Quantcast
Channel: Sens Życia – Najlepszy Blog na Świecie*
Viewing all 192 articles
Browse latest View live

Kubryńska w krainie czarów

$
0
0

Zaczęłam się bać. Prawdę mówiąc, zaczęłam się bać już w tamten czwartek, gdy zatęskniłam do czasów bez prądu. Wracam do domu wieczorem i…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Nawet nie wiem, kiedy to się zaczęło. Po prostu w pewnym momencie się zadziało. Najpierw w sprawach błahych, nieistotnych. Ot, po prostu jakaś zachcianka z rana spełniała się wieczorem. Kto by na to zwracał uwagę? Rzecz przypadkowa, nielogiczna. Mówisz do siebie przy śniadaniu: ciekawe co u Zenka. Dawno się nie widzieliśmy. I bach, dzwoni Zenek. Albo zastanawiasz się, jak tu skombinować parę dych na wieczór i przychodzi zwrot podatku. Dobra. Żadnej magii w tym nie ma. Ale kiedy na przykład mówisz nad ranem, że musisz wreszcie (wreszcie!) zadzwonić do redakcji i namówić ich (przekonać!), na publikację twoich tekstów w wersji papierowej, choć wiesz dobrze, że to niełatwe, każdy by tak chciał, trzeba by wymyślić naprawdę coś wyjątkowego, jakiś paraliżujący pomysł przedstawić, jakoś to uargumentować, a te argumenty muszą być z tytanu – i tak sobie myślisz cały ranek, po czym odkładasz sprawę na później, bo przecież nie ma hop siup, tak się pstryknięciem palcami nic nie wymyśli, na to trzeba mieć głowę wolną, trzy dni na zadumę i patrzenie w chmury, a potem jeszcze tydzień na bolesne próby i błędy, wykuwanie dłutem w kamieniu genialnych fraz, w pocie czoła to mozół, Jezus Maria. Odkładasz zatem sprawę i idziesz po drożdżówkę, po czym wracasz, siadasz do komputera i odbierasz taki oto mail:

– Cześć, Sylwia, chciałabym zaproponować ci stałą rubrykę w wersji papierowej naszego pisma.

Albo, jeśli załóżmy, nad ranem rozmawiasz ze znajomą przez telefon i, by rozwiać szarość poranka, bąkniesz coś o takim kolorowym pomyśle, jakim jest wydanie nowej książki, bo przecież od dawna to za tobą łazi, od dawna cię gniecie i tylko fakt, że wydawanie książki to smok siedmiogłowy nie do pokonania – cię przed tym całym procesem wstrzymuje. Ty już to znasz, ty wiesz jak to wygląda, nieprzespane noce, rozdygotane myśli, mokra od potu poduszka. Wysyłanie dwóch tysięcy maili do zaklętych milczeniem wydawnictw i upokarzające telefony. Odrzucenie! Chimeryczność! Widzieliście „Poznasz przystojnego bruneta”? Jak nie widzieliście, to zobaczcie. Obejrzyjcie i raz na zawsze wyleczcie się z pisania książek. Przynajmniej na razie. Ale kiedyś, owszem. Kiedyś, w przyszłości trzeba będzie napisać. Koniecznie. Jak będzie więcej czasu. Bo do tego trzeba strasznie dużo czasu. Rzeka czasu, ocean cierpliwości. Siedem gór i wodospadów. Za miesiąc. Za rok. Dwadzieścia lat. Dwadzieścia pięć.

I tak sobie mówisz, słuchawkę odkładasz i zajmujesz się wypełnianiem PIT-u. Zapominając na śmierć, że ty już TO powiedziałaś! Powiedziałaś, amen, nie ma odwrotu! Słowo się rzekło i gdzieś w rzeczywistości równoległej obraca w czyn! A ty sobie beztrosko PIT wypełniasz! Ty sobie spokojnie, jak gdyby nigdy nic, pod nosem przekleństwa na Ministerstwo Finansów rzucasz! A tymczasem na poczcie tupie nogą mail z wydawnictwa. A w nim przekaz, że oto, droga Pani, sprawy same się pozałatwiały. Góry i rzeki się same pokonały. Rwące strumienie, wodospady i oceany się rozstąpiły. Dżin z butelki wyleciał i siedmiogłowego smoka udusił. Chimerę zdławił. Uporczywe, nigdy nie zaistniałe milczenie rozwiał. Upokarzające, nigdy nie wykonane połączenia telefoniczne – rozłączył. A książka? Voilà! Gotowa. Tylko powiedzieć: tak.

Teraz już zaczęłam się bać. Prawdę mówiąc, zaczęłam się bać już w tamten czwartek, gdy opowiadałam Basi, jak to fajnie kiedyś było, gdy mi prąd odłączyli. Świeczki w Lidlu kupiłam, w kominku napaliłam. Straszne siupy. Nawet na blogu o tym napisałam. Ha, ha, ha. Mówię ci, Basia, warto było. Człowiek bez prądu docenia rzeczy niedocenione. Człowiek się staje wartościowszy. Przestaje pracować jak wariat, na chmury patrzy. Na księżyc i zorzę polarną. No, same plusy. Świetna sprawa. Mam mówić dalej? Mam tłumaczyć, co zastałam po powrocie z pracy?

Nie wiem, jak długo te czary będą działać. Zanim jednak się skończą, kupcie jutro Gazetę. Jeśli w jutrzejszym wydaniu Wysokich Obcasów będzie felieton w rubryce Kubryńskiej, to znaczy że jeszcze działają.


Kategoria: DMŻ, Sens Życia, Wysokie Obcasy Tagged: kraina czarów, marzenia

W pętli oczekiwań

$
0
0

Oczekiwania są zawsze dużo fajniejsze od spełnienia. Ładnie to obrazuje przykład klasycznej najebki, w której zwykle oczekuje się, że tym razem żadnego kaca nie będzie

24906_1234590940892_6056160_n

Jest wiele niepojętych powodów, dla których w danej chwili nie chcemy sobie psuć dobrego samopoczucia. Dobre samopoczucie TERAZ jest zawsze dużo ważniejsze od dobrego samopoczucia POTEM. Ładnie to obrazuje przykład klasycznej najebki, w której chwila dobrego samopoczucia jest tak ważna, że nikogo nie zniechęca perspektywa dwudziestu czterech godzin złego samopoczucia w dniu następnym. Nie ma takiego kaca, który by przyhamował rubaszność sprzed świtu. Powiem więcej. Zawsze oczekuje się, że tym razem żadnego kaca nie będzie. Dziś jest mój dzień! Dużo nie wypiłem! Spoko!

Podobnie jest z dryfowaniem w nieświadomości. A raczej z uporczywą niechęcią do zadawania pytań, by broń Boże, nie zawieść oczekiwań. Oczekiwania regularnie robią z nas jełopów, ale nic to. Bądźmy dobrej myśli. Oczekujmy cudów.

Załóżmy, że strasznie nam się podoba pewien brunet (blondynka?) spod Wrocławia. Tak nam się podoba, że jesteśmy w stanie zarwać trzy dni i trzy noce, ciągnąć się pociągiem na drugi koniec Polski po to, by brunetowi (blondynce?) zrobić niespodziankę. Niestety tak nam zależy na dobrym samopoczuciu podczas owego romantycznego desantu, że nie przyjdzie nam do głowy, by przed podróżą upewnić się, czy ów (owa) ma na spotkanie ochotę? Czy na pewno ma czas? Może umarła? A może wyjechał do Skierniewic? Do wojska go zwinęli? Jest chora? Coś tam? Właściwie wszystko jest możliwe, ale my nie dzwonimy w piątek rano, tylko w pewności zaklętej jedziemy. Siedzimy w przedziale nieruchomo, najchętniej byśmy telefon i laptop wyłączyli, żeby żadna wątpliwość, żaden zdradliwy SMS, rozczarowujący do bólu mail, czy telefon – nie zdmuchnął tego płochliwego ptaka, jaką jest nasze chciejstwo.

A wystarczy zadać pytanie. I już nawet nie pytanie do bruneta, czy blondynki, pal ich diabli. Chodzi raczej o pytanie do siebie: o co ci właściwie chodzi? O co ci chodziło wtedy, gdy pojechałaś do Warszawy na spotkanie z wydawcą, który tego dnia właśnie zachorował i zapomniał cię o tym powiadomić? Czemu nie zadzwoniłaś, żeby się upewnić, czy oby na pewno spotkanie jest aktualne? Można było oddać bilet w kasie i pójść na gofry do Sopotu. Ale twoje oczekiwania kazały ci się tłuc za 120 złotych przez 6 godzin w jedną stronę, odbić się od drzwi biura prezesa z bolesnym wzrokiem sekretarki na plecach, postać dwa kwadranse pod pomnikiem Kopernika na deszczu i upić się z rozpaczy na Krakowskim Przedmieściu. O kacu nie wspomnę.

O co ci chodziło, gdy pojechałaś do Krakowa z walizką pełną rękopisów z zaklętym przekonaniem, że znajdzie się tam ktoś, kogo one zainteresują? Co masz z tego, że nie zadajesz nigdy pytań, proszę Państwa, a jakie Państwo przeznaczyli honorarium za te wszystkie moje wspaniałe odczyty, prelekcje i konferencje, których propozycjami mnie Państwo raczyli zaszczycić?

To ja ci teraz powiem, o co chodzi. Chodzi o iluzję. Zaczarowanie rzeczywistości. Wyobrażenie, że tak się stanie, jak ty oczekujesz. Że gdzieś w świecie czeka na ciebie zabójczy brunet, z którym przeżyjesz niezapomniane chwile, prześliczna blondynka, która cię uwielbia i za tobą strasznie tęskni. Że wydawca czeka w pąsach i w zachwycie na twoją powieść, że wystawcy na Targach Książki oniemieją czytając twoje wiersze, że te wszystkie kulturalne instytucje na pewno ci zapłacą za to, że przyjedziesz i zrobisz im show, a przynajmniej zwrócą koszty podróży, bo przecież napisali ci w mailu, że jesteś nadzwyczaj fajna. A skoro jesteś taka nadzwyczaj fajna, to chyba nikt nie zrobi w balona, co?

Owszem, zrobi. I bardzo dobrze o tym wiesz. Ale przecież tu chodzi o to, żeby tej prawdy nie wyartykułować. Żeby ją odsunąć. Oddalić, rozłożyć na drobne fiaska, którymi się potem obdzieli przyjaciół, rodzinę, ludzi na peronie, polityków, korupcję, deszcz i okrutny los. Tylko że ani rodzina, ani znajomi, ani ludzie na peronie, nawet politycy, korupcja, deszcz czy okrutny los – nie mają nic wspólnego z tą prawdą. A prawda jest taka, że większość oczekiwań to wytwór twojej wyobraźni, a rzeczywistość ma cię w dupie. Większość ludzi ma większość ludzi w dupie. Warto sprawdzić, czy przypadkiem ciebie wśród tych drugich nie ma.

Wolisz nie sprawdzać. Wolisz tłuc się pociągami, tramwajami, wolisz ciągnąć za sobą ciężką walizkę przez trzy dzielnice obcego miasta, nie dojadać, wydawać ostatnie pieniądze na bilet, spieszyć się, spieszyć tam gdzieś, gdzie nikt na ciebie nie czeka. Ale przecież ty nie wiesz, że nie czeka, bo nie masz czasu się dowiedzieć, bo lecisz, biegniesz, działasz, jesteś w ruchu, w obiegu, w zaangażowaniu wielkim, w procesie, w zamęcie, a przede wszystkim w przekonaniu, że w tej chwili masz ciągle jeszcze wielkie oczekiwania.

Zamiast pójść na gofra.


Kategoria: Sens Życia, W drodze Tagged: oczekiwania

Odbicia

$
0
0

Świat narracji jest ciasny, mieści tylko jednego boga: „Ja”. „Ja” na każdym profilu Facebooka, na każdym blogu, w każdej dyskusji. Na zdjęciach, których już nie robimy nikomu poza sobą. Ja i moje selfie. Ja i moje płatki śniadaniowe. Ja i mój iPhone. Ja i mój genialny tekst

bride-in-mirror

Poznałam ją pięć lat temu. Skomentowała na forum literackim moje opowiadanie Babie Lato. Skomentowała pozytywnie. Wymieniłyśmy się mailami. Nasza korespondencja trwała ponad rok, zanim się spotkałyśmy w Warszawie. Aneta przyjechała na to spotkanie aż z Paryża.

To ona mnie leczyła z pierwszych traum porecenzjowych, to ona podnosiła z pierwszych porażek literackich. Przeczytała moją książkę, zanim jakiekolwiek wydawnictwo raczyło otworzyć plik. Redagowała ją. Poprawiała oczywiste błędy. Była moim wsparciem w tamtym burzliwym czasie, gdy próbowałam przebić głową front szuflady. I wtedy, w tamten deszczowy dzień, gdy przyjechałam do Warszawy na spotkanie z wydawcą i pocałowałam klamkę, bo prezes chory – ona się zjawiła! Jedyne oparcie, nie przejmuj się, będzie dobrze, chodź pójdziemy na piwo – to była właśnie ona.

Też napisała powieść. Pewnego dnia przesłała mi ją do recenzji. Ale byłam zbyt zajęta sobą, żeby się nad tym pochylić. Przerzuciłam parę pierwszych rozdziałów i przestałam czytać. Wydawało mi się to wszystko skomplikowane i niezrozumiałe. Jak mogło to być dla mnie zrozumiałe, skoro byłam tak zajęta swoją „twórczością”? Żaden początkujący pisarz nie ma wystarczająco dużo empatii i cierpliwości, by czytać skrypty innego początkującego pisarza. Uwierzcie mi. Hemingway zapytany, co sądzi o książce debiutującego Gila Pendera, odparł: nie znoszę jej. Młody pisarz zaskoczony zapytał:

– Czytałeś ją?

– Nie.

– To skąd wiesz, że jej nie znosisz?

Nie znosił jej z dwóch powodów. Jeśli by mu się nie podobała, zrozumiałe. Ale jeśli by mu się podobała – nie znosiłby jej po stokroć. Nigdy nie pytaj pisarza, co sądzi o twojej twórczości.

Aneta była ponad to. Przeczytała wszystko, co wyszło spod mojego pióra i nie szczędziła pochwał. Mnie nie starczyło sił. Mnie nie starczyło nawet chęci. Powieść Anety została gdzieś porzucona, w załączniku, w czeluściach poczty mojej i dwudziestu trzech wydawnictw. Bo do tylu Aneta wysłała swoją propozycję. Bez skutku.

Latem, w 2013 roku dostałam wiadomość od Anety. A raczej od jej córki, która napisała z Anety konta na Skype. Aneta zmarła. Nagle, niespodziewanie i niewytłumaczalnie. Nie obudziła się.

To może byłby koniec tej historii, historii, którą opowiadam ja, narcystyczna autorka własnych opowieści. Bo przecież jeszcze do wczoraj nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby jednak odkopać w starej poczcie ten porzucony i zapomniany załącznik, żeby z minimalną uwagą przeczytać choćby kilka stron napisanych przez kogoś, kto ślęczał miesiącami nad każdym „genialnym” bzdetem, który powstał w mojej głowie. Bo przecież to, co powstaje w głowie autora zawsze musi być genialne – głównie dla niego samego. Świat narracji jest ciasny, mieści tylko jednego boga, jeden absolut, jeden geniusz: „ Ja”. „Ja” na każdym profilu Facebooka, na każdym blogu, w każdej dyskusji. Na zdjęciach, których już nie robimy nikomu innemu poza sobą. Ja i moje selfie. Ja i moje historie. Ja i moje nowe buty. Ja i moje płatki śniadaniowe. Ja i mój iPhone. Ja i mój genialny tekst.

Wczoraj byłam w Empiku. Oglądałam książki na półkach, mając oczywiście z tyłu głowy partykularną myśl, że gdzieś leży moja „Last Minute”. Nie leżała. Za to leżała inna książka. Poznałam po tytule. Zatrzymałam się przy niej, wzięłam do ręki. Jezu, duchy. Duchy rządzą tym światem. Na tylnej stronie okładki zdjęcie Anety. Krótka biografia. Streszczenie powieści. Wydawnictwo: Krytyka Polityczna. Duch Anety doczekał się swojej półki. Powieść wyszła drukiem.

Nie wyspałam się dziś. Czytałam do późna książkę. Książka jest świetna, nie można się oderwać. Dużo lepsza od mojej. Jej tytuł to „Odbicia”. Odbicia historii i czasu.

aneta-modelska-odbicia-okladka-krytyka-polityczna-2014-10-20


Kategoria: Sens Życia Tagged: Aneta Modelska-Lemke, Odbicia

„Dżisas, kurwa, ja pierdolę”

$
0
0

Jestem opanowana, jestem kulturalna, zaraz pójdę do kierownika sklepu i rozkażę tego klienta wyrzucić na zbity pysk!

zzz

To się stało w sklepie. W kolejce do kasy. Przede mną stał starszy facet, jakaś kosmiczna pierdoła, guzdrzący się niemiłosiernie gość. Coś tam w nieskończoność liczył, wybierał, szukał, pakował, rozpakowywał, no cuda robił, podczas gdy ja literalnie wychodziłam z siebie i wędrowałam po ścianach. O Jezu, jak ja się wściekałam. Moje wewnętrzne przestrzennie wypełniła kipiąca czarna smoła. Zabić! Udusić! Rozszarpać! Nie, sorry, jestem opanowana, jestem kulturalna, zaraz kurwa pójdę do kierownika tego sklepu i rozkażę mu klienta wyrzucić na zbity pysk! Ja się spieszę! Ja nie mam czasu na gmeranie po zapchlonych kieszeniach przez flegmatycznych typów! Ludzie! Jest dwudziesty pierwszy wiek! Są statki kosmiczne i kosmiczne prędkości! Samoloty ponaddźwiękowe! Pendolino! Światłowody! Karty z czipem, pay pass-y! Gdzie, do cholery, jest miejsce na takie guzdralstwo? Gdzie czas na ściubienie bilonu? Nie ma! Nie ma, ja się nie zgadzam! Ja się gotuję, ja wrę!

I planuję wściekle, zapalczywie rozmyślam, co zrobię gdy to się już wreszcie skończy. Gdy z tego sklepu wyjdę. Karmię się tą myślą, pożeram ją, chłonę. Napiszę. O Jezu, jak ja napiszę! Na Facebooku napiszę! Ludzie! Znajomi moi! Też tak macie? Też stoicie w wiekuistych kolejkach za marudzącymi dziadami i babami? Przecież! Pamiętacie Adasia Miauczyńskiego? Pamiętacie jego dramat w kolejce po gazetę? I te baby wybierające to i śmo, rozciągające mu przed nosem gacie? Dżisas, kurwa, ja pierdolę! Och, jak ja napiszę! Och, jak mnie świat zrozumie! Och, jak mnie poprze! Jak się wszyscy razem festiwalowo wkurwimy na te nieprzystające do naszych rozpędzonych osobowości cielęta!

I czując moc wyimaginowanej wspólnoty, z ładunkiem atomowym w oczach podnoszę wzrok i tym wzrokiem zamierzam zabić ofiarę. Niech skona. Niech się w swojej ciapowatości rozpadnie. Niech się z tych klusek nie pozbiera. Niech sczeźnie na zawsze pod ciężarem mojego tytanowego spojrzenia.

Patrzę.

I on podnosi wzrok. Owszem, patrzy mi w oczy. Nie umiera. Nie kona. Nie czeźnie. On się, drodzy Państwo, uśmiecha. Uśmiecha się! Bezinteresownie pozdrawia mnie w ten piękny, majowy poranek, na zakupach śniadaniowych, gdzieś w środku mojego galopującego życia. Nic nie wie o moim straszliwym problemie, który właśnie wyżarł mi cały zapas magnezu w tkankach, który boleśnie mną miota po ścianach marketu i którym zamierzam krwawo hejtować na forach. Patrzy łagodnie, kiwa głową na do widzenia i odchodzi. Pogodny, spokojny staruszek.


Kategoria: Hejt, Sens Życia Tagged: gniew

Kobieta (nie)skończenie doskonała

$
0
0

Wieki, pokolenia niesprawiedliwości i co? Dwudziesty pierwszy wiek, feminizm, walka i co? I idziesz do kuchni z miną zaciętą, bierzesz garnek i strugasz ziemniaki

1149044_10200527491931514_933542343_n

Wracasz z pracy, on wraca z pracy, zderzacie się w drzwiach, a on pyta:

– Co na obiad?

No i oczywiście szlag cię trafia, bo jak to: co na obiad?! Kiedy, gdzie miałaś go upichcić? W biurze, na klawiaturze?! A może po drodze, w tramwaju, na światłach? Z dzieckiem na kolanach, w przedszkolu, w szkole, na wywiadówce? Z dwóch dań złożony, zupa krem, z ptysiami, zestaw surówek i rolada? Plus przystawki może? Deser piętrowy? Jezu, jesteś taka zmęczona, padasz na twarz, a on: co na obiad?! Matka go rozpieściła, przysięgam, masz ochotę zabić jego razem z mamuśką, babką i całą zgrają ciotek, które się nad nim trzęsły całe życie, które mu frykasy pod nos podstawiały, a na koniec wypuściły z wyłożonego puchem gniazda, żeby teraz bezczelnie, roszczeniowo zadawał takie pytania! Żeby wyskakiwał z czymś takim, kiedy przecież jesteś styrana, tak samo jak on, albo i może nawet bardziej! Żeby w swoim nieskończonym egoizmie zawarł cały szowinizm i patriarchat, i ani krzty empatii!

Wieki, pokolenia pieprzonej niesprawiedliwości i co? Dwudziesty pierwszy wiek, feminizm, walka i co? I co?! I idziesz do kuchni z miną zaciętą, bierzesz garnek i strugasz ziemniaki. I tylko po głowie tłucze ci się tamta chwila, którą nie wiadomo czemu tak dobrze zapamiętałaś, tamten moment, w którym ojciec powiedział, że ta kobieta, która go kręci, kobieta idealna, kobieta NIESKOŃCZENIE doskonała – wcale nie zajmuje się struganiem kartofli!

O Boże, ile w tobie żalu, ile w tobie złości, gdy masz ochotę zadzwonić do ojca i wydrzeć się do słuchawki: – To dlaczego mi kazałeś strugać kartofle?! To dlaczego wychowałeś mnie na kobietę SKOŃCZENIE niedoskonałą?!

Ale nie dzwonisz, nic nie mówisz, nie krzyczysz, masz minę zaciętą i robisz obiad. Twój bunt jest ZA MAŁY, żeby pokonał poczucie winy, poczucie obowiązku, no bo faktycznie, kurwa, co na obiad?! To twoja działka, twój kawałek życia. Twoje królestwo kartoflane, odziedziczone po matce, która też strugała kartofle, bo ON pytał: co na obiad, a jak się okazało, niestety w ogóle go to nie kręciło.

Ale gdzieś w głowie tłucze się też druga myśl. Tylko jakoś przez całe życie nie dałaś jej dojść do głosu. Przez całe życie udaje ci się ją stłumić. Choć coś niepokoi, coś drapie i uwiera. Bo tak naprawdę, co było w tym pytaniu. Szowinizm? Roszczenia? Naprawdę? Naprawdę! Ty to usłyszałaś, ty to wiesz, ty nie dasz sobie teraz wmówić, bo przecież w twojej krwi płynie ten kompleks, ta nadinterpretacja. To poczucie, że jedno, krótkie rzeczowe pytanie ma wywołać zryw i działanie. Bo: „co na obiad” oznacza, że MA BYĆ OBIAD! I to twoje DNA z matki, babki, ojca i siedmiu ciotek, to powinowactwo służalcze i przekonanie, że musisz wszystko, że to twój obowiązek, że, heloł, tu ktoś jest głodny! – to nie pozwoli ci się na przykład zatrzymać. Na przykład nie gnać do lodówki. Nie chwytać, na przykład, za garnek. Nie robić zaciętej miny. Nie strugać kartofli wcale. Nic nie robić. Tylko zapytać:

– A co proponujesz?

————————————————————————————-

Tekst jest fragmentem książki, którą właśnie przygotowuję. Książka ma wyjść na jesień. Październik. Skorpion.


Kategoria: Feminizm, Sens Życia Tagged: feminizm, kobieta

Matka Polka pokalana

$
0
0

Ktokolwiek stworzył ten świat, musi być w szoku widząc gatunek, który osobnikom z założenia żyjącym w celibacie wypłaca dwa miliardy rocznie, a samotnym matkom 77 złotych na dziecko

Jeszcze Polska nie zginęła, póki się rodzimy. Póki one rodzą. Wśród opryskliwych pielęgniarek i burkliwych lekarzy, upokorzone, z ogolonymi łonami, z przyklejonymi do brzuchów kardiotokografami, unieruchomione z bólu, wbijające sobie ze strachu paznokcie w dłonie, zlekceważone bohaterki wszech czasów. Przedstawicielki jedynego gatunku na świecie, dla którego własne przetrwanie stanowi dalszy plan.

Matki.

Niezgrabne, roztargnione, z mlekiem w cyckach, z rozczochraną spoconą głową, nieprzytomne z bólu, wydzierające się na pół miasta, aż się ludzie śmieją. Kwoki, mleczarnie, chodzące inkubatory. Grube bele, dupy szafy. Kłopotliwe w pracy, na urlopach macierzyńskich, na chorobowych, bezużyteczne, niewpasowane, z tym swoim inwentarzem nigdzie nie zapraszane. Z tą hałastrą męczące. Roszczeniowe „wózkowe”, bezczelnie pchające swoje wielkie niewygodne dupska w ten nasz zgrabny, fotoszopowy, ultranowoczesny świat.

One się nie ubierają w mundury, nie bawią się wojnę. Sztandarami nie machają. Ojczyzny naszej pól krwią nie roszą. Nie walczą. W powstaniach nie giną. Ich blizny nie pochodzą z przegranych powstań, ich blizny to świadectwo wygranej. Im nikt nie przyznaje orderów na uroczystościach, rocznicach wybuchu wojny, przegrania powstania, przewrotu, przeskakiwania przez płot, wyzwolenia, obalenia, podpisania i świadectw patriotyzmu. Ale to one w bólu wydawały na świat kolejne pokolenia, w schronach, w obozach, w domach, na obskurnych porodówkach, w przepełnionych szpitalach, w trudnych czasach kryzysu, stanu wojennego, internowania i mleka na kartki. To dzięki nim jesteśmy.

Tej logiki ludzkość nie potrafi pojąć. To prawda zbyt ciężka, jakby się „dwa razy dwa” tak skomplikowało, że żaden mózg na świecie tej zasady rozwiązać nie może. Ludzie latają w kosmos, obliczają dwusetne miejsce po przecinku liczby pi, a fundamentalnej oczywistości o zachowaniu gatunku nie potrafią zrozumieć. I wmawiają tym, od których zachowanie gatunku zależy, że ich rola jest DRUGORZĘDNA. Że jeszcze muszą bardzo się starać, żeby oprócz tej DRUGORZĘDNEJ roli, spełnić setki innych ról.

Więc one, Matki, wymagają od siebie cudów, że nie tylko wydadzą na świat potomstwo, nie tylko będą dbać, karmić, chronić, sprzątać, zarabiać, całe swoje życie poświęcą, ale jeszcze się odchudzą, jeszcze się wypindrzą, jeszcze się wyświęcą, jeszcze będą skakać wokół męża i całej jego rodziny, ze zszytym tyłkiem po porodzie będą smażyć kotlety, gdy przyjdzie obejrzeć wnuka. One się muszą podobać, rozstępy usuwać, wagę zrzucać, cellulit leczyć. Żeby tylko nie psuć humorów, żeby innym było miło, żeby nie przeszkadzało, że się po dziecku „rozlazły”, że karmią piersią w sklepie, że przewijają w knajpie. Muszą być grzeczne, fajne, gładkie, szczupłe, uśmiechnięte i święte.

Ktokolwiek stworzył ten świat, musi być w szoku widząc gatunek, który osobnikom z założenia żyjącym w celibacie wypłaca dwa miliardy rocznie, a samotnym matkom 77 złotych na dziecko. Ktokolwiek stworzył ten świat, umiera ze śmiechu słysząc, kogo ten gatunek prosi o pozwolenie na in vitro, żeby móc się rozmnażać. Gdyby zwierzęta, te wszystkie królowe matki w swoich ulach dowiedziały się, kto dyktuje warunki w naszym świecie – postukałyby się swoimi odnóżami w głowę. Bo w ich ulu nie ma miejsca na taki absurd.

Może zamiast religii w szkołach, powinno się po prostu puszczać filmy przyrodnicze? Może dzięki temu ludzie pojmą, kim w naturze jest Matka? Może wtedy zostawią ją w spokoju? Uszanują? Zaufają jej mądrości, jej instynktom? Może nie będą kontrolować jej sumienia? Nie będą pouczać? Zejdą z jej głowy, wyjdą z macicy? Pozwolą o sobie decydować? Nie będą stać na straży moralności, przestaną nakazywać, zabraniać, moralizować?

Może wtedy skończy się odwieczny szantaż historią o dziewicy, której anioł zwiastował ciążę. Ten paradoks matki niepokalanej, służebnicy PAŃSKIEJ, kobiety nieskończenie pokornej. Ta cwana presja wymyślona przez tych, którzy ze strachu przed wyrzuceniem z ula, odwrócili porządek świata. Może wreszcie zrozumiemy, dzięki komu przetrwaliśmy. Czy dzięki wojnom, które nas zabijają? Czy dzięki powstaniom, które przegrywamy? Czy dzięki polityce, z którą sobie nie radzimy? Czy dzięki Bogu, którego nikt nie widział?

Czy dzięki Matce.

100-najwazniejszych-zdjec-swiata.-matka-tulaczka

fot. Dorothea Lange

————————————————————————————-

Tekst jest fragmentem książki, którą właśnie przygotowuję. Książka wyjdzie jesienią tego roku.


Kategoria: Feminizm, Sens Życia Tagged: Dzień Matki

Ewolucja człowieka, czyli jak stać się fejsbukowym kotem

$
0
0

Człowiek przestał być istotą rozumną. To piękny egoista, który absolutnie nic nie rozumie, co się wokół niego dzieje. Służalczo dopasowuje się do najgłupszego systemu, bezrefleksyjnie zbiera lajki. Ważne jest tylko „ja” i „moje”. Reszta jest głupia i zła

kot_fb

Jadę do pracy, po drodze ruch wahadłowy, wąska droga, pełno tirów i autobus. Nagle samochód mi gaśnie. I nie chce zapalić. Przepycham parę metrów do skrzyżowania, tam znów gaśnie. Koniec. Włączam awaryjne, ciągle próbuje odpalić, bez rezultatu. Za mną coraz dłuższa kolejka tirów. Nikomu nie przyjdzie do głowy mi pomóc. A ja siedzę w tym aucie skulona, dzwonię po pomoc, klnę pod nosem i czuję jak napływają mi łzy. Nawet zjechać na luzie tyłem nie mogę, nawet trójkąta postawić, bo tuż za mną stoją, stoją i trąbią jerychońsko, a taki tir to ma dwa miliony decybeli. I jego kierowca jest przekonany, że jak naciśnie mocniej ten klakson, to problem zniknie.

Przypomniała mi się inna scena. Parę tygodni temu ranny pies na jezdni sparaliżował ruch, nikt nie wyszedł z samochodu. Dwóch mężczyzn stało na chodniku i patrzyło na zwierzę. Ani oni, ani żaden z kierowców nie dostrzegł zależności między zakorkowaną ulicą, a cierpiącym psem. Nikt nie zrobił nic. Wszyscy trąbili.

W procesie ewolucji człowieka stało się coś zdumiewającego. Z jakiegoś powodu uległa zanikowi ważna sfera w mózgu. Powszechny narcyzm, ten laserowy egoizm przesłonił umiejętność logicznego myślenia. I choć ludzie są istotami stadnymi, stworzonymi do funkcjonowania w relacjach wzajemnych, wspólnego rozwiązywania problemów, wrażliwości na drugą osobę, współpracy i pomocy, coś się jednak zmutowało. Człowiek postanowił ewoluować w stronę fejsbukowego kota. Celowo używam określenia „fejsbukowy kot”, bo kot żywy jest istotą rozumną. Człowiek przestał być istotą rozumną. To piękny egoista, który absolutnie nic nie rozumie, co się wokół niego dzieje. Służalczo dopasowuje się do najgłupszego systemu, bezrefleksyjnie zbiera lajki i na oślep miota nienawistne oceny. Ważne jest tylko „ja” i „moje”. Reszta jest głupia i zła.

Kiedy zdawałam maturę, profesor od polskiego tak sadzał uczniów, by ci najsłabsi mieli dogodne miejsca do korzystania z pomocy naukowych. Maturzyści wzajemnie sobie pomagali. Najlepsi rozwiązywali zadania i puszczali je po klasie, żeby pomóc słabszym. Dziś określa się to naganną nieuczciwością. Dla mnie był to piękny przykład współpracy i zrozumienia. Nie wszyscy muszą być orłami z polskiego. Nie wszyscy są geniuszami z matematyki. Ale wszyscy sobie w ważnych momentach życia powinni pomagać. Pieprzyć system, ten durny egzamin, który ktoś kiedyś wymyślił i przez który po prostu trzeba jakoś przebrnąć, żeby pójść na wymarzone studia.

Maciek z matematyki zawsze był noga. Przed maturą umówił się z korepetytorem na douczanie. Korepetytorem był mózg matematyczny z trzeciego roku, Kuba. Kuba przyszedł, rozłożył notatki, zaczął tłumaczyć. Po trzech godzinach zrozumiał, że żadne tłumaczenie nie ma tu sensu. Że nawet jeśli spędzą razem miesiąc, nic nie wskórają. Maciek nie pojmie trygonometrii, a życie ułoży sobie tak, żeby nigdy z tej trygonometrii nie korzystać. Zanim skomentujecie, przyznajcie się. Kto z was czerpie z zasad funkcji cosinus? Czy nieznajomość relacji tangensa względem cotangensa (czy odwrotnie?) paraliżuje wasze życie? Ja pojęcia o tym nie mam i jakoś żyję. A więc da się. Trzeba tylko przeżyć ten egzamin, który stoi na drodze do realizacji życiowych planów.

Kuba odłożył notatki. Spojrzał na Maćka i powiedział rzeczowo:

– Zrobimy to po naszemu.

Plan był prosty. Maciek potajemnie robi komórką zdjęcie zadań, które natychmiast jest wysyłane na serwer do Kuby. Kuba rozwiązuje zadania i dyktuje Maćkowi przez bluetooth.

Maciek zdał swój egzamin dojrzałości. Nie wykazał się wprawdzie wiedzą matematyczną, wykazał się czymś ważniejszym – umiejętnością współpracy. Po maturze poszedł na historię, pomaga matce w antykwariacie. Do dziś nie ma pojęcia, co to jest cosinus. Za to przyjaźni się z Kubą.


Kategoria: Sens Życia Tagged: człowiek, egzamin dojrzalości, Facebook, matura

Sto lat bez samotności

$
0
0

945163_380043968770696_1518197175_n

Kiedy byłam mała, sama sobie robiłam kanapki do szkoły, sama sprawdzałam zeszyty. Drogę do szkoły pokonywałam bez pomocy, sama szukałam skrótu przez tory. Pająki, strachy oswajałam. Koszmary senne przepędzałam, w poduszkę płakałam też sama. Pęczniejące w głowie lęki sama uciszałam. Gorączkę w zmoczonej od potu pościeli sama chłodziłam. Rękę w topieli sama do siebie wyciągałam. Przez zboczeńcem w nocy sama uciekałam. Na stromych schodach w ciemności drżącą ręką sama szukałam klucza. Chcąc włączyć światło, w rozprute gniazdko sama włożyłam palce. Sama jęknęłam do siebie z bólu i sama wciągnęłam haust.

Ale potem coś się zmieniło. Najmniejsze dotknięcie duszy budziło zwątpienie w nicość. Jak to: sama?! Wśród nich! W niekończących się, pełnych znaczenia snach! Wśród cichych, niesłyszalnych oddechów! W gwarze wiekuistej ciszy! W sobie, we mnie, w środku. Gdzie żyje, tętni tłum.

Sławek, lat 67. Rak kości. Trochę się zżyma. Mówi, że lekarze są głupi. Nie wiedzieli, jak jego ból uśmierzyć. A to takie proste było, takie proste! Teraz już nie boli.

Elżbieta, lat 46. Wychodzi z szuflady, odgarnia włosy odrosłe po chemii. Tyle czasu, tyle zdarzeń, a ona tam uduszona! Najważniejsze, że teraz jest lepiej. Teraz oddycha. Rak płuc.

Jolka, lat 33. Też rak. Napchała sobie gałganów do brzucha, żeby pustkę wypełnić. Tyle jej powycinali! Śledzionę, nerkę, miłość. Ojciec się do niej nie przyznawał, na pogrzeb nawet nie przyszedł. Zamiast ojca, te gałgany ma chociaż.

Wujek Janek, lat 66, zawał. Wciąż przynosi mi ryby z połowu. Upiera się, żeby pić wódkę po nocy. Jemu nie zaszkodzi, a ja do pracy rano! Raz mnie o mało nie zatruł. Na pogrzeb cudem zdążyłam.

Krysia, lat 60. Zmarła nagle. Przychodzi i się uśmiecha. Siada do stołu, patrzy łagodnie i kręci głową. Nie martwcie się, powtarza. Udławiłam się – tłumaczy. To nic poważnego.

Berghi, 1,5 roku. Przyszła, jak Jolka – przed śmiercią. Nic nie mówiła, bo nie umiała mówić. Wspięła się na piec, poparzyła stopy. Uciekała od kogoś. Na drugi dzień, gdy zginęła, zrozumiałam od kogo.

Noemi, najstarsza, milczy. Jeszcze nie przyszła, choć od dwóch dni jest u Nich. Pewnie się ogarnia, rozpakowuje walizki. Ale to długo nie potrwa. Nie miała zbyt wielu rzeczy w hospicjum. Czekam więc, zapraszam. Czy przyjdziesz, Noemi, po swoje bursztyny?


Kategoria: Sens Życia Tagged: śmierć

Nowy wspaniały świat

$
0
0

Zakładając, że zdobędziemy wehikuł poruszający się z prędkością światła, będziemy lecieć tam tysiąc czterysta lat. Mówicie, że nie dożyjemy spotkania z nową planetą? Bzdura, wręcz przeciwnie

Kepler-186f_Tierra_Earth_NASA2

Parę tygodni temu gruchnęła cudowna dla całej ludzkości wiadomość. Nie musimy już o nic się martwić. Niczego naprawiać, sprzątać. Nie musimy spłacać żadnych długów, ani rekonstruować tego, co zniszczyliśmy. Ale po kolei.

Wszyscy jesteśmy obecnie w sytuacji tragicznej. Mieszkamy na zaśmieconej planecie, żywimy się trującym jedzeniem, wytłukliśmy mnóstwo gatunków, dzięki czemu zaburzyliśmy naturalny porządek przyrody i wkrótce zabraknie nam wody. Każdy z nas jest zadłużony. Ja też. Wy też. Nie wierzycie? Zajrzyjcie do„Pulsu Biznesu”. Kupcie sobie jakąkolwiek gazetę, albo po prostu otwórzcie Facebook. Przeczytacie, że geje do gazu, że Putin, wojna, kryzys i koniec świata. Zaleją nas Chińczycy albo Arabowie. Dowiecie się, że Włosi pożyczyli kasę od Francuzów, ci od Amerykanów, a oni od Chińczyków i nie ma co szukać tych pieniędzy w Europie, bo cała kasa Europy jest w Grecji.

Czyli jej nie ma.

Świat miał niedawno 40 bilionów dolarów długu. To liczba o wartości: 1 000 000000000 = 1012. Dla porównania: miliard to 1 000 000000 = 109 (tysiąc milionów). Przeliczając na liczbę ludności – każdy z nas ma sześć tysięcy baksów w plecy. Aby zrozumieć dramatyzm sytuacji, która dotyczy konkretnego Kowalskiego, należy dorzucić jeszcze sunącego w górę szwajcarskiego franka. Ktoś może wykręcać się frazesem, że pieniądze to nie wszystko. Oczywiście, że nie wszystko. Dlatego w każdej gazecie możecie sobie przeczytać o zamachach, terrorze i Państwie Islamskim. O molestowaniu, gwałtach, zagładzie. O rzezi wielorybów na Wyspach Owczych i wyciętych lasach tropikalnych. O czym chcecie.

W każdej dziedzinie jest źle.

I lepiej nie będzie, bo każdy z nas jest dotknięty wirusem narcyzmu. Gwiżdżemy na niedolę bliźniego, gwiżdżemy na wieloryby i lasy tropikalne; jedyne co potrafimy, to oceniać innych i zbierać lajki. Ludzkość wkręciła się we własny kołowrotek i zjada swój ogon. Całą planetę zamieniliśmy w pieniądz, a ten zamienił nas w dłużników. Ziemia jest dla nas za mała, stała się pułapką, którą sami sobie urządziliśmy. Ale spoko. Nie musimy się tym przejmować. Przecież od paru tygodni wiemy, że jest gdzieś we Wszechświecie miejsce, dokąd możemy stąd uciec. I tu wracam do pierwszego akapitu. Do najwspanialszej wiadomości na tym padole. Do nowego wspaniałego świata.

Nazywa się on Kepler-452b. Naukowcy z NASA, którzy analizują dane z kosmicznego teleskopu Kepler, donieśli w lipcowy czwartek o odkryciu planety, która jest łudząco podobna do Ziemi. Obiega bardzo podobną do naszego Słońca gwiazdę w ciągu 385 dni. Z pewnością jest na niej woda, więc pewnie również jakaś fajna plaża i bardzo dużo lasów tropikalnych. Z pewnością nie ma tam Putina, kryzysu, ani Facebooka. Wszystko przed nami. Jedziemy!

A raczej lecimy. Zakładając, że zdobędziemy wehikuł poruszający się z prędkością światła, będziemy lecieć tam zaledwie tysiąc czterysta lat. Mówicie, że nie dożyjemy spotkania z naszą nową ojczyzną? Bzdura. Wręcz przeciwnie. Wystarczy przypomnieć sobie teorię względności Einsteina i już wiadomo, że czas jest wartością względną. Obiekt poruszający się z prędkością większą od prędkości światła cofa się w czasie! Dlatego, gdy wylądujemy na Keplerze, JESZCZE nas tam nie będzie. Urodzimy się w przyszłym tysiącleciu, w raju. W innej rzeczywistości, na nowej, dziewiczej, nietkniętej ręką człowieka planecie.

I tam będziemy mogli spokojnie od początku wszystko spierdolić.

—————————————————————————————-

Tekst opublikowany w Magazyn BE.

http://www.bemagazyn.pl/#home


Kategoria: Koniec Świata, Magazyn BE, Sens Życia Tagged: Kepler-452b, NASA, Ziemia

Zdjęcie na Facebooku (Kobiety dość doskonałej)

$
0
0

To zdjęcie przedstawia nie tylko mnie. Obok siedzi prześliczna dziewczyna. Ta dziewczyna jest nieznośnie piękna i mądra, tak piękna i tak mądra, że mnie na tym kadrze po prostu deklasuje. Nie, ona mnie nie deklasuje – ta chuda suka mnie w tym kadrze MORDUJE

Ktoś zrobił mi zdjęcie podczas imprezy firmowej i wrzucił na Facebook. W dodatku mnie oznaczył. Wyglądam na tym zdjęciu jak stara, gruba ciotka. Nie mogę na siebie patrzeć. Nie mogę patrzeć, a patrzę. Wpatruję się w monitor jak zahipnotyzowana, jakbym zobaczyła pająka, struktury wywołujące fobię, smoka z siedmioma miliardami par oczu, wampira Nosferatu.

To zdjęcie przedstawia nie tylko mnie. Obok siedzi prześliczna młoda dziewczyna, która wygląda jak świeżość wszystkich poranków świata. Ta dziewczyna jest nieznośnie piękna i mądra, tak piękna i tak mądra, że mnie na tym kadrze po prostu deklasuje. Nie, ona mnie nie deklasuje – „deklasuje” to eufemizm. Bo prawda jest taka, że ona, ta chuda suka, mnie w tym kadrze ściśle: MORDUJE. Ona mnie morduje, zjada na śniadanie w ten swój piękny poranek, połyka jak kawałek prosiaka z chlewika mojego dziadka. Ona mnie, bezimienną świnię, pożera, po zbyt tłustym posiłku wzdycha, ociera swoje piękne usta finezyjną chusteczką skropioną paryskim zapachem. A obok ja. Gruby baleron, pękata torba rozlana na krześle. Na dwóch krzesłach, bo na jednym się już nie mieszczę. Mam nabrzmiałą twarz, czerwoną, spoconą, włosy w nieładzie, rozjeżdżający się żakiet. Ten żakiet nie może ukryć otłuszczonych wałków, wylewających się piersi, ukradkiem wypitych trzech piw, wypalonych siedmiu papierosów, niewyspanej nocy, niewykorzystanego karnetu na siłownię, nieodłączonej wściekłości na samą siebie, na rozdygotaną niepewność, na szare włosy, na drugi podbródek i wory pod oczami.

Fotografia jest właśnie jak to bezlitosne lustro. To obnażająca, straszliwa dziedzina, którą ludzkość wymyśliła tylko po to, żeby siebie unieszczęśliwić. Taki fotograf jest jak niedyskretny ginekolog. (…) O ile resztki przyzwoitości się w nim telepią, łaskawie choć przez edytor przepuści, zanim zmęczone i pomarszczone truchło rzuci tłumowi na pożarcie. Niestety, ten fotograf nie zrobił nic, żeby mnie upiększyć. Nie odchudził. Nie wysmuklił. Nie wygładził. Zwis sflaczałej skóry i smutek z opadniętej twarzy wydobył. Podgardle jak u zwierza pokazał. Gębę szeroką obwieścił. Nos krzywy odtajnił. Na dobitkę tę chudą blerwę umieścił obok. I, kurwa, wrzucił to wszystko na Facebook.

(…) Boże, czemu jestem taka beznadziejna, czemu taka byle jaka? Co będzie, jak zobaczą to zdjęcie? Jak się dowiedzą? Jeszcze nie widzą, jeszcze mogę udawać, że jestem ładna, jeszcze się kreuję, jeszcze się miotam, jeszcze mam w CV dwa fakultety, jeszcze piszę felietony dla gazety, jeszcze zbieram lajki. Ale zaraz, za chwilę, cała ludzkość zobaczy to zdjęcie na Facebooku i będzie jasne. Wszystko wyjdzie na jaw. Okaże się, że tak naprawdę jestem gruba i brzydka, głupia, beznadziejna i nie umiem pisać.

(…) Może jednak usunę ten znacznik? Może jeszcze nie cały świat się dowiedział? Ale nie, nie mogę. Jeśli to usunę, to zwrócę uwagę, to zaczną sobie wysyłać, zaczną się nabijać, robić memy. Już to widzę. Ze skrzynki na skrzynkę, cała firma ma ubaw: patrzcie jaka ta Kaśka jest brzydka? Widzieliście? Matko święta, jaki potwór, a myśleliśmy że całkiem ładna z niej laska. Wydawało się nam! Bo ona tak udawała i teraz jeszcze dalej udaje, a co gorsza, ona wszystkich nabiera, że coś niby umie, że mówi po angielsku, że po niemiecku i jeszcze po rosyjsku, a prawda jest taka, że nie zna żadnego języka, nawet dobrze polskiego nie zna, po prostu nie umie nic. No i brzydka jest.

Nie mogę usunąć znacznika ze zdjęcia. Nie mogę zrobić nic, siedzę jak sparaliżowana, bez czucia, bez ruchu, bez nadziei. (…) I okropnie, beznadziejnie boję się prawdy, a prawda jest taka, że jestem gruba i brzydka i nie umiem pisać. W tej chwili, zaraz, za moment cały świat się dowie o tym, już mi nie odpisują z redakcji na maile. Ha, ciekawe czemu? Na pewno dlatego, że się dowiedzieli, odrzucili mój tekst, to jasne, przejrzeli na oczy, każdy by przejrzał, jakby zobaczył tę fotę na fejsie.

(fragment książki „Kobieta dość doskonała”)

——————————————————————————————

Kiedy pisałam tę książkę, myślałam, że gdy już ona będzie, kiedy się narodzi, nic już do niej nie będę miała. Nie będę miała wpływu na to, jak będzie czytana, jak będzie rozumiana i jak jej się w życiu ułoży. No i proszę. Jutro premiera w księgarniach , a ta cholera już jest w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się książek na stronie Empiku. Przed skandynawskimi kryminałami, zaraz po tegorocznej laureatce NIKE…

Dlatego nic tu po mnie, jedyne co mogę zrobić, to życzyć Wam wrażeń. A kto chce te wrażenia przeżyć, niech kliknie w okładkę:

StLS03OTk4NDUtS29iaWV0YURvxZvEh0Rvc2tvbmHFgmFfb2vFgmFka2EuanBn

Recenzje:

„To jest dla wszystkich kobiet, które żyją ściśnięte własnym życiem. To jest szczere, złością pisane życie zwyczajnej Kasi, która bardzo chce być fajna i dosyć szybko orientuje się, że inne są prawa dla niej, a inne dla chłopców.
Kubryńska niczego nie udaje, nie stara się wymyślać losów i tła, tylko daje głos setkom, tysiącom kobiet. Przygody Kasi to przygody bez przygód, to właśnie ta szara szmata, w której żyją kobiety. Nie ma tu akcji z XIX wieku, kryminału i reportażu. Jest treść od której po prostu robi się lepiej. Że ktoś też tak ma.”

Małgorzata Halber

„Dziękuję ci za tę książkę, Sylwia. Dajesz w niej piękny, ironiczny upust naszym zbiorowym, stłumionym kobiecym frustracjom. Napisałaś dla nas katharsis. Sprawiasz, że absurd i humor sytuacji samoograniczających się kobiet stają się widoczne. A to, co widać, da się zmienić. Tym razem już po swojemu. Nareszcie!”

Zuza Ziomecka

„Często narzekamy na brak polskich odkryć. I oto jest. Największe polskie odkrycie tego roku: Sylwia Kubryńska.”

Paulina Reiter
redaktorka naczelna „Wysokich Obcasów”


Kategoria: Kobieta dość doskonała, Sens Życia Tagged: Kobieta dość doskonała, Kubryńska, premiera

Śmierć Nabuchodonozora

$
0
0

nabuNabuchodonozor nie żyje. Rozjechał go anonimowy kierowca, który musiał zapierdalać po drodze wiejskiej, jumbowej, gdzie jest trzydzieści na godzinę – jakieś pieprzone 120. Ale żaden pieprzony patrol nie stoi na tej wiejskiej drodze, bo wszystkie pieprzone patrole stoją pod barem u Daniela i mają wyjebane na moje koty i dzieci idące do szkoły po wiejskiej drodze z jumb.

I to jest mój oficjalny wkurw, proszę państwa, moja oficjalna skarga na policję, która gdyby stanęła na pierwszej lepszej wiejskiej drodze w Polsce, to od maja odebrałaby na każdej jakieś 250 praw jazdy, bo tam wszyscy zapierdalają 120 na godzinę, mimo że jest 30. Ale czemu mają nie zapierdalać, skoro policja wpierdala hamburgery? Albo ewentualnie stoi na dwupasmówce, gdzie nie ma kotów ani dzieci?

Nabuchodonozor to był fajny kot. Nie żyje, chociaż w ogóle nigdy nie chorował, właził mi na plecy, kiedy spałam i tupał łapkami. Szkoda mi go strasznie, a moje dziecko płakało tak dużymi łzami, że uderzały głośno o parkiet. Panowie policjanci z mojej gminy, mam nadzieję, że w przerwie między układaniem pasjansa a drugim śniadaniem, któryś z was kiedyś wejdzie na mój blog i przypomni sobie, ile razy prosiłam was o patrol.

Smacz-kurwa-nego.


Kategoria: Sens Życia Tagged: dzieci na drodze, kot, policja, przekroczenie prędkości

Warszawa jutro. Próba mikrofonu.

$
0
0

Kiedyś miałam spotkanie autorskie, przyszły dwie osoby. Miałam mówić przez mikrofon i choć miałam lekkie poczucie absurdu, trzymałam się dzielnie. Nawet zaczęłam się w pewnym momencie pocieszać, że w niektórych okolicznościach dwie osoby to poważny tłum..

kubrynska

Gdańsk, spotkanie autorskie, Kobieta dość doskonała. Nie, na tym spotkaniu było więcej ludzi, ale jak widać, nic mi nie przeszło… (fot. Maciej Jawornicki)

Czemu człowiek nie umie się cieszyć tym, co ma? Od pierwszych chwil, od wschodu słońca szuka powodu, dla którego nie może się rozsznurować, nie może się uśmiechnąć i nie martwić. Włazi na Facebook i sprawdza, kto ma lepiej. Żeby się od rana wkurwić.

Ja się bardzo staram, żeby w chwili gdy „Kobieta dość doskonała” ma dodruk, jest w TOP Empiku, recenzje są bardzo dobre i codziennie dostaję pełne wzruszeń listy od Czytelniczek – wchodzić na FB i sprawdzać, ile osób przyjdzie na spotkanie autorskie z Małgorzatą Halber, a ile na moje. A potem w rozdzierającej frustracji wchodzić pod wannę.

Kilka lat temu miałam spotkanie, na które przyszły dwie osoby. Zgodnie z ustaleniami organizacyjnymi, mówiłam przez mikrofon. I choć miałam lekkie poczucie absurdu, trzymałam się jednak niezwykle dzielnie. Nawet zaczęłam się w pewnym momencie pocieszać, że w niektórych okolicznościach dwie osoby to poważny tłum. Może nie? Kiedy idziecie do lekarza i stoją przed wami w kolejce? Albo biegniecie na pociąg, a przy jedynym czynnym okienku w kasie biletowej liczą bilon? To co? Mało ich?

Wtedy jedna z tych dwóch osób wyszła.

Jutro – 5 listopada w Empiku Arkadia o godzinie 18.00 czekam na Czytelniczki i Czytelników z Warszawy. Spotkanie ze mną będzie prowadziła Paulina Reiter, redaktorka naczelna Wysokich Obcasów. Nie wiem, jak Paulina, ale ja bym bardzo chciała mieć powód do pogadania przez swój mikrofon. Kiedy byłam dzieckiem, śpiewałam do szczotki do włosów, ale bardzo słabo nagłaśniała. Teraz bym sobie odbiła.

Poza tym, w Arkadii są sklepy z ciuchami, żelki i soki wyciskane. Każda kobieta z dzieckiem będzie mile widziana, a każdy ochroniarz przypierdalający się o karmienie piersią w miejscu publicznym: martwy. Także – wpadajcie, będzie fajnie!

PS. Małgorzata Halber też być może będzie.


Kategoria: Kobieta dość doskonała, Sens Życia Tagged: Arkadia, Empik, Kobieta dość doskonała, Kubryńska, spotkanie autorskie, Warszawa

Jestem Bohaterem. Nie radzę sobie

$
0
0

Weszłam do komnaty Sinobrodego, a tam trupy. Trupy mojej pewności siebie, mojej przebojowości, mojego poczucia własnej super wartości. A na trupach siedzi ten żałosny, trochę śmieszny, a na pewno bardzo smutny stworek przypominający kartofla i z bezlitosną szczerością mówi do mnie:

– Nie radzę sobie.

Bohater

 

Wczoraj przeczytałam książkę. A może raczej przewędrowałam książkę, bo tak chyba powinnam nazwać to uczucie, które towarzyszyło mi podróży przez kolejne kartki „Bohatera” Małgorzaty Halber. Przewędrowałam po własnych nastrojach, po swoich lękach, po zakamarkach labiryntu tej obawy, którą tak skrzętnie próbuję zakryć codziennym uśmiechem, nieco uniesionym głosem, zapewnieniem, że spoko, że jestem super, że idę do przodu, że robię mnóstwo wspaniałych rzeczy i z pewnością osiągnę sukces, bo sukces osiągnąć NALEŻY.

No więc wczoraj otworzyłam książkę, weszłam do komnaty Sinobrodego, a tam trupy. Trupy mojej pewności siebie, mojej przebojowości, poczucia własnej super wartości. A na trupach siedzi ten żałosny, trochę śmieszny, a na pewno bardzo smutny stworek przypominający kartofla i z bezlitosną szczerością mówi do mnie:

– Nie radzę sobie.

Nie radzę sobie, jak ktoś na mnie krzyczy. Nie radzę sobie, gdy ludzie do mnie mówią. Nie radzę sobie z tym, że ciągle się porównuję do innych. Nie radzę sobie, że wszyscy są ode mnie lepsi. Nie radzę sobie, gdy słyszę, że mam się wziąć w garść. Że mam się „wyluzować”. Że wszyscy wokół napierdalają codziennie na Facebooku, jakie odnoszą hiper sukcesy. Że się tak prostują, że tak się agresywnie napinają, jakby mieli wystrzelić z łuku w moim kierunku za karę, za moją kartoflowatość, niezborność, nieumiejętność, za moje skulenie, za moje zmechacenie, za smutek, ból, zmęczenie i niepewność. Za lęk.

Nie ma miejsca na zwiniętą w kłębek fokę w świecie samych wypicowanych gwiazd, które nigdy nie śpią, a jakimś cudem są zawsze wyspane i tak zajebiste, że wszyscy wokół pieją. Nie ma miejsca na ciszę w świecie rozkrzyczanych gospodarzy teleturniejów, hiperaktywnych doradców „jak żyć”, „jak osiągnąć sukces”, „jak się nie zesrać”. Nie ma tu miejsca na słabość, nie ma miejsca na szczerość, nie ma miejsca na łzy. I właśnie Małgorzata Halber to miejsce ze świata wydziera. I na tych wydzierankach powstaje Bohater. I jest on moim Bohaterem, bo jako jedyny na świecie ma odwagę przyznać się ze wstydem:

– Na niczym się nie znam.

I płaczę od samego rana. No trudno.

Mój Boże, ile ja się naukrywałam ze swoim płaczem! Pamiętam taki moment, strasznie bolesny, kiedy na jakiejś uroczystej firmowej kolacji mój ówczesny szef, przy całym stole gości, przy pracownikach, przy wysoko postawionych notablach, powiedział mi straszną przykrość. Powiedział to ostro, kategorycznie, bez cienia żartu i poczułam się jak wtedy , gdy miałam sześć lat i kierownik mojej mamy mnie zbeształ za to, że jestem.

Siedziałam teraz przy stole i czułam ogromny wstyd, ale nie dlatego, że on mnie tak potraktował, ale dlatego, że bezlitośnie napływały mi łzy do oczu i nie potrafiłam tego opanować. I tak się karałam za te łzy, tak się wewnętrznie beształam, że czułam się już teraz jak zgnieciony kawałek szarego ziemniaka, jak nasz Bohater właśnie. Wyszłam do łazienki i płakałam tam przez dwadzieścia minut. A potem wyżebrałam od kogoś papierosa i, mimo że nie palę, zafundowałam sobie jeszcze dodatkowy ból, duszący i gryzący dym oraz mdłości i ból głowy. Bo przecież byłam już tak nieważna, tak żałosna, że musiałam sobie dopierdolić na amen.

Do dziś się zastanawiam, co by było, gdybym została wtedy przy stole i pozwoliła sobie publicznie na te łzy. I zostawiła ten problem mojemu oprawcy, który już nie czułby się tak dobrze, bo przecież w jawny sposób potraktował mnie krzywdząco i oto cała sala patrzy. Ale kurwa, każdy z nas w takiej chwili spieprza gdzie pieprz rośnie i zabiera ze sobą ból i zdejmuje ze wszystkich konsekwencje, byle tylko nie pokazać słabości.

Małgorzata Halber tę słabość pokazuje. Ja tę słabość zabieram ze sobą. Stawiam na biurko w pracy i niech ze mną będzie. Jak sztandar obronny, niech oznajmia światu, że nie jestem silna. Nie jestem silna i mam do tego prawo.


Kategoria: Sens Życia Tagged: Bohater, Małgorzata Halber

Srawita

$
0
0

Jesteśmy ludźmi, istotami z problemem, ciągle musimy mieć jakiś problem, a dziś ten problem brzmi: jakby tu się wody napić? Jakby  tu się wody napić?!

z10128615Q,plaze--morze--plaza-nudystow--wakacje

 

Niedziela. Jedziemy do hipermarketu na zakupy. Woda się skończyła. Oczywiście. Trzeba znaleźć jakiś sens tego wyjazdu. Wymyślić coś, żeby tak nie siedzieć z mężem w domu, z dzieckiem, ze sobą samą. Trzeba mieć po co z domu wyjść, do samochodu wsiąść i pojechać do centrum handlowego natychmiast, teraz, bo poumieramy. Poumieramy z oczywistego powodu, z pragnienia. Nie przeżyjemy do jutra, padniemy jak muchy, bo przecież człowiek nie może żyć bez wody. Z jakiegoś powodu nie możemy napić się wody z kranu, woda z kranu uchodzi za wodę dla meneli skacowanych nad ranem, dla kloszardów z dworców, na których stoją publiczne pompy wodne, dla handlarzy ruskim złotem, dla córek handlarzy ruskim złotem, które w trudne dni myją się deszczówką i piją wodę z kranu.

Woda z kranu, chociaż idealnie czysta, sprawdzona, kontrolowana, wydobywana spod ziemi, źródlana, mineralna, ona przecież cały czas JEST Z KRANU. Dlatego taka woda jest dla zwierząt, dla kotów z dachu, dla bezdomnych psów taplających się w kałuży. My jesteśmy ludźmi, istotami z problemem, a dziś problem brzmi: jakby się tu wody napić? Jakby się tu wody napić? Żyjemy w nowoczesnym kraju trzeciego świata czwartej rzeczpospolitej, musimy iść daleko do wodopoju, co ja mówię, musimy jechać SAMOCHODEM piętnaście kilometrów do Reala, do Carrefoura, do Piotra i Pawła. I kupić zestaw filtrujący do wody. A kiedy już będziemy mieli te filtry, to one się będą kończyć i wtedy też będziemy organizować nasze plemienne wyprawy po wymienne filtry i znów będziemy mieli ten swój sens. A potem, kiedy już będziemy mieli cały magazyn filtrów na zapas, to jednak przecież co? Mamy siedzieć w domu, z mężem, z dzieckiem i pić wodę? Siedzieć bezczynnie, spokojnie, jak za komuny, za wyłączonego prądu, za czasów jaskiniowych? Siedzieć naprzeciwko i co? I może grać w chińczyka, co? W warcaby? W skojarzenia? Może książkę do ręki weźmiemy? Co?! Mamy dźwignąć taką pustkę, taką prostą rzeczywistość jak konwersacja, jak rozmowa, jak prymitywne, nieskomplikowane czytanie – te wszystkie czynności bez angażowania niczego, bez sprawdzania najlepszych cen na ceneo, bez odpalania silnika naszego nowego auta na kredyt, przez który spać nie możemy? Bez pokonywania kilometrów w korkach, bez tych naszych codziennych ulubionych nerwów za kierownicą? Bez darcia się na dzieciaka, że czegoś mu tam nie kupimy? Bez kłótni z małżonkiem o to, kto zapłaci? Bez szukania wózka, bez szukania monety na wózek, bez stania w kolejce, bez potu pod kurtką, bez obaw, że znów – przy okazji kupienia głupiej wody, wydaliśmy dwieście pięćdziesiąt  i właściwie nie jesteśmy teraz pewni, czy nam do pierwszego starczy?

Bez tej całej szarpaniny!?

Ale skąd, wtedy nasz sens zrobi taką pętlę, pętlę małego absurdu, ale nie aż takiego, bo przecież znajdziemy zaraz wyjaśnienie dla tego małego absurdu i to wyjaśnienie będzie bardzo, bardzo logiczne. To wyjaśnienie będzie miało podstawę w naszej trosce o zdrowie, bo gdzieś w życiu na gorąco, w jakiejś reklamie w TV usłyszymy, że jest jakiś pierwiastek, który reguluje nasz układ odpornościowy nerwowy i on się znajduje tylko i wyłącznie w wodzie SRAWITA i musimy jechać do Kauflandu, do GEANT, do Almy po Srawitę i musimy uzupełnić natychmiast ten pierwiastek, bo przecież nerwy nas tłuką bez przerwy, życie mamy takie nerwowe. Nie to, co człowiek jaskiniowy, który całą zawiłość swojego życia rozplątywał na drodze z jaskini do rzeki i do głowy mu by nie przyszło, że jego potomni będą mieli wodę w domu i mając tę wodę w domu, będą jechać na wyprawy zdobyczne po wodę w plastikowych butelkach. Bo jakby mu przyszło, to i tak byśmy się nie dowiedzieli, bo to strasznie ciężko wyryć na jaskiniowych ścianach, a brzmi w plejstoceńskim narzeczu, jak coś w rodzaju: „kurwa, krejzi”.

(Fragment książki „Furia mać!”)

 


Kategoria: FURIA MAĆ, Sens Życia Tagged: FURIA MAĆ, nerwy, zakupy

ANDRZEJ, DUPA!

$
0
0

Zasypiemy dupami sądy. Szturmem je zdobędziemy! Dupami położymy kres niesprawiedliwości. Koniec bezprawia dupą zażegnamy. Dupą uratujemy ten kraj!

stanko_abadzic

fot. Stanko Abadzic

Opolska Gazeta Wyborcza donosi, że oburzającym napisem w szkolnej toalecie „Andrzej Dupa” zajmie się prokuratura. Nareszcie! Nareszcie właściwa reakcja na haniebne zachowanie dziesięciolatków! Niech mają nauczkę. Niech od dziecka się uczą, że nie należy mówić DUPA! Ani na Andrzeja Dupę. Ani na Dupo Właza. Ani na nikogo. Nie mówimy, nie piszemy. Koniec z Dupą Jasiem, koniec z Dupą Grochową. I rzecz jasna, ze mną, Sylwią Niezłą Dupą!

Nie zliczę, ile to razy powiedziano na mnie: dupa. Dupa taka, dupa  śmiaka. Ale z ciebie dupa. Dupa wołowa. Z koziej dupy trąba. Rusz dupę, nie bądź dupa! Ale dupa! Dupa blada. Kawał dupy. Masz mnie w dupie. Dupy mi nie zawracaj!

Dupa fajna, dupa młoda, stara dupa, dupcia.

Moja dupa, twoja dupa, dupa swoja, czyja dupa?

Swędzidupa, gołodupa, koło dupy lata.

Czarna dupa, w dupę grabie wsadziła baba babie.

Siedzę, piszę, spisuję, weryfikuję. Zgłaszam do prokuratury wszystkie dupy, co mi się w życiu przytrafiły. I zachęcam was, chodźcie ze mną! Zasypiemy dupami sądy. Szturmem je zdobędziemy! Dupami położymy kres niesprawiedliwości. Koniec bezprawia dupą zażegnamy. Dupą uratujemy ten kraj. Dupą pchniemy Polskę do przodu! Ku dobrej zmianie! Od dupy strony.


Kategoria: Sens Życia Tagged: Andrzej, dupa

Superbohaterka Roku 2015

$
0
0

Co założę na Galę? Kostium Kobiety Kota. Niech to będzie mój skok z wieżowca, moje salto mortale, bo przecież kot, choć ma dziewięć żyć, żyje jednym, tym najpiękniejszym, gdzie sprawy, na które nie ma wpływu, może mieć w dupie

kkot2

 

Zostałam nominowana do tytułu Superbohaterki 2015 w Plebiscycie Wysokich Obcasów. Wiadomość ta obudziła mnie na Mazurach, między snem o białych lampartach a planem nurkowania na rafie koralowej. Oczywiście, nic z tego nie wyszło, bo spadłam z łóżka z wrażenia i zaczęłam kombinować, czy może mi się śnić jednocześnie rafa, lampart i nominacja? Ze mną jest różnie. Bywa, że we śnie walczę ze smokiem, który zamienia się w Benedicta Cumberbatch i zamiast ciosać mieczem, zaczynam knuć, jakby tu z nim gdzieś prysnąć.

Tymczasem serio. Jawa. Rzeczywistość. Rzeczywistość namacalna. Wstrząsająco prawdziwa. Ja. Ja i kostium niebieski, czerwona peleryna. Super hero. Nominowana za wrażliwość społeczną i dowcip. Za – jak się domyślam – szczerość, na którą się pewnego dnia zdecydowałam, bo przecież ile można udawać, że jest się fajniejszym niż jest? Ile można ciągnąć coś, czego się nie lubi? Ile można kompromisów zawierać, skoro wcale się ich nie chce?  Ile można dźwigać na twarzy masek?

Leżę więc nadal w łóżku z tym swoim białym lampartem, z tym smokiem i z telefonem przy uchu, kompletnie zaskoczona. I nie wierzę własnym uszom, że to moje pisanie było takie ważne. Nie wierzę, że mogłam kogoś uszczęśliwić tym, że przyznałam się do własnej ułomności. Nie wierzę, że te moje żartobliwe teksty coś mogły zmienić. Kogoś podnieść. Komuś pomóc. Paula mi tłumaczy, uśmiecha się do słuchawki, a ja płaczę.

Nie mam pojęcia, co założę na Galę. Może kostium Kobiety Kota? Niech to będzie mój skok z wieżowca Gotham City, moje salto mortale, podczas którego złapię wszystkie pozostałe Kobiety Koty, które muszą ciągle się przebierać, udawać, starać się o coś i gówno z tego mają. Tymczasem przecież kot, choć ma dziewięć żyć, żyje jednym, tym najpiękniejszym, gdzie sprawy, na które nie ma wpływu, może mieć w dupie.

Poniżej przedstawiam moją nominację (ja jestem w czerwonej sukience i się wkurzam) oraz pozostałych piętnaście nominowanych Super Bohaterek, które ogromnie cenię. Za odwagę, za szczerość, za moc. Tę jedyną, nie do podrobienia, nie do przecenienia, najważniejszą. Moc Kobiet. Oddajcie głos na którąś z nas. Nie mówię, że na mnie. Ale na którąś TAK. Kobiety na to zasługują.

Plebiscyt-Superbohaterka-2015

Kliknij, żeby zagłosować.


Kategoria: Sens Życia, Wysokie Obcasy Tagged: Plebiscyt Wysokie Obcasy, Superbohaterka 2015, Sylwia Kubryńska

Polowanie na króliczka, czyli rozprawa o lęku

$
0
0

Do Sejmu trafił projekt ustawy o całkowitym zakazie aborcji. Jest szansa na wprowadzenie go w życie, bo komuś wciąż się wydaje, że kobiety są królikami…

krolik2

Jadę rowerem przez pola, wjeżdżam do lasu, a przy leśnej drodze stoi facet. Z gęby zawadiaka, coś pomiędzy draniem a łachudrą. Nikogo wokół tylko ja i on. I gdy mnie spostrzega, wyciąga rękę i dłonią pokazuje gest „na stopa”. Wpadam w ogromną wesołość i z szerokim uśmiechem wołam do łobuza: – Mam pana zabrać?! Wtedy on, także z uśmiechem odpowiada: – Tak! Na bagażnik!

Nie mam bagażnika. Mam za to świetny nastrój, bo oto słońce, oto rower, oto dowcipny człowiek. Jadę dalej, zostawiając za sobą faceta z jego żartami, jadę przepełniona zachwytem i śmieję się sama do siebie. Jestem w lesie. Słyszę śpiew ptaków. Życie jest piękne.

I nagle uświadamiam sobie, że coś jest inaczej. Nie tak jak zawsze. Nie tak, jak było kiedyś…

***

W parku Safari pod Władywostokiem jest zwyczaj karmienia drapieżników żywymi zwierzętami. Tygrys regularnie dostaje biegające pożywienie, które zmusza go do polowania. Owce i kozły wpuszczane na teren drapieżnika uciekają co sił w nogach. Ale nie mają szans. Któregoś dnia dzieje się jednak coś zdumiewającego. Kozioł, wpuszczony do zagrody tygrysa, zamiast ofiarą, staje się kumplem. Partnerem. Zwierzęta razem się bawią, spacerują, śpią na jednym legowisku. Ostatnio kozioł ośmielił się nawet trykać tygrysa rogami. Jak to możliwe, że potencjalna ofiara, z natury słabsza, mniejsza, niby bezbronna, ma taki wpływ na los swój i oprawcy? „Nikt nie nauczył tego kozła, że powinien bać się tygrysów” – twierdzą władze parku.

***

Mój dziadek był oprawcą przez wiele lat. Stosował przemoc w rodzinie i nie zamierzał tego zmieniać. Korzystał, bo babcię nauczono się bać. Babcia dźwigała więc życie i piątkę dzieci na plecach, a gdy jej mąż wracał pijany, uciekała po kątach. Ale któregoś dnia obudziła się w niej natura. Jej wrodzona siła, którą tak skrzętnie z niej wypatroszono. Tak więc, gdy dziadek wrócił pijany do domu i próbował swojego polowania, babcia wzięła świeżo zawekowane słoiki z porzeczkami i zaczęła nimi rzucać w dziadka. Dostał kilka strzałów w głowę i tym samym zakończył swoje podskoki. Zmniejszył się o pół metra, skurczył ku ziemi i tak pokonany pozostał w cieniu na zawsze.

***

Najczęstszym porównaniem dotyczącym relacji płci jest porównanie do polowania. Ściśle: polowania na króliczka. Prasa kolorowa lubuje się w tej idiotycznej metaforze, wszelkie potknięcia partnerskie tłumaczone są JEGO potrzebą łowów. Zdezorientowane kobiety, odrzucone przez facetów z powodu szczerości, dowiadują się, że: „no coś ty, głupia, nie wiesz, że dla niego najważniejsza jest pogoń za króliczkiem?! Bądź króliczkiem, a zatrzymasz mężczyznę. Bądź ofiarą, a zatrzymasz kata!”

Tylko po co ci ten kat?

—————————————————————————-

Jadąc rowerem w oliwskim lesie poczułam coś innego niż zazwyczaj. A tak naprawdę nie poczułam tego. Czego? Lęku. Nie czuję lęku przed groźnie wyglądającym mężczyzną, który mnie zaczepia, „atakuje”. Nie czuję tak dobrze znanego strachu, który kiedyś kazał mi spuścić wzrok i spierdalać na tym rowerze co sił w nogach. Nie. Do tego stopnia tego nie czuję, że nawet mi nie przychodzi do głowy. I co się dzieje? Morda łachudry zamienia się w miłą twarz. Krwiożerczy tygrys staje się kumplem. Myśliwy przestaje polować.

Bo ja nie jestem żadnym króliczkiem! Ani ja, ani żadna kobieta. Owszem, zrobiono z nas króliczki, przyczepiono zabawne uszy i kazano uciekać. Ale ta pogoń jest sztuczna. Do tej pogoni nakłania nas kultura, wychowanie, społeczeństwo, religia. Ktoś każe nam udawać maleństwo. Słabą dziewczynkę, która nie umie podjąć decyzji. Matkę Boską niepokalaną, która nic nie może. W przeciwieństwie do Matki Natury. Bo czy wśród zwierząt istnieje taki teatr? Czy wadera jest słaba? A może lwica? Samica kruka? Nie. Bo ani basior, ani lew, ani kruk nie są zakompleksionymi samcami, którzy trzęsą portkami przed mądrością samic.

Jak myślicie, dlaczego kobiety palono na stosie? Dlaczego wciąż tyle energii wkłada się w ich ujarzmienie? Ze strachu. Przed naszą energią, przed naszą intuicją, mądrością i niezłomnością. Wszak to kobieta jest matką. To dzięki niej istniejemy. To ona daje nowe życie. To ona znosi największy ból świata, po czym wstaje i działa. To ona potrafi robić mnóstwo rzeczy na raz. To ona ma dystans. To ona ma moc. Bez niej was NIE MA. Bez niej jest DUPA.

Do Sejmu trafił znów projekt ustawy o całkowitym zakazie aborcji. Tym razem jest szansa na wprowadzenie go w życie. Za dokonanie aborcji, choćby ciąża była efektem gwałtu, choćby płód był uszkodzony nieuleczalnie – może grozić nawet pięć lat więzienia. Komuś na górze się wydaje, że kobiety są królikami i bez problemu można im urządzić średniowiecze. Tymczasem zapomniano, że kobiety to bardzo silne istoty, które mają świadomość i moc. Uważajcie więc wszyscy, rzekomi obrońcy życia, kontrolujący nasze ciała posłowie, patriarchowie dyktujący nam kodeks moralny. Nie jesteśmy żadnymi pieprzonymi króliczkami. I jak będzie trzeba, dostaniecie słoikiem w łeb.


Kategoria: Sens Życia Tagged: aborcja, kobieta, kontrola, natura, obrońcy życia, siła, średniowiecze

Skrzydła, zboczeniec i lew

$
0
0

Dziecko wyłazi z becika, otrząsa się, skacze na poręcz i przybiera postać kota. Jaki to gatunek? Myślę gorączkowo, muszę sprawdzić w googlach, ale teraz nie mam czasu, bo dzieciak mi ucieknie, więc łapię kota i ciągnę z powrotem do łóżeczka…

Najpierw latałam. Latałam właściwie przez większość swojego dzieciństwa, dopóty, dopóki nie zaczął mnie gonić zboczeniec.

Ale po kolei. Moje latanie nie było zwykłym lataniem – jak ptak. Nie było też w żaden sposób skażone techniką, żadnymi wspomagaczami typu motolotnia, spadochron, czy nie daj Boże, samolot. Ja nauczyłam się latać w taki sposób, jak się pływa. Stylem żabki. To proste. Wystarczy się nieco wysilić, zwłaszcza na początku, gdy człowiek musi pokonać barierę grawitacji. Zazwyczaj ten moment jest dość trudny, pojawia się lęk i chwilowy brak wiary w siebie, ale to mija. Mocny, zdecydowany ruch ramion, miarowe odepchnięcie nogami mas powietrznych daje imponujący efekt. A potem już się zapomina o strachu, o zasadach fizyki, o wszystkim. Potem się ogląda świat, potem się podziwia widoki.

Z początku latałam na małych przestrzeniach, na przykład w pokoju. W szkole. Na strychu. Kicałam po sprzętach, lądowałam na piecach kaflowych i szczytach szaf. Szybko mi się to jednak znudziło,  zaczęłam więc skakać z okien ku suchego przestworowi oceanu. Tam była odpowiedź na pytania o sens życia. Tam była cała radość i zachwyt, jakiego tak trudno dopatrzyć się na jawie. Tam była prawda, jakiej potem każdy człowiek próbuje odkryć  po siódmym kieliszku. Nie odkrywa. Nie odkryje. Po alkoholu źle się śpi, po alkoholu się nie lata.

Ja spałam trzeźwa jak anioł i wciąż latałam. Ludzie dreptali po chodnikach miast, jeździły tramwaje, autobusy, ciężarówki. Tam i ówdzie przejechał jakiś rower i wszystko toczyło się swoim rytmem. A ja latałam. A ja patrzyłam na przestrzenie między dachami, ja widziałam iglice kościołów. Drzewa i gołębie wśród liści, jeziora, lasy i rzeki. Tak sobie latałam beztrosko, gdy przyszedł ten cholerny zboczeniec. Facet w prochowcu, twarz zakryta, idzie za mną, a ja nagle nie latam. Biegnę jak szczur do klatki schodowej zdyszana, przerażona, niema. Nie umiem już latać, już jestem za ciężka, za słaba, za głupia. Już jestem kobietą, której życiową misją nie są widoki, radość i zachwyt, ale ucieczka. Ukrywanie siebie, umykanie do klatki przed facetem w prochowcu. Facet w prochowcu jest wielki i groźny, facet w prochowcu jest mocny i straszny. Ja słaba. Ja żadna. Ja marna.

Zboczeniec wracał tak uparcie, że wyparł całkowicie latanie. Wbił mnie w ziemię klątwą nielota, zabrał mi moc moich ramion. Jak w tej baśni o Czarownicy Diabolinie, której zazdrosny kochanek odciął skrzydła, gdy spała. Która bez skrzydeł straciła moc. Ja też straciłam moc. Bałam się zasnąć każdej nocy, wiedząc że znów będę uciekać, że będę się bać, że strasznie będę wstydzić. Bo trzeba wiedzieć, że gdy uciekałam, zawsze te drzwi do klatki były zamknięte, wtedy biegłam do następnej klatki i tam też było zamknięte, a gdy szukałam schronienia w trzeciej – dziwnym zrządzeniem sił robiłam się goła. I ludzie, których kiedyś oglądałam z góry – teraz patrzyli na moje nagie ciało, patrzyli z naganą, z odrazą i gniewem. A ja skurczona, wpół zgięta, pokracznie osłaniałam swoje wstydliwe miejsca i kluczyłam w kierunku jakiegokolwiek schronienia.

I tak, w tej sromocie dorosłam. Ale dorosła nie stałam się silna. Skrzydła mi nie odrosły, ubrania mnie nie zakryły. Tylko ten lęk w prochowcu ciągle za mną podążał. A panorama świata, panorama uczuć – wciąż niedostępna.  Aż przyszła kolejna noc. Dziwny i straszna, lecz trochę też miła. Jak film, jak teatr, w którym niby gram rolę, a jednak to się dzieje naprawdę.

Tej nocy urodziłam dziecko. Dziecko, którego się nie spodziewałam. O którym, być może – zapomniałam? Którego nie znałam, o którym nie wiedziałam wiele, prócz tego, że oto – bach i jest. Jest i rób coś z tym. Matko Polko, zajmuj się i martw. Dźwigaj, karm i kochaj. A ja nie kochałam. Ja patrzyłam z boku i oceniałam. Jak wygląda? Ile waży? Normalnie? Kto wie, skoro nie mam wagi? Trzeba iść do innych kobiet, do matek Polek, przeciętnych normalnych, które rodzą normalne dzieci i NORMALNIE się nimi zajmują. Patrzę za parawan, jest tam jakaś matka, ona też ma dziecko, ale jej dziecko jest jakieś mniejsze. Dużo mniejsze. Wszystkie są mniejsze. Tylko moje wielkie. Ogromne. Niezwykłe. Nienormalne.  I nie wiem, co z tym dzieciakiem teraz. Co teraz? Chowam się zakłopotana, boję się, co powiem rodzinie. Co powie lekarz? Ale, ale. Tylko patrzcie! To dopiero początek! Wielkie dziecko wychodzi z becika, otrząsa się, skacze na poręcz i przybiera postać zwierzęcia. Kota! Dzikiego, wielkiego i w prążki. Kawał drapieżnika. Jaki to gatunek? Myślę gorączkowo, że muszę sprawdzić w googlach, ale teraz nie mam czasu, co ludzie powiedzą, po porodówce skacze kot?! Druga rzecz, że dzieciak mi za chwilę całkiem ucieknie, więc łapię go na ręce i ciągnę z całej siły z powrotem do łóżeczka. Ale nie mogę, bo kocisko, gepard to, tygrys, czy lew? – jest większe ode mnie, w dodatku drapie i gryzie! Fukam na niego, bądź grzeczny, ale on na mnie gwiżdże i wcale grzeczny nie będzie. Nie będzie! On ma pazury i zęby, on ma mięśnie ze stali. On ma złotą sierść. On pieprzy kołyskę i becik!

Kobieta za parawanem głową kręci, ale jakoś bez nagany, raczej z podziwem. To ci dopiero! – mówi. – Ty miałaś taką moc?!

Ja miałam taką moc. Zawsze, od dziecka miałam moc. Ktoś mi po drodze wmówił, że facet w prochowcu miał większą. A weźcie faceta w prochowcu postawcie przed tygrysem? Dajcie go do lwa. Kto kogo będzie gonił? Kto po klatkach będzie się chował? Kto, gdy tygrys zedrze zeń płaszcz, na golasa będzie biegał? Kto zgięty wpół, jedną ręką niezdarnie zasłoni swe wstydy i będzie kluczył po mieście? Błagam! Pośmiejmy się.

I siadam rozbawiona i zupełnie goła obok kota na poręczy. Już nie boję się faceta w prochowcu, nie boję się niczego. Nie wstydzę się ani trochę. Mam dzikość w sercu, mam pazury i zęby. Przytulam się do miękkiego futra swojego „dziecka”, mojego „zwierza”. On jest mój, on jest częścią mnie, on mi nie grozi, on mnie obroni.

Wczoraj znów latałam. Wyskoczyłam przez okno połaciowe, co jest największym wyczynem. Coś jak bungee, tylko bez lin. Najpierw się wdrapałam na dach, odbiłam się od framugi okna, a potem: hop! – pofrunęłam. Leciałam nad Stocznią Gdańską, nad łbami żurawi, wzdłuż gdańskiej Starówki,  nad wieżą Mariacką, nad łbami żurawi, nad morze. Widziałam ludzi w wiosennych ciuchach i kwiaty wśród traw. Widziałam świat wzdłuż i wszerz, to co widzialne i to, co nie. Widziałam moje sny. Widziałam moje życie.

12932576_1186859328005026_2085088500317797483_n

 


Kategoria: Feminizm, Magazyn BE, Sens Życia Tagged: be dream, Kubryńska, sny

Dzień Matki

$
0
0
Rano wstaję wcześnie, a i tak za późno, ze wszystkim za późno, ze wszystkim do tyłu, ile by się nie robiło, zawsze stos…
100-najwazniejszych-zdjec-swiata.-matka-tulaczka

fot. Dorothea Lange

– Panie Boże, jestem matką, to strasznie trudne, wszyscy mnie wokół oceniają, krytykują, pilnują każdego kroku. Znikąd pomocy, tylko same uwagi. Matka mnie ocenia, ciotka krytykuje, teściowa wiesza na mnie psy. Jedna mówi, że mam dokarmiać, inna, że nie wolno. Zupki trzeć z marchewką, albo dawać koper. Prasować ubranka, każde z osobna, bo bakterie.
Wczoraj wywiadówka, dziś jelitówka. Nie wiem, w co ręce włożyć, szłam z dzieckiem na ręku, przewróciłam się, nikt nie pomógł wstać. W tramwaju wszyscy klną, dzieciak słyszy, a ja się boję im zwrócić uwagę. Nikt nigdy nie zwraca, a co dopiero matka z dzieckiem. Wystarczy, że oczami przewracają, jak dziecko zapłacze. Nawet jak się wydziera, to i tak nic nie mogę zrobić, nakarmić nie wolno, bo kierowca wyrzuci, bo piersi na wierzchu.
Do lekarza kolejka na trzy godziny, w pracy krzywo patrzą, że znów na zwolnieniu. Mówią, że jestem gruba, że już nie taka ładna. Muszę schudnąć, więc zasuwam wieczorami na bieżni i tracę przytomność. Biegam z wózkiem i nosidełkiem na rolkach, wszystko mnie boli, chyba mam żylaki. Nic już nie jem, bo skaza białkowa i ten cellulit, włosy mi wypadają. Nie chcę być gruba.
Chciałabym robić zdjęcia, malować, coś zrobić dla siebie, ale nie mam czasu.
W dzienniczku uwagi, nauczycielka zadaje dzieciakowi zadania do domu, tyle że muszę trzy godziny z nim siedzieć, a drugi dzieciak się drze. Jak coś złego, to zawsze mówią, że matka nie dopilnowała. Nikt nigdy nie mówi, że ojciec nie dopilnował.
Rano wstaję wcześnie, a i tak za późno, ze wszystkim za późno, ze wszystkim do tyłu, ile by się nie robiło, zawsze stos.
Lekarka mówi, że to depresja, muszę brać leki, bo zrobię coś złego. Nie chcę robić nic złego.
W zeszłym tygodniu trzasnął mi kręgosłup, nie mogłam wstać, ale wstałam…
Czy mógłbyś mi jakoś ulżyć?
– Spierdalaj.

Kategoria: Sens Życia Tagged: Dzień Matki, Matka Polka

Mężczyzna mojego (spieprzonego) życia

$
0
0

I nagle go dostrzegam. Oto moje Życie siedzi z miną oniemiałą, obok Królowa Blondu strzela wzrokiem spod doklejanych rzęs, bez głębszego zrozumienia nadchodzącej katastrofy jej – jakże fajowo zapowiadającego się wieczoru…

z17389624Q,MIlosc

Wracam z pracy, odbieram Igorka z przedszkola, Rozalkę ze szkoły, mijam skrzyżowanie, na skróty przez osiedle, idę wzdłuż witryny tej miłej kawiarni, do której nigdy nie mam czasu wstąpić, bo wiecznie z tymi dziećmi, albo przedszkole, albo szkoła, albo zakupy, albo obiad, albo do roboty szybko, a z roboty jeszcze szybciej. A tam grają jazz i w babskie wieczory podają urzędniczkom kopiaste desery, tak żeby nigdy w życiu nie schudły i zawsze już mogły godzinami podczas pracy utyskiwać na swoją nadwagę. I tam właśnie dostrzegam, w towarzystwie bogini blond, znajomą sylwetkę mężczyzny mojego spierdolonego życia. A uwieszone na mnie dzieci skaczą z radości jak małpy, rozpoznając tak długo nieoglądanego tatę. Tęsknota zaczęła już w nich pomału kipieć – każdego wieczora, gdy próbowałam ukołysać je czytaniem bajek i za diabła nie mogłam, bo ciągle o niego pytały.

No to bach! Mają go! W całej okazałości. Plus blondie w ekstrasie. Wchodzimy, kochani. Jedziemy po bandzie. Ja nie mam z kim zostawić dzieci, żeby wyjść gdziekolwiek, a tu tymczasem taka impreza! Hej, dzieciaki! Macie ochotę się zabawić? Pewnie że mają ochotę. Czemu nie? I idziemy przez knajpę, moje Życie siedzi z miną oniemiałą, Królowa Blondu strzela wzrokiem spod doklejanych rzęs, bez głębszego zrozumienia nadchodzącej katastrofy jej – jakże fajowo zapowiadającego się wieczoru.

A ja mam w dupie ich wieczór, ja się nie mogłam dodzwonić do niego przez dwa tygodnie, ja nie mogę się doczekać kasy na czesne, ja nie mam na buty dla dzieci. I tak, w pełnej krasie nagromadzonej furii, sadzam zachwyconego Igorka na jednym ojcowskim kolanie, rozpromienioną Rozalkę na drugim i zakręcając piruet ulgi, lżejsza o dwadzieścia dziewięć kilo, wychodzę z knajpy, łapię Zetkę do Gdyni i też jadę posłuchać jazzu.

Na żywo.


Fragment powieści w przygotowaniu.

Kliknij w okładkę, aby zamówić Furię Mać!

cover_01_finit


Kategoria: Sens Życia Tagged: FURIA MAĆ, książka, Kubryńska
Viewing all 192 articles
Browse latest View live