Wiedziałam, co w tym pokoju będzie się za chwilę dziać. Wzięłam spray i zamazałam ten róż…
Zawsze chciałam mieć swój pokój. Będąc dzieckiem siedziałam całymi dniami na strychu, urządzałam sobie kąciki za kanapą, chowałam się za parawanem. Różnych pomysłów się imałam jak odciąć się od ludzkości, aż wreszcie postanowiłam przelać krew.
Był mroźny dzień, jakiś jubel dorosłych, pełno ludzi w chacie, a wśród nich dwoje dzieci: ja i Rafał. Rafał był moim przyjacielem od pierwszej klasy. Zżynał ode mnie na wszystkich klasówkach, a ja pożyczałam od niego kasety. Szybko się okazało, że nasza edukacja rozjeżdża się jak genom człowieka i szympansa, wiedzieliśmy więc, że po zakończeniu podstawówki będziemy musieli się rozstać. Tym intensywniej przeżywaliśmy swoją przyjaźń. Siedzieliśmy więc tego dnia pod stołem i spijaliśmy wino z kieliszków, gdy nagle (pod wpływem wina?) wpadłam na pewien pomysł. Pomysł był karkołomny, a jego wdrożenie w czasach, kiedy gwizdało się na dziecięcą perswazję, jeszcze bardziej karkołomne. Niemniej uwierzyłam w sukces i przekułam go w czyn. Przedpokój w naszym mieszkaniu był niezwykle obszerny i długi. Uznałam, że tak długi i obszerny przedpokój to pomyłka. Dlatego należy z tego przedpokoju wydzielić część i przerobić ją na kuchnię. Z dotychczasowej kuchni zaś – uwaga! – trzeba zrobić mój pokój.
Wiązało się to z rozkuciem hydraulicznych łączeń, a także przeinstalowaniem całego skomplikowanego gazowego systemu. Wiązało się to także z rozbiciem i zamurowaniem paru ścian. Jednak stało się. Po upływie kilku miesięcy zdobyłam swój kąt. Dziś myślę, że tamten sukces wdrożenia w życie pomysłu dziabniętego dziecka zdeterminował wszystkie moje późniejsze dążenia. Od tamtej pory uwierzyłam w sprawczość swojego uporu i nie uznawałam porażki. Wszelkie niepowodzenia zaczęłam traktować jako odwleczenie w czasie nieuchronnego sukcesu.
Ale wróćmy do mojego pokoju. Bo już go mam. Jest cały wytapetowany w jasny róż, pod ścianą stoi kanapa, naprzeciwko piec akumulacyjny (w całym mieszkaniu były piece na węgiel, a kuchnia starym zwyczajem nie była ogrzewana), dalej przy drzwiach drewniany regał i to chyba koniec atrakcji. Nie mówcie, że to mało! Nie mówcie, że skromnie! Ja tam nic skromnego nie widziałam. Dla mnie to był przepych! Wszechświat. Absolut szczęścia. Raj razem z piekłem. Czemu z piekłem? Zaraz do tego dojdziemy.
Otóż wraz z nastaniem nieokiełznanej niezależności, natychmiast wybuchł okres dojrzewania, a z nim bunt. Różowe ściany? Sorry. Ja chce mieć ściany czarne! A przynajmniej graffiti. Zdobyłam więc farbę w sprayu i zamazałam róż w apokaliptyczne hasła. Jakbym wiedziała, co w tym pokoju będzie się za chwilę rozgrywać. Jakbym to czuła i wszystkim, którzy próg tego piekła przekroczą, rezolutnie dała znak.
Najpierw był Piotrek. Przyszedł z gitarą. Usiadł na kanapie i zaczął grać serenady o miłości. A potem dał mi narysowany ołówkiem mój portret. Rafał udusił się ze śmiechu pod ścianą, a ja patrzyłam nieruchomo w martwy punkt licząc jak zwykle na to, że unikanie wzrokiem Rafała uratuje mnie przed histerycznym dygotem wesołości. Zawsze tak było, na lekcjach też. On mnie rozśmieszał, a ja zamieniałam się w kamień, pod którym wrzała lawa histerycznego śmiechu. Milimetr, jedno drgnienie powietrza dzieliło mnie od parsknięcia. Niestety, tym razem drgnienie nastąpiło i chłopak spłonął w bezlitosnym ogniu szyderstwa.
– Rafał, nigdy nie znajdę przez ciebie chłopaka! – mówiłam z wyrzutem. Każdy bowiem delikwent, który wchodził do mojego pokoju, skazany był na bolesną zagładę. Dopóki spotykałam się z nim w mieście – ok. Ale dzień wizyty był dniem apokalipsy. Rafał wiedział dokładnie, o której mam randkę i zjawiał się jak duch. Był gorszy od surowych rodziców, gorszy od utyskujących dziadków. Gorszy nawet od starszej siostry, której każdego mojego chłopaka „było żal”. Przejść żywym przez weryfikację Rafała graniczyło z niemożliwością. Za każdym razem, gdy przychodził adorator, zamknięci wśród buntowniczych ścian, wspólnie dokonywaliśmy egzekucji.
Mój pokój stał się pokojem zerwań. W nim opadał cały czar, tląca się fascynacja, pierwsza sympatia. Coś kazało mi bronić niedawno zdobytego terytorium i wyrzucałam wszystkich na pysk. Pamiętam Kangura. Poważna sprawa. Facet grał na perkusji i śpiewał w zespole licealnym. W rockowym zespole! Dziewczyny mdlały na jego widok. Ja też byłam gotowa mdleć. Spotykaliśmy się ku mojej euforii przez niecały miesiąc pod szkołą i wszystko wskazywało na to, że znalazłam miłość. Ale chłopak postanowił zrobić się romantyczny, podciął włosy, kupił kwiaty i zapukał do miejsca kaźni. Mam dalej opowiadać?
Klątwa działała długo. I zawsze tak samo. Przychodził absztyfikant, odbierał wiadomość i kwiaty zamiast w moich dłoniach, lądowały na jego trumnie. Aż do pewnego dnia. Do chwili, gdy podczas codziennego wielogodzinnego pierdaczenia o dupie Maryni, między jednym ukrywanym przed matką papierosem a łykiem skrywanego przed matką piwa, Rafał nagle wypalił:
– Mam dla ciebie chłopaka!
Siłę rażenia tych słów czuję do dziś. Do dziś mam prąd na plecach na samo ich wspomnienie. Pamiętam dokładnie wszystkie okoliczności tamtej chwili. Wielkie, jasne okno, kwitnące kasztany za nim, gruchający śpiew gołębi. Róż na ścianach, czarne graffiti i „Psycho Killer” z magnetofonu kasetowego.
To była moja pierwsza miłość. Pierwsza miłość na zabój. Huragan wewnętrzny, totalny kataklizm. Nie wiedziałam nic o tym „chłopaku”, a już go pokochałam! Już oszalałam na jego punkcie i zawisłam w próżni oczekiwania. Wszystko, te kwitnące kasztany, te gołębie na drzewach i muzyka Talking Heads, wszystko stało się moją rozdygotaną tęsknotą.
– Kto to jest?
– Hanzi.
Kimkolwiek był Hanzi, umarłam dla niego. Mógł mieć czarcie kopyta i rogi na głowie, to nie miało znaczenia. Ale nie miał ani kopyt, ani rogów na głowie. Był całkiem ładnym chłopcem z romskim rodowodem. Tylko że wtedy nikt tak nie mówił, wszyscy mówili raczej „Cygan”. Razem z Hanzim. Hanzi śmiał się z tego głośno, bo Hanzi w ogóle lubił się śmiać. Poza tym uwielbiał pływać i tańczyć. To ostatnie szło mu dość niesamowicie, wygrywał prestiżowe konkursy tańca towarzyskiego w warmińskich turniejach i zdobywał nagrody. A gdy spotkałam go po raz pierwszy, zupełnym „przypadkiem” aranżowanym przez Rafała, rzucił mimochodem, że jutro jest turniej, więc jeśli chcę popatrzyć, to mogę wpaść.
O nieskończona ilości zrzucanych i nakładanych na przemian kiecek! Losie przeklęty niedowartościowanej nastolatki, zlituj się nad milionem dorastających kobiet! Te ołowiane minuty wpatrywania się w lustro, ta niema bezradność wobec milczącej tafli! Turkusowa, czy czerwona, czerwona, czy turkusowa?! Czerwona, czy turkusowa, pytam!? Turkusowa, czy czerwona, kurwa mać?! Idę na śmierć. Idę na ścięcie. Kto na ścięcie ubiera się w sukienkę? Kto na ścięcie zakłada turkusy? Mam tylko jedno wyjście: biały kaftan. Nie idę, pieprzę. Zostaję w pokoju zagłady, w swojej rzeźni. Jak się nazywał ten chłopak od ołówkowych portretów? Jak miał na imię ten piewca serenad? Może zadzwonię i spytam: hej, Piotrek, turkusowa, czy czerwona?!
Nie, przecież Piotrek nie żyje.
W końcu wychodzę. Zlewam się z tłumem, patrzę z daleka na wyszywane złotem kiecki tancerek i chowam za widzów swoją zgrzebną kreację. To nie czerwień, to cegła! Chyba mnie porąbało, żeby założyć ten łach! Jak ja wyglądam, mój Boże! Powietrze drży od rumby, Hanzi w diamentowych atłasach. Nie patrzy na mnie, nie widzi, całe szczęście. Miłość we mnie ryczy, miłość mnie zżera do omdlenia. Ale przecież nie mogę się tak pokazać! Na turnieju tanecznym, gdzie błyszczy od klejnotów, ja w tym ceglanym przyodziewku? Odwracam się, uciekam na zewnątrz. Cała się trzęsę, trzęsienie znoszę papierosem. Nagle ktoś mnie łapie za ramię. Hanzi ma jeszcze kropelki potu na czole i cieszy się jak dziecko. On i jego tancerka zajęli drugie miejsce. Atłasowy smoking połyskuje na śniadym ciele.
– Co robisz jutro? Mogę wpaść?
Nie myślę. Nie mówię. Coś za mnie odpowiada „no jasne”, a potem rozstępuje się ziemia. Zanim pochłonie mnie piekło, usłyszę jeszcze: „ładna sukienka!”, a potem, gdy on już pobiegnie z tancerką na plażę, pomału wygrzebię się, obsypię z siebie piach, wyciągnę skręcony z nerwów żołądek i martwym głosem przekażę swojemu umysłowi, co mnie czeka:
– On do mnie przyjdzie jutro.
Tysiąc zabitych ciał w mojej rzeźni, w moim pokoju zerwań. Trupy pod sufit i wykpione męskie łzy.
– On do mnie przyjdzie jutro.
Czarne hasła zagłady na różowym tle. Krew na ścianach, stosy wyrwanych serc. I moje cyniczne: – Zostańmy przyjaciółmi. Zostańmy przyjaciółmi! Jak straszne jest to zdanie, gdy zadajesz cios!
– On do mnie przyjdzie jutro.
Nie spałam całą noc. Wśród histerycznych rzucawek, w przepoconym prześcieradle postanowiłam, że tym razem nie zerwę. Nie zerwę z nim, dam radę. Choćby nie wiem jak w tym przeklętym pokoju wydał mi się drętwy. Choćby jego śniada cera z połyskującym atłasem zgasła na popiół. Choćby ten uśmiech sczezł na jego twarzy. Choćby zechciał zagarnąć mi pokój i wynieść na plecach. Choćby Rafał stanął na rzęsach.
Nie zerwę.
Z tym euforycznym postanowieniem pognałam do szkoły. Po szkole coś mnie przywiało do domu. Chyba te skrzydła, które mi nagle u ramion wyrosły. Te same, co mnie utrzymywały nad ziemią jeszcze przez kilka godzin. Do osiemnastej. Bo Hanzi miał przyjść o szesnastej. Dwie godziny jeszcze czekałam. A potem moje skrzydła zniknęły i trzasnęłam z hukiem o podłogę mojej celi śmierci.
Nie przyszedł nigdy. Nie wiem, czy mój przyjaciel mnie zdradził i ostrzegł Hanziego? Czy Hanzi po prostu gwizdał na tę gościnę? A może bał się usidlenia? Mój dom, mój pokój jak klatka na błyszczącego ptaka, w jego pojęciu mógł na niego dybać? Owszem, spotykaliśmy się, najczęściej przypadkowo, na plaży, w dyskotece, pod szkołą, na turniejach tańca. Za każdym razem rozstępowała się pode mną ziemia, a chwilę potem skrzydła unosiły mnie pod niebo. Piekło i raj. Szczęście i rozpacz. Te dwa stany szarpały mną przez cały długi rok naszego związku. Tymczasem ze ścian zniknęły mroczne graffiti, krew ofiar obeschła. Nikogo już nie chciałam mordować, z nikogo nie zamierzałam szydzić. Hanzi nie rysował portretów, serenad nie śpiewał. Nie przynosił też kwiatów. Raz jeden w życiu, wybłagany kwadrans poświęcił mi na naukę rumby. Wchłonęłam ją jak gąbka, błyskawicznie bez zbędnych potknięć, wiedziałam bowiem, że nigdy więcej się to nie powtórzy. Nigdy więcej mój rozpędzony Romeo nie zatrzyma się na chwilę, by wydreptać w miejscu cztery takty.
Wreszcie zniknął. Nie było go przez miesiąc. Nigdzie. Ani na dyskotece, ani na plaży, ani pod szkołą. Nie było go w niebie, nie było go w piekle. Nie było go na ziemi. Rozpłynął się w powietrzu, odjechał z taborem cygańskim, oderwał się od parkietu i starł w diamentowy pył. Jedyne, co po nim zostało, to ta rumba, raz dwa trzy cztery, raz dwa trzy cztery, raz dwa… .
Nagle wrócił! Pojawił się tak jak zniknął, bez ostrzeżenia. Wyrwał mnie z otchłani obsesyjnych tęsknot, w samym środku mojego terytorium. W moim pokoju! Podniosłam głowę i oczom nie wierzyłam. Stał właśnie tu, gdzie stopa jego dotąd nie stanęła. Gdzie przez bity rok za żadne skarby nie mogłam go ściągnąć.
– Cześć – powiedział i usiadł na kanapie. Miał na twarzy coś zupełnie do tej pory niebywałego, coś pomiędzy zakłopotaniem a żalem. Żalem nad ofiarą, którą za chwilę zabije. W jej własnej pułapce.
– Nie miałaś na ścianach graffiti? – rozejrzał się. I nie czekając na odpowiedź, dodał: – Słyszałem, że miałaś. Coś w rodzaju „Nie dotykaj mnie, bo zabiję”?
– Tak – przyznałam.
– „Jesteśmy próżni i ślepi”?
– Tak.
– To idealnie do mnie pasuje.
Był jeszcze moment ocalenia. Była szansa ratunku. Matka mówiła – zrywaj pierwsza! Przecież i tak już wiesz. Ale co z tego, skoro nadzieja umiera ostatnia? Najpierw więc zabijam siebie, oddając tym idiotycznym pytaniem nóż w ręce mordercy:
– To znaczy?
A potem czekam, aż skona moja nadzieja. I oczywiście nie słyszę, że to nie znaczy to, co myślę. Nikt nie zaprzecza i nikt nie daruje. Pod ścianą nie siedzi kumpel i nie chichocze. Mnie też jakoś nie do śmiechu. A komu w tej chwili żarty w głowie? Kto zabijając, robi sobie jaja?
– Zostańmy przyjaciółmi.
Morderca ma mój nóż. Musi zadać cios.
![kliknij]()
Kategoria:
Sens Życia Tagged:
jak zerwać,
morderca,
psycho killer,
talking heads