretyn pod drzwiami starego? Po co rżnąłeś idiotę o imieniu Adrian? Nie musisz udawać szajby przed kamerami, jak Szydło, która krzyczy w Sejmie, że upolitycznienia sądów chce naród. Swoją drogą, czemu jej nikt wtedy nie powiedział: wyjrzyj przez okno? Oklaskami się faktów nie zmieni. 

Ty nie musisz się oklaskami bronić. Ty masz taką gardę, że dotykiem zabijasz. Z uśmiechem kładziesz po ringu. Jeśli nie podpiszesz tych ustaw, masz po swojej stronie ponad siedemdziesiąt procent Polaków. Konstytucję. Prawo. I jeszcze jedną kadencję przed sobą. To ty dyktujesz warunki. Ty odpowiadasz za kraj. 

A teraz powiem, co ci mogą zrobić, kiedy nie podpiszesz tych ustaw. Opowiem ze szczegółami. Będzie ostro. Będzie krwawo. Otóż, dzielny Panie Prezydencie, kiedy nie podpiszesz tych ustaw, to uwaga – MOGĄ CI SKOCZYĆ.

Faktycznie. Dokładnie tyle. 

Bądź więc sobą. Bądź Prezydentem. Najwyższy czas. Tylko tego chce od ciebie dziś Polska. To zapamięta historia. 

Sylwia Kubryńska


Kategoria: Dobra Zmiana, PiS, polityka, Sens Życia Tagged: Andrzej Duda, KRS, PiS, reforma, sejm, Sąd Najwyższy, ustawa o SN
Viewing all 192 articles
Browse latest View live