Zaczęłam się bać. Prawdę mówiąc, zaczęłam się bać już w tamten czwartek, gdy zatęskniłam do czasów bez prądu. Wracam do domu wieczorem i…
Nawet nie wiem, kiedy to się zaczęło. Po prostu w pewnym momencie się zadziało. Najpierw w sprawach błahych, nieistotnych. Ot, po prostu jakaś zachcianka z rana spełniała się wieczorem. Kto by na to zwracał uwagę? Rzecz przypadkowa, nielogiczna. Mówisz do siebie przy śniadaniu: ciekawe co u Zenka. Dawno się nie widzieliśmy. I bach, dzwoni Zenek. Albo zastanawiasz się, jak tu skombinować parę dych na wieczór i przychodzi zwrot podatku. Dobra. Żadnej magii w tym nie ma. Ale kiedy na przykład mówisz nad ranem, że musisz wreszcie (wreszcie!) zadzwonić do redakcji i namówić ich (przekonać!), na publikację twoich tekstów w wersji papierowej, choć wiesz dobrze, że to niełatwe, każdy by tak chciał, trzeba by wymyślić naprawdę coś wyjątkowego, jakiś paraliżujący pomysł przedstawić, jakoś to uargumentować, a te argumenty muszą być z tytanu – i tak sobie myślisz cały ranek, po czym odkładasz sprawę na później, bo przecież nie ma hop siup, tak się pstryknięciem palcami nic nie wymyśli, na to trzeba mieć głowę wolną, trzy dni na zadumę i patrzenie w chmury, a potem jeszcze tydzień na bolesne próby i błędy, wykuwanie dłutem w kamieniu genialnych fraz, w pocie czoła to mozół, Jezus Maria. Odkładasz zatem sprawę i idziesz po drożdżówkę, po czym wracasz, siadasz do komputera i odbierasz taki oto mail:
– Cześć, Sylwia, chciałabym zaproponować ci stałą rubrykę w wersji papierowej naszego pisma.
Albo, jeśli załóżmy, nad ranem rozmawiasz ze znajomą przez telefon i, by rozwiać szarość poranka, bąkniesz coś o takim kolorowym pomyśle, jakim jest wydanie nowej książki, bo przecież od dawna to za tobą łazi, od dawna cię gniecie i tylko fakt, że wydawanie książki to smok siedmiogłowy nie do pokonania – cię przed tym całym procesem wstrzymuje. Ty już to znasz, ty wiesz jak to wygląda, nieprzespane noce, rozdygotane myśli, mokra od potu poduszka. Wysyłanie dwóch tysięcy maili do zaklętych milczeniem wydawnictw i upokarzające telefony. Odrzucenie! Chimeryczność! Widzieliście „Poznasz przystojnego bruneta”? Jak nie widzieliście, to zobaczcie. Obejrzyjcie i raz na zawsze wyleczcie się z pisania książek. Przynajmniej na razie. Ale kiedyś, owszem. Kiedyś, w przyszłości trzeba będzie napisać. Koniecznie. Jak będzie więcej czasu. Bo do tego trzeba strasznie dużo czasu. Rzeka czasu, ocean cierpliwości. Siedem gór i wodospadów. Za miesiąc. Za rok. Dwadzieścia lat. Dwadzieścia pięć.
I tak sobie mówisz, słuchawkę odkładasz i zajmujesz się wypełnianiem PIT-u. Zapominając na śmierć, że ty już TO powiedziałaś! Powiedziałaś, amen, nie ma odwrotu! Słowo się rzekło i gdzieś w rzeczywistości równoległej obraca w czyn! A ty sobie beztrosko PIT wypełniasz! Ty sobie spokojnie, jak gdyby nigdy nic, pod nosem przekleństwa na Ministerstwo Finansów rzucasz! A tymczasem na poczcie tupie nogą mail z wydawnictwa. A w nim przekaz, że oto, droga Pani, sprawy same się pozałatwiały. Góry i rzeki się same pokonały. Rwące strumienie, wodospady i oceany się rozstąpiły. Dżin z butelki wyleciał i siedmiogłowego smoka udusił. Chimerę zdławił. Uporczywe, nigdy nie zaistniałe milczenie rozwiał. Upokarzające, nigdy nie wykonane połączenia telefoniczne – rozłączył. A książka? Voilà! Gotowa. Tylko powiedzieć: tak.
Teraz już zaczęłam się bać. Prawdę mówiąc, zaczęłam się bać już w tamten czwartek, gdy opowiadałam Basi, jak to fajnie kiedyś było, gdy mi prąd odłączyli. Świeczki w Lidlu kupiłam, w kominku napaliłam. Straszne siupy. Nawet na blogu o tym napisałam. Ha, ha, ha. Mówię ci, Basia, warto było. Człowiek bez prądu docenia rzeczy niedocenione. Człowiek się staje wartościowszy. Przestaje pracować jak wariat, na chmury patrzy. Na księżyc i zorzę polarną. No, same plusy. Świetna sprawa. Mam mówić dalej? Mam tłumaczyć, co zastałam po powrocie z pracy?
Nie wiem, jak długo te czary będą działać. Zanim jednak się skończą, kupcie jutro Gazetę. Jeśli w jutrzejszym wydaniu Wysokich Obcasów będzie felieton w rubryce Kubryńskiej, to znaczy że jeszcze działają.
Kategoria: DMŻ, Sens Życia, Wysokie Obcasy Tagged: kraina czarów, marzenia
