Quantcast
Channel: Sens Życia – Najlepszy Blog na Świecie*
Viewing all 192 articles
Browse latest View live

Szatan w białej sukience

$
0
0

Głowę daję, że gdyby nie decyzja prezydenta o zdjęciu wystawy, niebawem mielibyśmy w Elblągu wyłącznie zdemoralizowane dzieci

Bardzo się cieszę, że – jak donosi Gazeta Wyborcza – prezydent Elbląga zamknął wystawę dwóch artystek, które prezentowały swoje zdjęcia w białych sukienkach. Myślę, że w całym Elblągu nie ma nic bardziej odrażającego niż młode, przytulające się do siebie, uśmiechnięte dziewczęta w białych sukienkach. Jeśli cokolwiek zamykać to właśnie to. Tym bardziej, że w 125-tysięcznym Elblągu znalazło się aż kilku mieszkańców, którzy zadzwonili do prezydenta z prośbą, by wystawę zdjąć. To się nazywa moc demokracji.

Swoją drogą, jak przypuszczam prezydent ma mnóstwo (oczywiście bardziej błahych) spraw na głowie, takich jak infrastruktura, budowa dróg, kanalizacja, projekty unijne, dotacje, zapomogi, oświata, diabli wiedzą co jeszcze. Tym bardziej czapki z głów, że znalazł czas i zajął się palącym tematem dziewcząt w białych kieckach. Wszak gdyby tę sprawę odłożył, gdyby machnął ręką na te kilka telefonów – nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli! Nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że w poczciwym dotąd Elblągu ma miejsce taka sodoma i gomora jak miłość, uśmiech, radość. Nigdy byśmy nie przypuszczali, że na ścianach Centrum Sztuki Galerii EL wiszą romantyczne zdjęcia odsądzonych od czci i wiary dziewcząt przywdzianych w, tfu!, białe kiecki.

Inna rzecz, że biała kiecka to najbardziej podstępny strój na świecie, to szata szatana. Niby to biel, niewinność, cnota, a przecież dzieciak, który zobaczy dwie kobiety w białych sukienkach na bank ulega zepsuciu. Cholera wie, ile dzieci zdążyło się zdemoralizować przez nieopatrzny czas ekspozycji tych zdjęć. Głowę daję, że gdyby nie decyzja prezydenta o zdjęciu wystawy, niebawem mielibyśmy w Elblągu wyłącznie zdemoralizowane dzieciaki. Fakt, że na wystawę trzeba by dziecko zaprowadzić do innego budynku, ale niech mi ktoś powie, że w bezmyślnej plątaninie spacerowej notorycznie nie wędruje do innego budynku! Takie rzeczy się zdarzają! Nagminnie! Każdy z nas z nieustannie błądzi w zakamarki wystaw! Nie ma tygodnia bez zabłądzenia w labirynt ekspozycji! I to jakiej ekspozycji! Proszę sobie wyobrazić – ekspozycji zdjęć dziewcząt w białych sukienkach! Wszyscy bez ustanku wpadamy w pułapkę sztuki. Oczywiście z dzieckiem! Co ja mówię, z dzieckiem. Z całą chmarą dzieci! Niech mi ktoś powie, że w zeszłym tygodniu nie zabłądził z dziećmi w jakiejś galerii sztuki. Nigdy nie uwierzę. Tak jak nigdy nie uwierzę, że owe dzieci widząc dziewczyny w białych sukienkach nie doznały szoku. Że nie trzeba było ich cucić. I – co najważniejsze, że po ocknięciu pozostały grzeczne i niewinne. Bzdura.

Trzeba przyznać, że wszelkie tłumaczenia w takiej tragicznej chwili, gdy dziecko widzi dziewczyny w białych sukienkach, są absolutnie niewyobrażalne. Nie ma takiej możliwości, żeby na pytanie dziecka: – „Tato, co to jest?” – odpowiedzieć, przykładowo: – „To są dwie dziewczyny w białych sukienkach”. Wykluczone. Nie da się. Zatem pytanie dziecka, na które odpowiedź przerasta rodzica, powinno być wyeliminowane, wycięte ze słownika maczetą zakazu zanim w ogóle powstanie. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie przecież tłumaczyć, że świat nie jest czarno-biały, tylko – załóżmy: biało-biały. Czarno-czarny. Tęczowy. Dopóki się przecież tego nie powie, to to nie istnieje. Dopóki się nie powie, zaklina się rzeczywistość.

Kończąc – gratuluję, panie prezydencie. Dzięki panu mieszkańcy Elbląga mogą spać spokojnie. Wyeliminował pan ogromne zagrożenie: dziewczyny w białych sukienkach.

——————————————————————————-

Przewrotnie rozpoczynam cykl zdjęć pod tytułem: „Ożeń się ze mną”. Pierwsza panna młoda (Ewka) wskoczyła w białą kieckę (a tak naprawdę w prześcieradło), w tej samej chwili, gdy usłyszała o pomyśle. A pomysł jest bardzo prosty. Nie chcę nic. Ani gotowania obiadów, ani prasowania koszul. Żadnych poświęceń. Chcę tylko jednej sekundy wspólnie spędzonej przed obiektywem – w welonie, w białej sukience, w wianku, z kwiatami. Same też możecie pobawić się w panny młode. Róbcie zdjęcia ślubne z przyjaciółkami (stylistyka stroju ślubnego dowolna) i przysyłajcie na adres: sylwia@kubrynska.com. Zdjęcia zamieszczę na blogu i na fanpejdżu. Niech świat się dowie, że kobiety (bez względu na preferencje) nie mają nic przeciwko białym sukienkom. Sprzeciwiają się za to homofobii.

SONY DSC SONY DSC

na zdjęciach: Kubryńska i Ewka. Fot. BK


Filed under: Sens Życia Tagged: Centrum Sztuki Galerii EL, homofobia, Martyna Tokarska i Liliana Piskorska, Ożeń się ze mną

Kobieta, największy wróg feminizmu

$
0
0

Koleżanka mojej matki krzyknęła z oburzeniem: Nie prasujesz mężowi koszul? – Nie. – To po co ty mu jesteś?!

—————————————————————————————-

Feminizm (łac. femina – kobieta) – ideologia i kierunek polityczny, ruch społeczny związany z równouprawnieniem kobiet. Podstawą programu feminizmu jest dążenie do emancypacji i równouprawnienia płci pod względem formalnym i faktycznym.  

Przekładając na język prosty tę skróconą definicję: feminizm to idea sprawiedliwości i równych praw bez względu na płeć. Tyle. I biorąc pod uwagę jak przez ostatnie sto lat udało się zmienić pozycję kobiet w społeczeństwie, aż tyle. Ale ja nie o tym. Ja o tym, że słyszę często oburzone głosy KOBIET, że skąd, ależ, nigdy w życiu, tfu, broń Boże, ta czy tamta feministką nie jest.

Wydawałoby się to niedorzeczne. Bo czemu kobieta nie jest feministką? Czemu kobieta nie chce dla samej siebie równouprawnienia, czemu nie dba o swoje prawa, ba! czemu przeciw własnym prawom się opowiada?

Owszem, jeśli facet twierdzi, że nie jest feministą, to jego postawę może dyktować strach przed utraceniem wywojowanych przez przodków przywilejów. Durne, żałosne, niesprawiedliwe, ale zrozumiałe. Inna rzecz, że facet prędzej czy później jest gotów ustąpić, podzielić się przywilejami. Jeśli ma z kim. Ale jak ma ustąpić, skoro sama kobieta deklaruje swoją niechęć do feminizmu?

Gdy słyszę kobiety wyrzekające się własnych praw, tłumaczę to głupotą. Głupotą wywodzącą się z nieznajomości historii czy choćby definicji feminizmu. Głupotą wynikającą z lenistwa posuniętego do tego stopnia, że nie chce się którejś nawet zajrzeć do Wikipedii. Wreszcie głupotą wywołaną lękiem przed czymś, czego nie rozumie. Bezmyślnym powtarzaniem formułek zasłyszanych w „studio paznokcia”. A to, że feministka to sfrustrowana wariatka walczącą diabli wiedzą o co. A to, że nikt jej nie chce, nikt jej nie kocha i pozostały jej tylko histeryczne wiece na Mokotowskiej. A wreszcie to, że feministka jest brzydka, tłusta, łysa i ma włosy na nogach. Jednym słowem babochłop. Która z wyfiokowanych pań chce być babochłopem?!

Istnieją jednak obserwacje dowodzące, że są kobiety, które tryskają intelektem, a jednocześnie wybierają sobie pozycję niższą, bardziej podłą niż pozycja mężczyzny. Taka kobieta z wyboru idzie w samozagładę. Być może życie jej niemiłe (trudno się dziwić), być może świat jej zbrzydł, być może tak to sobie poukładała w głowie, że jest gorsza i mniej jej się należy. Nie mam nic do tego typu wyborów, pod jednym warunkiem: niech dotyczy to tylko jej samej. Skoro tak chce, niech tak ma. Ale niech nikomu tego nie narzuca, niech od reszty kobiet się odfrandzoli.  Niech się w sejmie nie udziela i swoją samozagładą nie zaraża. Nie ma wszak nic gorszego od człowieka, który ze względu na własną przekichaną sytuację rości sobie prawo do szkodzenia innym.

I tu dochodzimy do najpoważniejszego problemu, z którym ruch feministyczny się boryka. Do najsmutniejszego wniosku dzisiejszych czasów. Do tej straszliwej prawdy, że największym wrogiem feminizmu jest właśnie sama kobieta. Bo wybór, o którym napisałam, to wcale nie jest taki w pełni świadomy wybór. To bardzo często wynik wychowania i to wychowania przez matkę, która została wychowana przez matkę, która została wychowana przez matkę, której narzucono pozycję gorszą. I tak powielany wybór staje się dogmatem, jedyną znajomą (bezpieczną?) i słuszną postawą życiową, siłą obezwładniającą, odbierającą kobietom prawo do równości.

Moja matka nigdy w życiu nie powiedziała, że jest feministką. Pewnie by jej to przez gardło mnie przeszło. Jest bardzo wierząca i – przynajmniej tak twierdzi – konserwatywna. Ale niedawno wróciła z pracy i opowiedziała pewną historię.

Jej znajoma (dużo młodsza) płakała w garść, jak bardzo jest zmęczona, bo gdy wraca z pracy musi zrobić obiad, w dodatku czeka na nią stos koszul do prasowania. Koszul, rzecz jasna, należących do męża. Matka ściągnęła brwi i spytała, czy mąż jest chory, bo skoro chory, to chyba nie ma pilnej potrzeby noszenia koszul? Nie, nie jest chory, wręcz odwrotnie. Ma wyjazd służbowy i potrzebuje szykownych ubrań. Zatem, docieka matka, czy mąż ma obie ręce? Ma. A może pracuje na dwa etaty i nie ma go w domu? Nie, pracuje tyle samo godzin, co ona. - To może macie taką zasadę, że mąż ci w odwecie prasuje sukienki?- pyta matka.

– Chyba kpisz!

- Może po prostu lubisz prasować?

- Zwariowałaś, padam na twarz?! 

- Więc czemu on sobie sam nie uprasuje tych koszul?!

- Jak to: sam?

- No sam! Chyba dorosły jest?

- Hanka! (moja mama ma na imię Hanka) Czy ty nie prasujesz mężowi koszul?

- Nie.

- To po co ty mu jesteś?!

Hanka przyszła do domu i spytała męża po co mu jest. Mąż popukał się w czoło i przytulił Hankę. Hm. A może, gdyby życie potoczyło się inaczej, byłaby mu po to, żeby prasować koszule? Może, gdyby się lata temu rzuciła w wir usługiwania, kto wie? Ale ona po prostu na tej pozycji się nie ustawiła. Wybrała feminizm, czy jak kto woli – zdrowy rozsądek. I jest dziś po to, żeby być. Być przyjaciółką, partnerką, towarzyszką życia. Dlatego ja i Siostra Młodsza, córki najbardziej konserwatywnej kobiety na świecie, jesteśmy feministkami. Bardzo nam z tym fajnie. Dzięki, mamo, że nie prasowałaś koszul!

296117_522737637789771_399713673_n

Dla mojej Mamy


Filed under: Sens Życia Tagged: antyfeminizm, feminizm, kobieta, matka

Gdybym miała 18 lat, też bym zagłosowała…

$
0
0

IMG_5935

„W naszym kraju przestało ostatnio tak strasznie śmierdzieć komuną. Jeszcze trochę czuć, ale już nie tak strasznie jak przez ostatnie 40 lat. Zaczyna się coś dziać. O zniesieniu kartek nie będę już pisać, bo to było dawno. A jednak to plus, jakby nie patrzeć. Otóż! Dnia 89.04.17 polski rząd prawnie zarejestrował (łaskawie, jakby nie było) NSZZ SOLIDARNOŚĆ! Byliśmy wtedy z ojcem w Gdańsku, ciotka Maryla załatwiła ojcu malutki znaczek „Solidarności”.

Teraz są wybory do Sejmu i Senatu. Solidarność nie spuszcza z tonu. W Olsztynie mają swój gabinet obok Mody Polskiej – niedaleko Rafała. Ludzie bez przerwy składają tam swoje podpisy. Robią dużo szumu i jest OK.

Nawet moja babcia będzie na nich głosować. Gdybym miała 18 lat, też bym zagłosowała. Może kiedyś naprawdę dadzą sobie spokój z tą komuną? Mogę żyć ubogo, ale żeby mi nikt nie wciskał kitu, że Piłsudski to wróg narodu polskiego, albo że sprawa Katynia nigdy nie miała miejsca. No, ale teraz zaczynają mówić prawdę. Ale co mówili przedtem? Tak niedawno?

Dlatego nie lubię się uczyć historii! Jeszcze niedawno w podręcznikach nie było słowa o Katyniu, albo o Polakach więzionych w obozach Stalina (na Syberii). Teraz powoli to wprowadzają.

Ile lat będziemy, do cholery, czekać na prawdę, Polacy?!”

polacy

Sylwia Strączewska (teraz Kubryńska), 4 czerwca 1989 rok, Olsztyn. Pamiętnik nastolatki.

Czasem mnie to moje pisanie zaskakuje…


Filed under: Sens Życia, Zdarzyło się w Gdańsku Tagged: 25 lat wolności, 4 czerwca, NSZZ Solidarność, pierwsze wolne wybory, solidarność

Facebook i INNE

$
0
0

Przepraszam, że nawiązuję kontakt z Panią przez Facebook, ale nie zdążyłem Pani złapać po wyjściu z gabinetu. Jestem weterynarzem. Żałuję, że kazałem Pani zapłacić za szczepienie tego kota…

126310_rudy_kot_snieg

Siedzę gapiąc się w monitor, miotana wyrzutami sumienia za niepisanie epopei i grzebię bezmyślnie w Facebooku. Coś mi mówi, że jak porządnie pogrzebię, to coś wreszcie znajdę, jakieś światło, wskazówkę życia, głęboką myśl, sens, metaforę, frazę, cokolwiek, co mnie ze stuporu wyrwie, obudzi, drogę ku spełnieniu wskaże. Grzebię zatem, oglądam śmieszne filmy o kotach, pusto rechoczę, zrazu myślę, że nigdy sensu nie znajdę, już nabieram pewności, że pustka moim życiem zawładnęła, i nic, tylko koty w pudełkach, gdy wreszcie cudem jakimś trafiam! Trafiam na coś, co moje życie odmieni!

Szukajcie a znajdziecie, słowo ciałem się stało. Moje życie od lat pędzi w wielu kierunkach, a wszystkie niewłaściwe. Ciemność przed oczami przerywaną psotami kotów rozjaśnić może jeno przypadek. Albo upór w upartym grzebaniu w Facebooku, w poszukiwaniu sensu. Oto jest. Gdzie? W skrzynce odbiorczej. W zakładce INNE. Wiecie, że jest taka zakładka? Wiecie o jej tajemnej zawartości? Macie pojęcie, że w zakładce INNE pokutują od lat nieprzeczytane wiadomości? Rozdygotane od czekania, pełne wyznań i cennych porad? Wiecie o tym? Ja nie wiedziałam do dziś! Do dziś chodziłam ślepa na ludzką szczodrość cudownych słów! Ociemniała na szczerość serc! Sceptyczna i cyniczna, pełna nieufności! Głupia! I, oczywiście, jak zwykle, w plecy z kasą. Bo co się okazuje? W zakładce INNE (czarciej zapadce!) znajduję, na przykład list takiej oto treści:

„Przepraszam, że nawiązuję kontakt z Panią tą drogą, ale nie zdążyłem Pani złapać po wyjściu z gabinetu, najprędzej udało mi się znaleźć Panią na tym portalu. Jestem weterynarzem. Żałuję, że kazałem Pani zapłacić za szczepienie kota, było to niewłaściwe. Dlatego w dogodnej chwili, bardzo proszę wrócić po zwrot pieniędzy”.

Ha! No pewnie że niewłaściwe! Niewłaściwe jest branie pieniędzy za szczepienie takiej łajzy! Każdy wie, co to za ziółko! Każdy, co czytał tego bloga, już dawno się przekonał! Dlatego zgadzam się z weterynarzem i jego biciem się w pierś. Niewłaściwe, tym bardziej, że to było szczepienie na wściekliznę. A ten popapraniec jest wściekły z natury! Nic mu ta szczepionka nie pomogła! Nic się nie zmieniło! To było niewłaściwe! Niewłaściwe po stokroć, bo pamiętam, jaka to była kwota! Niemała! Co ja mówię. Spora! To był całkiem przyzwoity kawałek pieniądza! To była właśnie ta suma, której wielokrotnie pod koniec każdego miesiąca poszukiwałam w kieszeniach wszystkich zimowych płaszczy i zakurzonych torebek! Kiedy był ten post? W styczniu 2013. Jezu, od ponad półtora roku klepię biedę, a tam gotówka czeka! Idę! Idę po odbiór pieniędzy. Kocham zakładkę INNE.

To nie wszystko. Kolejna wiadomość to oferta zarabiania na blogu. Ha! Wystarczy tylko napisać post chwalebny pod adresem napojów gazowanych. Słuchajcie, napoje są super! Kupujcie gazowane napoje! Kupujcie całe zgrzewki! Ja osobiście też bym kupowała, ale wydałam całą kasę na szczepienie kota.

Co jeszcze tam mamy? Wyznanie miłości. Ha! Dalej. Łzy po przeczytaniu książki. Mojej książki! Nie wiem, czy są to łzy wzruszenia, czy śmiechu. Biorę w ciemno. Dalej. Jakiś wątek z imprezy, na której podobno byłam. Propozycja spotkania z tajemniczym nieznajomym. Ha! Dalej. Poparcie w sporze, którego nie pamiętam. Ha! Dalej. Znów śmiech (albo łzy ze śmiechu) z powodu jakiegoś mojego tekstu. Oferta pracy! Co z tego, że sprzed dwóch lat? Ha! Czytam wszystko jak leci, a wiadomości jest dużo. I szukam wciąż tego jednego, jedynego postu, tego, co zmieni moje życie, po przeczytaniu którego już nigdy nie będzie tak samo. Tak samo źle, oczywiście.

Wreszcie! Jest! Remedium na przekleństwo mojego życia! Lek na migrenę! Nieznana ludzkości tajemnica ukryta w zakładce INNE. Cudowny sposób, dzięki któremu moje życie odmieni się raz na zawsze. Bardzo prosta sprawa, że też wcześniej na to nie wpadłam. Sami zobaczcie:

„Sylwio kochana, przedwczoraj przysiadłam do Twojego bloga, dziś dotarłam do wpisu o migrenie. W drodze do tego wpisu zdążyłam zapałać do Ciebie żywą sympatią, wiec podzielę się z Tobą lekarstwem, które mnie uwolniło od potwornych migren. A mianowicie – jest to dieta:

  1. Bezglutenowo
  2. Bezmleczno
  3. Bezmięsno
  4. Bezcukrowa.”

Super. Wdrażam. Gdzie można kupić coś, co nie rzuca cienia?


Filed under: Sens Życia Tagged: dieta, Facebook, kot

Deszcz

$
0
0

Ktoś przesunął korkiem od wina po krawędzi kryształowego kieliszka. I nagle z nieba spadły dziesiątki ciem. Martwych ciem

Jeżeli chodzi o mnie, to u mnie wreszcie pada deszcz. Kropla za kroplą opisuje ten dzień. Myślę z soczystą satysfakcją o tych wszystkich wyschniętych roślinach, które terroryzowały mnie przez całe lato ostentacyjnym usychaniem, a dziś doczekały się ratunku ze strony natury. O ile ich ostentacyjne usychanie miało zmiękczyć me serce, o tyle nie trzeba być orłem, żeby wiedzieć, że pod tą szerokością geograficzną prędzej czy później grzmotnie nawałnica. Dlatego bieganie z konewką zawsze zdawało mi się zajęciem podejrzanym i akceptuję je tylko ze względu na moją babcię Stasię. Babcia Stasia podlewała kwiaty na działce i biegała z konewką do kętrzyńskiego jeziorka, z którego wyłowiła pewnego razu prawdziwą pijawkę, pijawkę z krwi i kości, a raczej z samej krwi, której się tak ożłopała, że przybrała postać swojej nadętej amazońskiej kuzynki. Ja, wówczas kilkuletnia, chłonęłam świat jak gąbka, wchłonęłam także pijawkę, o której snułam fantazję tak śmiałe, że w końcu napisałam pierwsze w życiu opowiadanie i dostałam piątkę. Opowiadanie oczywiście o pijawce.

Nie pamiętam jak to leciało, wiem tylko że musiało być dramatycznie, w moim życiu wszystko miało dramatyczny wymiar, tym dramatyczniejszy, że związany z głębokim, choć niejasnym poczuciem obowiązku wobec literatury. Tak więc pierwsze moje literackie kroki mały ścisły związek z podgromadą pierścienic, co gorsza skutkowały piątką z polskiego, co już ostatecznie zagmatwało mi życie. Uwierzyłam bowiem, że mam dar opowiadania, mało tego, mam dar opowiadania o podgrupie pierścienic, a co za tym idzie najprawdopodobniej mam też dar opowiadania o motylicy wątrobowej, o tasiemcu bąblowcowym, o pająkach i ćmach. I poszłam na studia biologiczne.

Jezu, gdzie ja zabrnęłam, miałam pisać o deszczu!

Po latach, gdy już wszelkie znaki na niebie i ziemi wyjaśniły mi, że moje opowieści dotyczące stawonogów, ich tchawek i odnóży w najmniejszym stopniu nie zajmują ludzkości, popełniłam błąd na miarę własnego uporu i dramatyzmu. Opowiedziałam historię ciem tropikalnych. Na randce.

Historia tropikalnych ciem zaczyna się nawet całkiem interesująco, zaczyna się bowiem wieczorem na imprezie z ośmiorniczkami zakrapianymi winem, a pokażcie mi delikwenta, który na randce z nieznajomą opiera się historii zaczynającej się na jakiejś tropikalnej wyspie, wieczorem, przy winie i ośmiorniczkach? Ha! No to jesteśmy na tej wyspie, przy winie, przy krwistych dźwiękach portorykańskiej gitary, wśród zapachu rozgrzanych dopiero co zaszłym słońcem ciał, ciał smolistym winem rozbujanych w takt krwistej samby i, zdawałoby się, delikwent jest już nasz.

Życie jednak pokazuje, że człowiek będący na prostej drodze do sukcesu zrobi wszystko, żeby sobie tę drogę skomplikować i sukcesu uniknąć. Tak było i w tamten wieczór, gdy siedząc na tarasie z moją świeżo złowioną randkową zdobyczą, piłam piwo, patrzyłam na księżyc i snułam opowieść z Puerto Rico. Robiło się coraz gęściej, sprawy zarówno na moim tarasie, jak i na tarasie portorykańskim zmierzały do celu, gdy nagle któryś z wyspiarskich gości (nie pamiętam, czy to była ona czy on) przesunął korkiem od wina po krawędzi kryształowego kieliszka. Z kieliszka wydobył się dźwięk nie tyle krwisty, co taki tam, ot, pisk szkła pocieranego korkiem, na tyle jednak donośny, że rozpalona do czerwoności gitara zgasła. I nagle z nieba spadły dziesiątki ciem.

Martwych ciem.

Damy, rzecz jasna, jęły piszczeć, a ćmy spadały dalej. I spadały, aż nastała cisza. Sto martwych owadów leżało pokotem u smagłych stóp pięknych kobiet, niczym ofiary nocy. Jednak nad ranem, gdy boy hotelowy przyszedł oporządzić taras, nie było już truchła ani jednego owada.

Tu też jeszcze miałam duże szanse. Mogłam bowiem podążyć w stronę duchów i metafizycznych znaków, biblijnych przypowieści itp., czym z pewnością delikwenta bym zaczarowała („Boże, jaka ona jest odjechana!”). Potem już tylko dwa dni udawania obojętności, dwa dni nieodbierania telefonu i facet jest mój. Tymczasem? Tymczasem ja, zgodnie z przeklętą wrodzoną szczerością, rzecz wyjaśniłam naukowo. I przepadłam z kretesem.

Korci mnie, żeby w tym miejscu urwać i pójść oglądać deszcz, ale byłoby to z mojej strony kolejnym dramatycznym błędem. Ja tu sobie siedzę, patrzę przez okno na świat i myślę, że w tym momencie pół ludzkości łamie głowę nad rozwiązaniem mojej zagadki, czemu ćmy po usłyszeniu pisku spadły nocą na taras? Ale wszyscy gwiżdżą na moje ćmy, wszyscy gwiżdżą na mój ornitologiczny romans, bo jak świat światem, o ile między Lolą a Rico nie zaiskrzy więź, o tyle pies z kulawą nogą opowieści nie wysłucha.

Moje ćmy spadły gwałtownie, jakby szło o kwestię życia i śmierci. Wysoki dźwięk zadziałał jak alarm bombowy z przekładem na polski: „padnij!”. Jaki związek ma wysoki ton pocieranego korkiem szkła ze śmiertlenym zagrożeniem dla nocnych motyli? Co sobie ubzdurały, żeby spadać na taras? Czemu akurat w jednym momencie, pionowo jak martwe? Pytałam retorycznie i po dramatycznej pauzie pełnej napięcia, wygłosiłam wreszcie odpowiedź.

Znacie tę krępującą ciszę, gdy kończycie fascynującą historię, a wasz słuchacz kwituje ją „aha”? I w tym „aha” zawiera się wszystko to, czego byśmy w żadnym „aha” usłyszeć nie chcieli. Jest to mieszanka ugrzecznionej cierpliwości z domieszką ulgi, że wreszcie opowieść dobiegła końca, jest też jakiś rodzaj zdumienia, że w ogóle miała miejsce, a przede wszystkim jest to skrzętnie ukryte pod maską konwenansów zdanie: „laski to jednak są popierdolone.”

Zostałam więc ze swoimi ćmami na tarasie, na który dziś pada deszcz, a krople opowiadają ten dzień, kolejny dzień niegasnącej nadziei, że ktoś gdzieś na świecie mnie zrozumie i któregoś deszczowego dnia dokończy moją opowieść.


Filed under: Sens Życia Tagged: deszcz, ćma, ćmy

Turkusowy komplet z satyny

$
0
0

We wszystkich moich śmierciach mieszka Jolka. Jolka ma piegi, jasne włosy, duże usta i bliznę na policzku

Dziś rano umarłam. Już jako trup zjadłam cztery aspiryny, choć wiem, że to marnotrawstwo. Ale co tam marnotrawstwo! Przecież samo umieranie jest marnotrawstwem. Marnotrawstwem jest również pakowanie turkusowego kompletu z satyny do trumny. Jeśli umieram ja, niech umierają ze mną wszystkie moje kiecki, buty, wstążki i kapelusze. Niech skonają moje berety i turbany. A przede wszystkim niech umierają aspiryny, ibupromy i apapy, cały arsenał leków przeciwbólowych.

Śmierć poranna jest bodaj najczęściej występującą śmiercią w moim życiu. Następuje natychmiast po otwarciu powiek. Leżąc w trumnie porannego stuporu, stworzyłam już dwa miliony wierszy i pół tysiąca opowiadań. Oczywiście, żadnego nie uwieczniłam na piśmie. Śmierć poranna jest zbyt straszna, by ją opisywać.

We wszystkich moich śmierciach mieszka Jolka. Jolka ma piegi, jasne włosy, duże usta i bliznę na policzku po upadku w niemowlęctwie. Lekką nadwagę, z którą walczy od zawsze. Jest piekielnie inteligentna, uwielbia czytać, ma cięty humor. Gdy zapomina, że jest ode mnie starsza, lubi bawić się ze mną we fryzjera. Kwadrans ona, kwadrans ja – siadamy na zmianę na fotelu i czeszemy się nawzajem. Rozmawiamy wtedy o szkole, o chłopakach, o stukniętych koleżankach i nawiedzonych nauczycielach. Obgadujemy wszystkich jak leci. I śmiejemy się nieprzytomnie. Próbuję na jej włosach stworzyć coś, co się nazywa „kłosek”. Sto razy zaczynam, wciąż mi się nie udaje. Z jednej strony jest jakieś uwypuklenie, warkoczyk uparcie wychodzi krzywo.

- Masz krzywą głowę! – wyrokuję wreszcie. Jolka podnosi rękę, dotyka głowy i wyczuwa guza.

Przypominam sobie ten sen. Śnił mi się dużo wcześniej, jeszcze przed zabawą we fryzjera. We śnie Jolka przyszła do mnie, położyła mi głowę na udach kuląc się przed jakimś strachem. Pytam, co się dzieje, ale ona nie odpowiada. Na głowie nie ma jasnych włosów, jasne włosy gdzieś przepadły. Widzę tylko ciasno zawiązany, połyskujący w ciemności turkusowy turban. Mimo grubej warstwy tkaniny na głowie, czuję od niej lodowaty chłód.

- Jola, czemu jesteś zimna? – pytam. Znów cisza. A nogi mam tak zdrętwiałe, że się budzę. Otwieram oczy, Jolki już nie ma. Nie ma jej od dawna. Została mi po niej tylko ta mała, poranna śmierć.

klosek


Filed under: Sens Życia Tagged: śmierć

Modlitwa do świętego Krzysztofa z BMW

$
0
0

Działalność gospodarcza jest prosta. Trafia się klient, jesteś w euforii. Wypruwasz żyły, zapożyczasz się, potem wystawiasz fakturę i to jest koniec twojej historii…

270452_1884636911635_2775895_n

Tak długo mnie nie było, że na moim blogu osiadł kurz spamu. A wszystko przez to, że pracuję intensywnie. Ale fakt, nie jest to wyklejanie tirów. Pisałam już o wyklejaniu tirów? O facecie, który mnie orżnął na dziesięć tysięcy, gdy wykleiłam mu naczepę dwanaście i pół metra długości, w błękitne rekiny? Historia o tyle dramatyczna, że wydarzyła się natychmiast po moim brawurowym założeniu działalności gospodarczej, gdy byłam goła i niewesoła, dziecko we mgle, dwoje dzieci na utrzymaniu, przychodów zero. Minus ZUS bandycki i opłaty za dzierżawę wychłodzonego jak mięsna zamrażarka lokum.

Siedziałam tedy w dwóch kufajkach i w przestrzeniach wewnętrznych trzęsłam się jak opuszczony ratler, przyjmując jednocześnie wyraz zachwytu i optymizmu na twarzy. Witałam zbłąkanych naciągaczy i oblewałam ich nieskończonym, diabli skąd wziętym, ciepłem. Agencja reklamy. Dzień dobry. Czym mogę służyć?

Trafił mi się człowiek w zielonym BMW, w którym dyndał święty Krzysztof, patron kierowców wszystkich BMW tego świata. Człowiek z BMW dał duże zlecenie, wyklejenie tira dwanaście i pół metra długości folią samoprzylepną z nadrukiem o niezapomnianej tematyce głębi oceanu. Zaufałam mu ze względu na świętego Krzysztofa, wszak obecność świętego jest jak notarialna pieczęć.

Ale święty Krzysztof nie jest patronem zziębniętych naiwniaków w desperacji przed bezrobociem zakładających działalność gospodarczą dochód zero minus ZUS. Jakiego patrona mają naiwniacy? Jakiego patrona mają bezrobotni w samobójczej desperacji zakładający firmę? Święty Krzysztofie, mógłbyś być naszym patronem? Mógłbyś na chwilę spuścić z troskliwego oka kierowcę BMW?

Święty Krzysztof gwiżdże na działalność gospodarczą jednoosobową. Nie ma się co dziwić. Działalność gospodarcza w Polsce to prosta sprawa. Trafia ci się klient, zlecenie, jesteś w euforii, wypruwasz żyły, zapożyczasz się, wystawiasz fakturę i to jest koniec twojej historii.

Dobra, trudno, żyje się dalej. Trzeba faceta z BMW spłacić. I codziennie rano, pędząc do roboty z foliami samoprzylepnymi, myśleć ciągle to samo. Ciągle tą jedną myśl przemyśliwać w tę i nazad. Jedną, a uwierającą jak kamień. Myśl, a właściwie pytanie. Pytanie pełne bezsilnej złości, niezrealizowanych planów, pasji, nadziei i zdumienia:

- Co ja tu, kurwa, robię?!

Człowiekowi niełatwo jest zrozumieć co on tu, kurwa, robi. Człowiek może sobie takie pytanie powtarzać jak mantrę, ale odpowiedzi nie zna. Człowiek w przestrzeniach wewnętrznych może się trząść jak zmarznięty ratler, ale wewnętrznych przestrzeni nie opuszcza. Trzęsie się więc, ale przecież biega, biega jak w kołowrotku. A póki biega (choćby w kółko), zdaje mu się, że w tej bieganinie jest jakiś sens.

Żeby ujrzeć obraz, trzeba opuścić jego ramy.

Ale człowiek ram nie opuści, człowieka z tych ram musi coś wyrzucić, wystrzelić brutalnie a boleśnie. Tak mnie z ram witryn oklejanych folią samoprzylepną wystrzeliło zapalenie mózgu. A myśl „co ja tu kurwa robię”, zamieniła się w paniczną refleksję obijającą się o szpitalne ściany:

- Co ja tam, kurwa, robiłam tyle czasu?!

Bo czas się teraz gwałtownie skurczył, czas się sprał, zbiegł się jak wełniana czapka na obolałej głowie.

Nie wyklejam już tirów, ani witryn. I liczę każdą straconą minutę. Stracone minuty to ZUS, który trzeba odjąć od przychodu. Stracone minuty to nigdy nie zapłacona faktura za rekiny z folii samoprzylepnej. Stracone minuty to bieg zziębniętego ratlera. To kołowrotek bezsensu.

Liczę je skrupulatne i modlę się do świętego Krzysztofa, nie mojego patrona, by po odjęciu straconych minut starczyło mi czasu na to, żeby żyć.


Filed under: Sens Życia

Drzwi wyrwane z zawiasów

$
0
0

Anna Przybylska broniła prywatności jak lwica. Teraz już nie broni. Wyciąga się więc wszystko: rodzinę, lekarza, księdza, Pana Boga i drzwi z zawiasów

1234412_616916131693047_5790341_n

Tyle się dzieje, że nie nadążam wszystkiego przemilczeć. Najpierw intensywnie przemilczałam konflikt pewnego pisarza z pewną feministką. Boże, jak ja to przemilczałam! Intensywność mojego milczenia niemal dorównywała intensywności żenady tej sprawy. Niemal. Bo jednak wciąż nie dorównywała. Tym dramatyczniej nie dorównywała, że przedmiotową żenadę podsycały wszystkie media świata. Dopóki rzecz wyciekła w jednym ścieku, miałam jeszcze szanse. Jeszcze moje milczenie mogło odnieść sukces. Jednak nie. Z jednego ścieku wyciekło zaraz dalej, do drugiego, do następnego, aż falą sensacji zebrało się w rzekę zalewając rozpaczliwie broniącą się ciszę.

Nawet jak się człowiek chce odciąć, zawsze znajdzie się ktoś, kto go w rzekę sensacji wciągnie. Milczysz, ale inni nie milczą. Nie mówisz, ale inni krzyczą. Nie piszesz, ale inni pytają. A, co myślisz? Co sądzisz? Jak, he, he, oceniasz? Jak he, he, oceniasz ich dokonania łóżkowe? Kto na górze, kto na dole? Kto winien? Kto komu? I jak?!

Ej, dajcie taśmę! Nie nagraliście siebie w łóżku? Nic straconego. Są jeszcze podsłuchy. Redaktor z gazety Wprost się w tym specjalizuje, zadzwońcie do niego. Widziałam w empiku, książkę wydał, zna się. Niech was też nagra. Niech kelnera wyśle. Może już wysłał? Niech upubliczni! Wrzuci na Youtube! Na Facebook! Twitter! Niech wszyscy zobaczą jak to było dokładnie. Kto na górze, kto na dole. Kto winien. Kto komu i jak.

Pamiętacie takie pismo „Przekrój”? Co tydzień można było przeczytać na wstępie, o czym Przekrój nie pisze. I właśnie tam widzę tę sprawę. Ale „Przekroju” już nie ma. Pewnie właśnie dlatego go nie ma, że takiej sprawy by nie opisał. Głupi Przekrój. Jak bardzo mi brakuje tego głupiego Przekroju!

Niecały tydzień temu pojawiła się w mediach wiadomość o śmierci aktorki Anny Przybylskiej. Smutna wiadomość. Tragiczna. I jak każda tragiczna wiadomość w tym kraju, natychmiast przeoblekła się w interes. I to wcale nie interes społeczny, bo o profilaktyce i diagnozie raka trzustki niby się mówi, ale ciszej, z boku, na marginesie. Prawdziwy interes jest inny. Ponadwymiarowy, ideologiczny, wszechpotężny. A nazywa się: klikalność. Media kręcą lody na tej śmierci. Od niemal tygodnia nie schodzą z pierwszych stron portali doniesienia o jej okolicznościach. I guzik kogo obchodzi, że Anna Przybylska broniła prywatności jak lwica. Teraz już nie broni. Wyciąga się więc wszystko: rodzinę, lekarza, księdza, Pana Boga i drzwi z zawiasów. Jest interes w tym, żeby rozpaplać, jak Przybylska cierpiała i co ściskała przed śmiercią. Że „wyła z bólu” i „ściskała przed śmiercią różaniec”. Brakuje już tylko zdjęcia umierającej aktorki, ale widok jest tak dokładnie opisany przez „zaufanego” lekarza i „zaufanego” księdza, że ta śmierć stała się wstrząsająco publiczna. A różaniec nieboszczki załatwia przy okazji interesy prawicowych mediów. Wystarczy dać tytuł „Niech jej ziemia lekką będzie” (Fronda), dokleić modlitwę i wysmażyć swoją propagandę.

Wczoraj przeczytałam, że ciekawscy pogrzebnicy tak bardzo chcieli zobaczyć nieżyjącą, że wyłamali drzwi z zawiasów. Przybylska, póki żyła, trzymała te drzwi rozpaczliwie. Teraz już nie może.


Filed under: media, Sens Życia

Śmiertelny grzech cudzołóstwa. Ze sobą

$
0
0

Gdy z ambony padło hasło o grzechu cudzołóstwa, natychmiast przestałam się nudzić…

poncz

Uwielbiam kościoły. I nie chodzi mi wcale o tę rozhisteryzowaną wspólnotę, ale o miejsce. Niezwykłe, mroczne świetliste, pachnące kamieniem, majestatyczne schronienie przed czasem. Ale czy tylko o czas mi chodzi? Czy o rzeczywistość równoległą? Zaraz do tego dojdziemy.

Człowiek w codziennej gonitwie dostaje niepojętego szału, gdy coś go zmusza do zwolnienia tempa. Jest to taki efekt rozpędzonej machiny, która – przyhamowana – zaczyna się gotować. Miałam kiedyś żółtą Skodę Rapid. Wszystko było z nią dobrze, dopóki mknęła z prędkością przekraczającą sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Jak się nieco zwolniło, jak się toczyło w korku, ta diablica natychmiast się gotowała. Ściśle – gotowała się woda w jej chłodnicy. Mój Boże, ile razy gotowała się woda w chłodnicy Skody Rapid! Tysiąc, milion butelek z wodą do uzupełnienia w rozjuszonych przewodach przetoczyło się wraz ze mną przez Polskę wzdłuż i wszerz. Stara siódemka na trasie Olsztyn – Gdańsk znała już ten wóz. Znała tego wozu znój. Znała tego znoju efekt. Parująca jak lokomotywa żółta strzała wybuchała przy każdym metrze ograniczenia prędkości. Podskakująca nad buzującym wnętrzem maska, niczym pokrywka od czajnika, dawała wyraz zniecierpliwienia maszyny. Należało zjechać na pobocze, przez zgniecioną szmatę kurek od syczącego układu chłodniczego ostrożnie odkręcić, rozpalone zwoje przewodów chłodzić kolejnymi litrami nigdy nie wyczerpanego płynu, nigdy nie ugaszone pragnienie rozpaczliwie i doraźnie próbować gasić. A potem pruć bez zatrzymania, bo każde zwolnienie, przyhamowanie, groziło ponownym pomrukiem zniecierpliwienia, które z pomruku wnet przechodziło w charakterystyczny stukot bałwaniącego się pod maską wrzątku.

I ten bałwaniący się wrzątek to dzisiaj moja krew. To moja krew, która po latach od sprzedaży Skody Rapid, na jej pamiątkę i na jej podobieństwo osiąga stan wrzenia przy najmniejszym przyhamowaniu. Kolejka na poczcie. Korek. Winda. Ślamazarna koleżanka na schodach. Nie odbierany po trzech sygnałach telefon. Zawieszony komputer. Ładująca się strona internetowa. Brak odpowiedzi na SMS po trzech minutach.

Ukrop, gejzer, lawa. Rozpalone zniecierpliwieniem tętnice pękają od nadmiaru ciśnienia. Wzburzona krew rozrywa ich ściany. Jestem pędzącym wulkanem. I jako pędzący wulkan tęsknie rozmyślam o tym, jak by to było, gdybym ugrzęzła gdzieś na dłużej. Nie na trzy minuty, nie na kwadrans. Nie w kolejce na poczcie. W kolejce na poczcie to ja mogę maila sprawdzić. W kolejce na poczcie to ja mogę post napisać. W windzie to ja mogę fryzurę poprawić. W korku to ja mogę makijaż zrobić. Za ślamazarną koleżanką idąc mogę dawno odkładany telefon do urzędu skarbowego wykonać. Podczas nieodbieranego przez trzy sygnały telefonu, to ja mogę przerzucić prasę. Przy zawieszonym komputerze, to ja mogę SMS-a napisać. Podczas oczekiwania na odpowiedź, to ja mogę MILION innych rzeczy zrobić! Milion innych rzeczy, jak milion butelek wody studzi buzującą machinę mojego zniecierpliwienia.

A gdyby tego miliona rzeczy nie było? Gdyby ten milion butelek wyparował? Gdybym, zostawiona na pustyni bezczynności, miała tak trwać przez, dajmy na to godzinę? Godzinę! Nie trzy minuty, nie kwadrans. Godzinę. Bite sześćdziesiąt ołowiowych minut bez szans na wysłanie maila, przerzucenie poczty, przeczytanie artykułu, zrobienia makijażu, czy trefienia włosów. Pytacie, gdzie tak można ugrząźć? Gdzie nic nie robić, tylko czekać na koniec, na uwolnienie?

W kościele.

W kościele na nieskończonej bezczynności spędziłam całe dzieciństwo. Całe dzieciństwo i połowę wczesnej młodości. Na oko licząc, jakieś tysiąc niedziel i diabli wiedzą, ile rekolekcji. Plus pierwsze piątki miesiąca. I święta. Zatem półtora tysiąca godzin nic nie robienia. Półtora tysiąca godzin siedzenia i patrzenia przed siebie. Myślicie, że apokaliptycznie wrzałam? Że buzowałam jak czajnik po kętrzyńskich świątyniach? Nigdy. Nie zagotowałam się ani razu. Ba! Nie to, że się nie zagotowałam. Ja się nawet nie nudziłam.

Jeśli wytłumaczymy mój brak niecierpliwości dziecięcą ciekawością, to jednak po dwóch, trzech, no czterech latach teoria powinna się wyczerpać. Każda bowiem niedziela była taka sama, malowidła i rzeźby w kościele niezmienne, kopia Matki Boskiej Ostrobramskiej przy prawej nawie bez zmian, kopia matki Boskiej Częstochowskiej w lewym ołtarzu nieruchoma jak kamień. Każda rysa i cień na twarzach świętych przestudiowane, nazwane i zapamiętane. Każdy witraż i na każdym witrażu postać – przepatrzona, przeanalizowana, w wielu kombinacjach wyobrażona. Anioły zaznajomione. Bożonarodzeniowe choinki zeskanowane, żłóbki z bydlętami i dzieciątkiem wnikliwie obejrzane. Wielkanocne grobowce przebadane, zmartwychwstania ogarnięte. I żadnych niespodzianek.

A jednak zero nudy.

Owszem, może z początku był ten moment wahania, ta chwila zagubienia, gdy nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale gdy z ambony padło hasło o grzechu cudzołóstwa, o bezeceństwie uciech cielesnych, o sromocie samogwałtu (Chryste Panie, co za słowo!), natychmiast przestałam się nudzić. Moja wyobraźnia wybuchła. I każdą mszę jej poświęciłam. Każdą minutę z godziny bezczynności przekułam w intensywny czas wzmożonych rozmyślań. A miałam mnóstwo zaległych spraw do przemyślenia. Co gorsza, za diabła nie dało się z nikim o nich pogadać! Od wieków są sprawy, o których we wczesnej młodości nie da się gadać. Ale w moim przypadku nie dało się po stokroć. A na pewno nie tak, jak ja bym chciała. Tak śmiało? Tak obrazowo? Tak namiętnie? Tak straceńczo? Tak bezecnie? Tak opętańczo? Tak ostatecznie?

Tak. Tak śmiało, tak obrazowo, tak namiętnie, tak straceńczo, tak bezecnie, tak opętańczo, tak ostatecznie.

O sprawach absolutnych nie można myśleć w korku. Ani na poczcie, między SMS-em a postem. Sprawom absolutnym należy się czas. Miejsce. Zaduma. Anielskie skrzydła. Przestrzeń. Wizje. Barwy. Światło. Mrok. Dreszcz na plecach, chłód tęsknoty, żar pożądania. Rzeczywistość równoległa. Tajemnica. Objawienie. Absolut.

Seks jest sprawą absolutną. Co najmniej przez półtora tysiąca godzin niedzielnych, świątecznych, pierwszopiątkowych i rekolekcyjnych mszy myślałam o seksie. Przez półtora tysiąca godzin rozkładałam kwestię namiętności na czynniki pierwsze. Moja wyobraźnia pruła bezkres otaczającej mnie przyzwoitości. Moje myśli darły na strzępy przyjętą wokół cnotliwość. Skulone w kościelnej ławie plecy drżały z podniecenia. Kotary rzęs skrywały załzawione z rozkoszy źrenice. Szary pozór wełnianego beretu przykrywał kłębowisko najbezwstydniejszych myśli świata. Między mysimi warkoczykami rozgrywały się sceny iście orgiastyczne. Boże, co ja tam wyprawiałam! Jak ja się tam kotłowałam! Jak ja się nie prowadziłam! Ile ja z siebie rzeczy zdarłam!

Najpierw te zwykłe, popielate wdzianka, te szaliczki, paltociki, kołnierzyki, te rajstopy z dzianinki, te gryzące sweterki. Potem bawełniane podkoszulki i takież galoty. Szybko się jednak ta garderoba wykruszyła, bo jak już wspomniałam – wyobraźnia moja poleciała w kosmos. Tak więc już na kolejnej mszy miałam na sobie, a raczej z siebie w duchu zdzierałam koronki i falbanki. Najpierw w kolorze beż. Przyzwoicie, po maminemu. I pończochy na duży pas z klinami po bokach. Matka się nie pokapowała, bo buduar swój miała w zwyczaju rozciągać po całym mieszkaniu tu i ówdzie bez nadmiernej dyscypliny. Nigdy nie wiedziała, gdzie wetknęła kabaretki, jakże więc mogła wpaść na to, że jej dwunastoletnia córka paraduje do kościoła w odsądzonej od czci i wiary bieliźnie?

Potem było coraz śmielej. I coraz frymuśniej. I coraz barwniej. Otóż weszłam w fazę czerwieni. Z filmów, z literatury, z paryskich zapisków Emila Zoli, z lupanarów piwnic teatralnych, z hemingway’owych opowieści o dziwkach moteli amerykańskich i z tego jednego jedynego pokazu striptizerki w Miejskim Ośrodku Kultury w Kętrzynie, kiedy to babcia z dziadkiem, nieświadomi do szczętu, zabrali mnie na fundowaną przez zakład pracy imprezę familijną. Otóż na tejże familijnej imprezie – ku przerażeniu babci – wybiegła na scenę tancerka w czerwonych koronkach i jednym śmiałym ruchem je zrywając, pokazała, jak to dziadek, chichocząc euforycznie, określił: „broszkę”.

Z czerwieni przeszłam gładko do czerni. Każda szanująca się wszetecznica przechodzi w pewnym momencie z czerwieni do czerni, bo czerwień to tylko przygoda, a czerń ma w sobie wszystko. A wszystko to zarówno duch i ciało, tajemnica i bezwstyd, radość i mrok, obietnica i dramat, wierność i zdrada, powaga i żart, cnota oraz śmiertelny, niewybaczalny grzech cudzołóstwa.

Ja wprawdzie cudzołożyłam tylko z samą sobą, w żadnym cudzym łożu się przez te zielone lata nie znalazłam, jednak moje wycieczki mszalne osiągnęły taki pułap, że z cudzołożenia mogłam śmiało robić profesurę. Ale ja nie zamierzałam na profesurze z cudzołożenia kończyć. Ja chciałam z cudzołożenia dostać nagrodę Nobla! Będąc więc już w czarnej bieliźnie, rzuciłam się w wir wynalazków. To ja w wieku lat trzynastu opracowałam stringi! To ja wymyśliłam przeźroczyste staniki z tiulu! To ja zaprojektowałam koronkowe gorsety z przytroczonymi paseczkami na pończochy! To ja wreszcie wymyśliłam pończochy samonośne! Przymocowane gumką recepturką do chudego jak gałąź wierzby uda. Pończochy, rzecz jasna, z pojedynczym szwem z tyłu. Zasady trzeba znać od dziecka. Ja znałam. Ja miałam matkę w takich pończochach. Kto miał matkę w takich pończochach, głupoty, choćby w kościelnej ławie, nie palnął. Ja nie palnęłam. Ja w pończochach z pojedynczym szwem odstawiałam swój pierwszy striptiz w życiu. Pokaz erotyki, teatr jednego widza. A może dwóch? Kto wie, może nawet i tysiąca? Kto wie, czy tylko ja siebie na tej wyobrażonej scenie oglądałam? Czy nie widział mnie tam chór Aniołów? Świętych? Czy nie widziały mnie Matki Boskie? Częstochowska czarna i jaśniejąca ostrobramska? Postacie biblijne z witraży czy na pewno mnie nie spostrzegły? Czy nie widział mnie wreszcie sam Bóg? Czy nie widział mnie Chrystus Pan? Czy z grobu zmartwychwstały na potajemnie wykradzioną matce frymuśną bieliznę się nie napatoczył? W szale potępieńczym rzuconą pończochą czy nie oberwał?

Nie wiem. Są rzeczy dla mnie niepojęte, wiara przede wszystkim.

Wiem tylko, że obudzona śpiewem kapłana: „Idźcie, ofiara spełniona!”, miałam pozornie tę samą co wszyscy, ale jakże inną odpowiedź: „Bogu niech będą dzięki”.


Filed under: Sens Życia Tagged: cudzołóstwo, grzech, kościół

Niezwykłe przygody duszy, czyli co nas czeka po śmierci

$
0
0

Po śmierci dusza błąka się przez dwa dni. Co robić w tym czasie? Ja jadę na plażę nudystów. Nie będę paradować w ciuchach, skoro nie mam ciała

grzechy

Nie ma takiej śmierci, która przychodzi zbyt późno. Nie ma śmierci, która przychodzi w czas. Śmierć zawsze przychodzi rychło, zawsze znienacka i zawsze w pośpiechu. Każde więc utyskiwanie na złe życie można złagodzić świadomością doczesności. Spokojnie, już niedługo. Bez nerwów, to zaraz. Jeszcze parę dni, miesięcy, lat. Zleci jak z bicza strzelił. A potem? Czytałam na portalu Fronda niezwykłe doniesienia w tej kwestii. Zanim jednak opowiem o tych rewelacjach, pozwolę sobie tylko przytoczyć krótką charakterystykę portalu Fronda. Dużo seksu, mało miłosierdzia, słowem ostra jazda. Ostatnio poleciłam Ewce, która podobno już kiedyś otarła się o pismo, twierdząc, że była to publikacja konserwatywna o monumentalnej powadze. Teraz weszła na portal, zobaczyła na tak zwanej jedynce artykuł o braku dyspensy dla sklepów mięsnych w piątek oraz o szkodliwości jogi dla umysłu i wyraziła opinię, że to niemożliwe, że na pewno ktoś podstępnie wykupił konserwatywne pismo o monumentalnej powadze i z konserwatywnego pisma o monumentalnej powadze robi sobie monumentalne jaja.

Tymczasem żadnych jaj! To wszystko serio! Sklepy mięsne nie powinny sprzedawać parówek w piątek, joga szkodzi, a po śmierci dusza błąka się przez dwa dni. Bo o tym właśnie przeczytałam ostatnio na portalu Fronda.

Śmierć wydobywa dusze z ciała. Dusza opuszcza więc ciało i… robi co dusza zapragnie. Przez dwa dni. Dwa dni totalnego luzu, chodzi gdzie chce. Pytanie, gdzie ma chodzić przez te dwa dni? Na co się zdecydować? Ja żyjąc, mam podczas weekendu niezłą zagwozdkę. A przecież to tylko jeden z wielu weekendów. A jedyne dwa dni luzu po życiu? Boże, jak dobrze, że czytam Frondę, mam czas się przygotować na melanż mojej wiekuistości!

Fronda pisze, że różnie z tym bywa. Niektóre dusze udają się w miłe miejsce, inne błąkają się wokół domu. Jasna sprawa. Są tacy, co w wolnej chwili od razu walą do Zakąsek i Zapitek, są tacy co wolą domówkę. Jest przecież szansa na stypę. Jest szansa, że stypa przeciągnie się dwa dni. Chcę w niej uczestniczyć! A jak mam uczestniczyć, chcę uczestniczyć świadomie! Chcę sporządzić zawczasu plan! Chcę dopełnić formalności! Ostatnio nie wpuszczono mnie na Blog Forum Gdańsk, bo nie dopełniłam formalności. Była to pierwsza w moim życiu impreza, na którą mnie nie wpuszczono. Pierniczę imprezy, na które mnie nie wpuszczają.  Pierniczę Blog Forum Gdańsk. Ale czy mogę pierniczyć imprezę w życiu pośmiertnym? Czymże jest Blog Forum w porównaniu z własną stypą? Nie mogę tego przegapić. Frondo, gdzie mam wysłać zgłoszenie? Gdzie kliknąć? Umrzeć może każdy głupi. Każdy głupi może być martwy. Ja chcę być martwa świadomie! Ale jak się już zarejestruję, gdy już się tam znajdę – niech się dzieją rzeczy wiekuiste! Niech się urywają żyrandole! Niech brzmi muzyka! Najlepsza muzyka na świecie! Bananowy song! Taneczny wąż! Korowód barwnych piór! Przysięgam, nie ma takiej konferencji na Ziemi, która by zakończyła się podobnym melanżem. Nie ma takich mieszanek piwa z sokiem, które równałyby się do moich trunków! Piwo z sokiem to jest, moi drodzy, napój dla przedszkolaków. Ja będę serwować absynt! Wódkę z ogniem. I czysty spirytus.

Basen. Ale nie jakiś tam basen z wodą! Basen ma być z szampanem! Będę skakać do basenu z okien sypialni. Z pierwszego piętra. Zawsze chciałam skoczyć z pierwszego piętra do basenu, tylko bałam, że się zabiję. Teraz skoczę.

Pytanie, jaka będzie pogoda? To ważne. Wolę umrzeć latem, zahaczę o plażę. Jak ktoś chce mieć pogrzeb w Pcimiu Dolnym, jego sprawa. Ja biorę pompowane krokodyle i jadę nad morze. Do Dębek. Tam można opalać się na golasa. Z dwóch ofert: tekstylnej i naturystycznej, zawsze wybieram tę drugą, nawet po śmierci. Co z tego, że nie będę mieć ciała? Tym bardziej! Jak nie mam ciała, to na co mam niby założyć kostium kąpielowy? Dusza jest konsekwencją naszego żywota. Będę więc rozbrykaną nagą duszą przewalającą się po piaskach nadbałtyckich plaż.

Ale czas brykania się kończy. Kończą się  dwa darowane dni, jak kończy się weekend. Zaczyna się szare życie po życiu. Czas mrocznych pokus. Mroczne pokusy żywota to betka w porównaniu z opisanym przez Frondę cyklem straszliwych zmagań z mocami piekielnymi, które nastąpią po dwóch dniach pośmiertnych kanikuł. Pierwsza rzecz: towarzystwo. Za życia towarzystwo zawsze musi się napatoczyć, a i po śmierci towarzystwo okazuje się również niezbędne. Czytam, że spotkanie duchowe (z danym towarzystwem) przebada skłonności duszy nabyte w tym życiu – czy lgnie ona bardziej ku Aniołom i świętym poprzez cnotliwe życie, czy też poprzez swoje niedbalstwo lub niewiarę dopasowała się bardziej do towarzystwa duchów upadłych.

Nic mi nie mówcie! Już widzę, gdzie wpadłam! Nie żyję od trzech dni, a sprawy ani na jotę się nie zmieniają. Wszystko po staremu. Melanż, plaża, złe towarzystwo. I kolejne poziomy trudności w zdobyciu zbawienia, określane tajemniczym mianem: mytarstwa powietrzne. Przerzuciłam hasło przez wyszukiwarki i okazało się, że muszę iść na terapię. Serio mówię. Tylko porządna terapia wybawi mnie od potępienia. Jeśli bowiem demony mają mnie w kółko oskarżać o jakieś grzechy, muszę mieć żelazną psychikę i nauczyć się mówić: NIE. Zresztą ta metoda jest skuteczną bronią również w doczesnym życiu. I znów analogia. Człowiek się rodzi, ma trochę wolnego, trochę się zabawi, a w tak zwanym międzyczasie ktoś mu wywierci w brzuchu jakąś winę. I tylko wiara może tu pomóc. Rzecz jasna, wiara w siebie.

Zaczynam się zastanawiając, po co ta śmierć? Po śmierci nic się nie zmienia. Jedni mają dobrze, inni mają źle. Pokusy są, jak były. Lęki, jak były, są. Szczęście – tak samo. Towarzystwo – według uznania. I tak i siak. Raz tak, raz siak. Kiedy to się zmieni? Otóż pewnego dnia. Pewnego dnia cały ten poddany zepsuciu świat dobiegnie końca i zaświta trwające na wieczność Królestwo Niebieskie. Pytanie, czy zniknie Piekło? Ależ skąd! Piekło po sądzie dopiero się wzmocni. Piekielne lochy wypełnia się skazanymi, szatan wzrośnie w siłę. Gra toczy się dalej. Tylko level wyższy. A może ten sam?

Niedawno przeczytałam w jednym z Dzienników Pilcha, że poleca do trumny Rzeczpospolitą, lektura podobno umożliwia zmartwychwstanie. Ja do trumny biorę Frondę. Fronda nie umożliwia zmartwychwstania. Ona je gwarantuje.


Filed under: Fronda, Religia, Sens Życia Tagged: dusza, fronda, życie po życiu

Halloween po polsku, czyli wojna z dynią

$
0
0

Polska to kraj złożony z czterdziestu milionów państewek, a w każdym z nich toczy się wojna

Zakonnica Diablica

Polska nie jest podzielona na prawo i lewo. Podział na prawo i lewo to jest, kochani, dla dzieci. Dorosła Polska jest podzielona na prawo, lewo, wzdłuż, wszerz, w poprzek i odwrotnie. Nie ma takiego podziału, który by nie przebiegał przez ten kraj. Wszystkie linie w dwuwymiarze są tylko namiastką podziału w wymiarze trzecim. Każdy temat, zagadnienie, zjawisko – dzieli ten kraj niczym proces mitozy. Poróżnione w szale podziału środowiska stanowią oddzielne państewka, a każde z nich jest rdzennie polskie, ale polskie INACZEJ. Mamy więc do czynienia z czterdziestoma milionami maleńkich państewek rdzennie polskich, z tym że każde z nich przypisuje sobie większą polskość niż pozostałe. I w każdym z nich wybucha wojna przy byle okazji, na przykład przy okazji Halloween.

Czterdzieści milionów państewek coś jednak łączy. To jest IDEOLOGIA. Dla każdego inna, choć tak samo ważna. I śmiertelnie poważna. Dlatego hasło „cukierek albo psikus” przekuć się może w dramatyczne pytanie o Jezusa. Nie ma mowy o jakimkolwiek dystansie, o zabawie, czy o machnięciu ręką. Takie coś jak Halloween nie może być więc tylko formą przebieranki, odpięcia się od szarej rzeczywistości, okazją do kreatywnego spędzenia czasu dla dzieci, czy oswajaniem się z naturalną konsekwencją życia, jaką jest śmierć. Nie. To musi być:

  • Zdrada
  • Grzech
  • Siła nieczysta
  • Pogwałcenie tradycji chrześcijańskich
  • Satanizm
  • Ślepe naśladowanie zgniłego zachodu
  • Diabli wiedzą co jeszcze

Kraj, który od wieków trawił ogień powstańczy, który dzieliły rozbiory, zabory i klęski, nie może spać spokojnie. Nie może się bawić. Kto się bawi, ten nie-Polak. Nie-patriota. Zabawa jest gdzie indziej. Tu jest powaga i zaduma. Smutek i refleksja. Rozpamiętywanie klęsk. Dramat. Martyrologia. Wreszcie: odwieczna walka z wrogiem. To nic, że mamy od lat względny spokój. Wróg być musi. Polska bez wroga to oksymoron. Polska wrogiem stoi. Polski wróg jest Polsce potrzebny jak powietrze. Bez wroga ani rusz. Wrogiem może być wszystko. Teatr, galeria, tęcza, tabletka, film i piosenka…. Najświeższy wróg polski to: dynia.


Filed under: Sens Życia Tagged: dynia, halloween, Polska

Czarne buty

$
0
0

Ile mam butów? Nie wiem. Ona wiedziała, bo miała dwa. Prawy i lewy. A dzieci piątkę

kocie_lby

- Myślałam o tobie, Babciu. Zawsze o Tobie myślę na pogrzebach.

- A czyj to pogrzeb był?

- Krysi.

Babcia szła sama, samiuteńka za wozem konnym, wóz podskakiwał na kocich łbach, a ona w butach czarnych, jedynych, które miała wyjściowe, do kościoła, na wesele, na chrzest i na pogrzeb.

- Czarne, na obcasie – kiwa głową Babcia. – Ile masz butów dziecko?

- Nie wiem.

- A ile masz czarnych?

- Nie wiem.

Ona wiedziała. Wiedziała ile ma butów, bo miała dwa. Prawy i lewy. A dzieci piątkę. Tereskę, Zuzię, Janka, Hanię i Rysia. Tereska w szkole, Zuzia na wagarach, Janek na drzewie, Hania w obłokach i Rysio w trumnie. Maleńka trumna podskakuje na wozie, droga ze szpitala na cmentarz daleka, wyboista i nikogo więcej do niesienia krzyża.

Babcia na dłoniach miała skórę tak twardą, że gdy wypadały rozżarzone węgle z pieca, łapała je i bez skrzywienia wrzucała z powrotem. Przy czym nuciła psalm i mgłą subtelności otaczała swoją żelazną niezłomność. Im była starsza, tym częściej przybierała tę uduchowioną twarz, robiąc się wtedy jakaś taka przeźroczysta, niebieska. I rozmawiała w myślach z Kimś Wielkim, z Kimś Kategorycznym, z Kimś, kto tak jak ona, znał wszystkie grzechy Dziadka. O czym z Nim rozmawiała? O czym Mu mówiła?

Dziadek tak bał się odpowiedzi, że myśl o niej sznurowała mu zwykle rozbrykany język. Nie mógł nawet wyksztusić jej imienia. Gdy zapomniał klucza do furtki ogrodu, krzyczał pod oknem:

- Ty!

Babcia z pobłażliwym rozbawieniem na twarzy sunęła przez pokój modlitewny do przedpokoju, stamtąd do kuchni, a wszystkim po drodze napotkanym wnukom mówiła:

- Zobaczcie, jaki głupi ten stary. On nie wie, jak ja się nazywam!

Ale przyszedł dzień, gdy na długo szydzić z Dziadka przestała. Wtedy właśnie, gdy po wielu, wielu latach od tamtego samotnego orszaku za maleńką trumną, Dziadek wziął w ramiona ten krzyż. Czy jej pomógł go nieść? Nie wiadomo. Ale wziął. Razem z rozrusznikiem serca.

Milczenie ma w sobie miłosierdzie. Kiedy człowiek milczy, trochę wybacza. I ona milczała. Bo choć znała jego grzechy, dopiero po latach ujrzała jego duszę. A w duszy miał, mój Boże! Żeby chociaż zło! Żeby zło z zębami na głowie, z łuskami u nóg, ze szczeciną na plecach! Ale nie. Tam zła nie było. Jego dusza skrywała SUMIENIE. Sumienie, co nie zabija, ale zjada pomału poczuciem winy. I tak Babcia duszę swojego męża – raz w te przerażone oczy spojrzawszy – zobaczyła.

Kazała mu wcześniej pójść do piwnicy, ziemniaki przynieść. Poszedł i znów przepadł. Długo go nie było, a na kartoflankę dzieciaki czekają. Woda się bałwani, a tu nawet nie obrane. Gdzie ten stary? Wraca. Blady, nieprzytomny.

- Znów pijany!?

Trzeźwy. Charczy na progu, za serce się łapie, chwilę potem leży. Co się stało? Do piwnicy zszedł, kłódkę otworzył, po ciemku, bo lampy naftowej zapomniał, zapałki gdzieś przepadły, jak na złość. Szukał ziemniaków po omacku, rozerwany worek, ziemniaki na podłodze rozsypane. Dziadek jeden po drugim zbiera ziemniaki do siatki. Największe wybiera, bo najłatwiej ostrugać. Wzrok do ciemności przyzwyczaja, ośmielony więc ręką po bulwach przesuwa i nagle trafia nie na ziemniak, ale na coś podłużnego, gładkiego, jasnego… Oczy w ciemności już wyraźniej widzą: co to? Gładkie i jasne, bezbronne i tą bezbronnością dławiące, małe znajome w trumiennym buciku…

- Ile masz butów, Sylwia?

- Nie mam pojęcia.

Rysio miał czarne, lakierowane, malutkie. Tylko dla ozdoby, bo przecież nie chodził jeszcze. Krysia miała półbuty na obcasie. Bardzo ładne. Myślałam o nich przez chwilę, gdy zamykali trumnę. Czemu zawsze jest ten sam, jeden odcień czerni?

Milczenie Babci ma więcej odcieni. Teraz na chwilę znika jej uśmiech i czekam, co powie. Co można teraz powiedzieć? Co na maleńką trumnę? Co na Dziadka zawał? Co na zmory sumienia? Co na poczucie winy? Co na zdarte buty i krucjatę po kocich łbach? Co wreszcie na moje dzisiejsze łzy i Krysi nagłe odejście? Przecież w niedzielę bawiła się piłką, a już w poniedziałek…

- Wszystko, co się w życiu zdarzy, trzeba przeżyć.

Tylko to. I aż to.


Filed under: Sens Życia

Zakichany kraj, zakichane i miasta, i wioski

$
0
0

Polska to męczeński naród, dlatego gdy nie może przegrać żadnej wojny, nie może paść ofiarą straszliwego zamachu, spisku międzynarodowego i innych potworności – choruje i kaszle

b398ebd3000302494b2a4c6c

To nie jest koniec historii! Ta historia się nie skończyła i diabli wiedzą, jak długo jeszcze będzie się rozgrywać w moim wymęczonym ciele. Od trzech tygodni zmagam się z zapaleniem oskrzeli galopującym w stronę zapalenia płuc i mam wrażenie, że przestanę kaszleć dopiero jak umrę.

Otóż było tak. Z rozgrzanego jak piekarnik przedziału, z gęstego od wykaszlanych przez pasażerów PKP wirusów i bakterii powietrza, wystrzeliłam nad ranem w wilgotny mrok poranka na gdańskim dworcu, poczułam charakterystyczne łamanie w kościach i w mig zrozumiałam, że jestem w przysłowiowej czarnej dupie.

Nie, wróć. To, że jestem w czarnej dupie musiałam rozumieć już wcześniej. Dużo wcześniej. W czarnej dupie, to ja się, moi drodzy, odnalazłam już na lotnisku Frankfurt Hahn. A ściśle: w kolejce do odprawy samolotu relacji Frankfurt Hahn – Katowice. A może jeszcze wcześniej? Może czterdzieści/trzydzieści/dwadzieścia lat wcześniej, gdy urodziłam się w kraju nad Wisłą?

Żeby to zrozumieć, musimy wrócić do początku. Do dnia mojego wyjazdu do Niemiec. Zresztą, pojęcia nie mam, gdzie jest ten początek, wiem tylko, że już na dworcu w Gdańsku wszyscy kaszlali. W pociągu z Gdańska do Katowic również wszyscy kaszleli. Wszyscy kaszleli też w kolejce do odprawy samolotu do Frankfurtu. W drodze powrotnej identycznie. Dzień przed moim wyjazdem do Niemiec, w urzędzie. Na stacji benzynowej. W sklepie. W aptece też – strasznie. Ogólnie rzec biorąc: na każdym metrze kwadratowym tego kraju słychać zgodny, zduszony charkot.

Mój naród jest męczeński, heroiczny, dlatego gdy nie może przegrać żadnej wojny (bo jej nie ma), nie może wykrwawić się w żadnym powstaniu, nie może paść ofiarą straszliwego zamachu, spisku międzynarodowego i innych potworności – choruje na potęgę. I kaszle. A kaszląc – zaraża te niefrasobliwe jednostki, które jeszcze nie kaszlą. Kaszląc: zgięty w pół stroni od lekarzy, bo przecież musi w swojej tragicznej martyrologii heroicznie zapierdalać. Widział ktoś rannego żołnierza, który się haniebnie zwija z pola bitwy, by wyzdrowieć? O nie. Nasz naród hańbą się nie splami. Nikt tu zdrowieć nie zamierza. Każdy w chorobie solidarnie tkwi. Po wymęczonym charczeniem dniu, w malignie idzie do apteki. Za ciężkie pieniądze kupuje syropy. Suplementy diety. Pigułki do ssania. Saszetki do płukania. Czopki i maści do wsadzania. Zawartość reklamówki taszczy do domu pojękując głośno, że źle, drogo, ciężko, wyjścia nie ma. Że chętnie by pod kołdrę wlazł, ale jak tu pod kołdrę wejść? Pod kołdrę to sobie może wejść taki i owaki, co życia nie zna. A polski patriota życie zna. Życie to nic przyjemnego. Trzeba więc iść, walczyć, zarażać, bo kraj, firma, rodzina – padnie, zginie, rozsypie się w pył. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my kaszlemy. Lekarz? Jaki lekarz? Kto ma czas do lekarza chodzić? I tak wszyscy w Polsce dzielnie kaszlą dalej .

W takich Niemczech nikt nie kaszle. Byłam tam ponad tydzień. Wysiadłam z samolotu i nic. Żadnych przerywników, zduszonych zgłosek, świszczących wstawek. Żadnych salw charkotu, żadnych ciągnięć nosem. Nic. Nie wiem, nie uogólniam. Może i jest tam gdzieś jakiś zabłąkany kaszlący Niemiec? Może gdzieś w czeluściach swojego domu dusi się bronchitem? Może mięczak, zupełnie nieheroicznie leży pod kołdrą? Fakt, że w żadnym miejscu publicznym go nie słychać. Nie słychać go ani w autobusie, ani na parkingu, ani w aptece, ani w hipermarkecie, ani w drogerii, ani w restauracji, ani w barze szybkiej obsługi, ani w kwiaciarni, ani w pralni. Na spotkaniu rodzinnym też nie. U znajomych: ani śladu. Nawet w szpitalu go nie ma. Do szpitala chodziłam codziennie, przez kilka oddziałów, bity tydzień. Nikt tam nie kaszlał.

Dlatego śmiem przypuszczać, że  jestem chora od trzech tygodni na zapalenie oskrzeli galopujące w kierunku zapalenia płuc, ponieważ zaraziłam się w tu, w Polsce. W kraju, który znajduje się w światowej czołówce reklam i sprzedaży leków na kaszel. Dostępnych bez recepty.


Filed under: Sens Życia, W drodze Tagged: kaszel, leki, zapalenie oskrzeli, zapalenie płuc

Charlie Hebdo, czyli rzecz o nieskończoności głupoty

$
0
0

Celem zdaje się być tu wywołanie wkurwu i sprawdzenie, kto i jak długo ten wkurw wytrzyma. Tylko po co?

copertina-charlie-hebdo-5

Jesteś już Charlie Hebdo?

Kto jeszcze nie jest Charlie Hebdo? Już wszyscy są? Super. To nasza kolejna europejska pop-wojna. Wojenka na Facebooku. Co jakiś czas wybucha w naszych komputerach jakaś, a my bohatersko klikamy lajki i wstawiamy emoty. Jesteśmy już prawdziwymi weteranami. Tym razem to jednak bardzo ważna sprawa. Nie, nie chodzi o śmierć dwunastu osób. Śmierć się gdzieś pogubiła. Wiadomo, tu zginęło tyle osób, w Afryce jeszcze więcej. Nikt nie będzie przecież tego liczył, bo nie o śmierć tu chodzi.  To walka o „wolność słowa”.

Na czym ta wolność słowa polega? Z czym identyfikuje się cała Europa? Na przykład z rysunkami przedstawiającymi orgię trójcy świętej (kopulujący Jezus ma jeszcze ślady po ukrzyżowaniu), zaślinionego rabina całującego się z nazistą na tle bramy Arbeit Macht Frei, czy wreszcie obnażonego Proroka Mahometa w pozycji modlitwy – z wypiętym tyłkiem i wiszącymi genitaliami. Celem zdaje się być tu wywołanie wkurwu i sprawdzenie, kto i jak długo ten wkurw wytrzyma. Tylko po co?

Kiedy miałam pięć lat, jakiś dzieciak w piaskownicy obraził moją mamę. Nie wiem czemu to zrobił, prawdopodobnie z głupoty. Albert Einstein powiedział: tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien co do tej pierwszej. Wracając do piaskownicy – niewiele myśląc, złapałam za cegłę i próbowałam wymierzyć swoją sprawiedliwość. Całe szczęście, jakaś kobieta mnie obezwładniła. Brodatych terrorystów jednak nikt nie obezwładnia. Brodaci szaleńcy dalej mają cegłę w ręku. I dalej obraża się ich matkę – w ich przypadku Mahometa.

Nie wiem jaki jest pomysł krajów europejskich na zalew brutalnego islamu. Na razie widzę tylko totalną bezradność, karykatury Mahometa, bezrefleksyjne poparcie dla pisma o poziomie polskiego „NIE”, zagrywki z piaskownicy i komcie na Facebooku. Terroryści są dalej na wolności. Nie śmieją się z rysunków. Mają lepsze powody do śmiechu.

Einstein powiedział: tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat oraz ludzka głupota. Czy wszechświat jest skończony, nie wiem. Ale świat wkrótce może być. Dzięki nieskończonej głupocie.


Kategoria: Religia, Sens Życia Tagged: Charlie Hebdo, Europa, Francja, islam

Klątwa różowego pokoju

$
0
0

Wiedziałam, co w tym pokoju będzie się za chwilę dziać. Wzięłam spray i zamazałam ten róż…

Zawsze chciałam mieć swój pokój. Będąc dzieckiem siedziałam całymi dniami na strychu, urządzałam sobie kąciki za kanapą, chowałam się za parawanem. Różnych pomysłów się imałam jak odciąć się od ludzkości, aż wreszcie postanowiłam przelać krew.

Był mroźny dzień, jakiś jubel dorosłych, pełno ludzi w chacie, a wśród nich dwoje dzieci: ja i Rafał. Rafał był moim przyjacielem od pierwszej klasy. Zżynał ode mnie na wszystkich klasówkach, a ja pożyczałam od niego kasety. Szybko się okazało, że nasza edukacja rozjeżdża się jak genom człowieka i szympansa, wiedzieliśmy więc, że po zakończeniu podstawówki będziemy musieli się rozstać. Tym intensywniej przeżywaliśmy swoją przyjaźń. Siedzieliśmy więc tego dnia pod stołem i spijaliśmy wino z kieliszków, gdy nagle (pod wpływem wina?) wpadłam na pewien pomysł. Pomysł był karkołomny, a jego wdrożenie w czasach, kiedy gwizdało się na dziecięcą perswazję, jeszcze bardziej karkołomne. Niemniej uwierzyłam w sukces i przekułam go w czyn. Przedpokój w naszym mieszkaniu był niezwykle obszerny i długi. Uznałam, że tak długi i obszerny przedpokój to pomyłka. Dlatego należy z tego przedpokoju wydzielić część i przerobić ją na kuchnię. Z dotychczasowej kuchni zaś – uwaga! – trzeba zrobić mój pokój.

Wiązało się to z rozkuciem hydraulicznych łączeń, a także przeinstalowaniem całego skomplikowanego gazowego systemu. Wiązało się to także z rozbiciem i zamurowaniem paru ścian. Jednak stało się. Po upływie kilku miesięcy zdobyłam swój kąt. Dziś myślę, że tamten sukces wdrożenia w życie pomysłu dziabniętego dziecka zdeterminował wszystkie moje późniejsze dążenia. Od tamtej pory uwierzyłam w sprawczość swojego uporu i nie uznawałam porażki. Wszelkie niepowodzenia zaczęłam traktować jako odwleczenie w czasie nieuchronnego sukcesu.

Ale wróćmy do mojego pokoju. Bo już go mam. Jest cały wytapetowany w jasny róż, pod ścianą stoi kanapa, naprzeciwko piec akumulacyjny (w całym mieszkaniu były piece na węgiel, a kuchnia starym zwyczajem nie była ogrzewana), dalej przy drzwiach drewniany regał i to chyba koniec atrakcji. Nie mówcie, że to mało! Nie mówcie, że skromnie! Ja tam nic skromnego nie widziałam. Dla mnie to był przepych! Wszechświat. Absolut szczęścia. Raj razem z piekłem. Czemu z piekłem? Zaraz do tego dojdziemy.

Otóż wraz z nastaniem nieokiełznanej niezależności, natychmiast wybuchł okres dojrzewania, a z nim bunt. Różowe ściany? Sorry. Ja chce mieć ściany czarne! A przynajmniej graffiti. Zdobyłam więc farbę w sprayu i zamazałam róż w apokaliptyczne hasła. Jakbym wiedziała, co w tym pokoju będzie się za chwilę rozgrywać. Jakbym to czuła i wszystkim, którzy próg tego piekła przekroczą, rezolutnie dała znak.

Najpierw był Piotrek. Przyszedł z gitarą. Usiadł na kanapie i zaczął grać serenady o miłości. A potem dał mi narysowany ołówkiem mój portret. Rafał udusił się ze śmiechu pod ścianą, a ja patrzyłam nieruchomo w martwy punkt licząc jak zwykle na to, że unikanie wzrokiem Rafała uratuje mnie przed histerycznym dygotem wesołości. Zawsze tak było, na lekcjach też. On mnie rozśmieszał, a ja zamieniałam się w kamień, pod którym wrzała lawa histerycznego śmiechu. Milimetr, jedno drgnienie powietrza dzieliło mnie od parsknięcia. Niestety, tym razem drgnienie nastąpiło i chłopak spłonął w bezlitosnym ogniu szyderstwa.

– Rafał, nigdy nie znajdę przez ciebie chłopaka! – mówiłam z wyrzutem. Każdy bowiem delikwent, który wchodził do mojego pokoju, skazany był na bolesną zagładę. Dopóki spotykałam się z nim w mieście – ok. Ale dzień wizyty był dniem apokalipsy. Rafał wiedział dokładnie, o której mam randkę i zjawiał się jak duch. Był gorszy od surowych rodziców, gorszy od utyskujących dziadków. Gorszy nawet od starszej siostry, której każdego mojego chłopaka „było żal”. Przejść żywym przez weryfikację Rafała graniczyło z niemożliwością. Za każdym razem, gdy przychodził adorator, zamknięci wśród buntowniczych ścian, wspólnie dokonywaliśmy egzekucji.

Mój pokój stał się pokojem zerwań. W nim opadał cały czar, tląca się fascynacja, pierwsza sympatia. Coś kazało mi bronić niedawno zdobytego terytorium i wyrzucałam wszystkich na pysk. Pamiętam Kangura. Poważna sprawa. Facet grał na perkusji i śpiewał w zespole licealnym. W rockowym zespole! Dziewczyny mdlały na jego widok. Ja też byłam gotowa mdleć. Spotykaliśmy się ku mojej euforii przez niecały miesiąc pod szkołą i wszystko wskazywało na to, że znalazłam miłość. Ale chłopak postanowił zrobić się romantyczny, podciął włosy, kupił kwiaty i zapukał do miejsca kaźni. Mam dalej opowiadać?

Klątwa działała długo. I zawsze tak samo. Przychodził absztyfikant, odbierał wiadomość i kwiaty zamiast w moich dłoniach, lądowały na jego trumnie. Aż do pewnego dnia. Do chwili, gdy podczas codziennego wielogodzinnego pierdaczenia o dupie Maryni, między jednym ukrywanym przed matką papierosem a łykiem skrywanego przed matką piwa, Rafał nagle wypalił:

– Mam dla ciebie chłopaka!

Siłę rażenia tych słów czuję do dziś. Do dziś mam prąd na plecach na samo ich wspomnienie. Pamiętam dokładnie wszystkie okoliczności tamtej chwili. Wielkie, jasne okno, kwitnące kasztany za nim, gruchający śpiew gołębi. Róż na ścianach, czarne graffiti i „Psycho Killer” z magnetofonu kasetowego.

To była moja pierwsza miłość. Pierwsza miłość na zabój. Huragan wewnętrzny, totalny kataklizm. Nie wiedziałam nic o tym „chłopaku”, a już go pokochałam! Już oszalałam na jego punkcie i zawisłam w próżni oczekiwania. Wszystko, te kwitnące kasztany, te gołębie na drzewach i muzyka Talking Heads, wszystko stało się moją rozdygotaną tęsknotą.

– Kto to jest?
– Hanzi.

Kimkolwiek był Hanzi, umarłam dla niego. Mógł mieć czarcie kopyta i rogi na głowie, to nie miało znaczenia. Ale nie miał ani kopyt, ani rogów na głowie. Był całkiem ładnym chłopcem z romskim rodowodem. Tylko że wtedy nikt tak nie mówił, wszyscy mówili raczej „Cygan”. Razem z Hanzim. Hanzi śmiał się z tego głośno, bo Hanzi w ogóle lubił się śmiać. Poza tym uwielbiał pływać i tańczyć. To ostatnie szło mu dość niesamowicie, wygrywał prestiżowe konkursy tańca towarzyskiego w warmińskich turniejach i zdobywał nagrody. A gdy spotkałam go po raz pierwszy, zupełnym „przypadkiem” aranżowanym przez Rafała, rzucił mimochodem, że jutro jest turniej, więc jeśli chcę popatrzyć, to mogę wpaść.

O nieskończona ilości zrzucanych i nakładanych na przemian kiecek! Losie przeklęty niedowartościowanej nastolatki, zlituj się nad milionem dorastających kobiet! Te ołowiane minuty wpatrywania się w lustro, ta niema bezradność wobec milczącej tafli! Turkusowa, czy czerwona, czerwona, czy turkusowa?! Czerwona, czy turkusowa, pytam!? Turkusowa, czy czerwona, kurwa mać?! Idę na śmierć. Idę na ścięcie. Kto na ścięcie ubiera się w sukienkę? Kto na ścięcie zakłada turkusy? Mam tylko jedno wyjście: biały kaftan. Nie idę, pieprzę. Zostaję w pokoju zagłady, w swojej rzeźni. Jak się nazywał ten chłopak od ołówkowych portretów? Jak miał na imię ten piewca serenad? Może zadzwonię i spytam: hej, Piotrek, turkusowa, czy czerwona?!

Nie, przecież Piotrek nie żyje.

W końcu wychodzę. Zlewam się z tłumem, patrzę z daleka na wyszywane złotem kiecki tancerek i chowam za widzów swoją zgrzebną kreację. To nie czerwień, to cegła! Chyba mnie porąbało, żeby założyć ten łach! Jak ja wyglądam, mój Boże! Powietrze drży od rumby, Hanzi w diamentowych atłasach. Nie patrzy na mnie, nie widzi, całe szczęście. Miłość we mnie ryczy, miłość mnie zżera do omdlenia. Ale przecież nie mogę się tak pokazać! Na turnieju tanecznym, gdzie błyszczy od klejnotów, ja w tym ceglanym przyodziewku? Odwracam się, uciekam na zewnątrz. Cała się trzęsę, trzęsienie znoszę papierosem. Nagle ktoś mnie łapie za ramię. Hanzi ma jeszcze kropelki potu na czole i cieszy się jak dziecko. On i jego tancerka zajęli drugie miejsce. Atłasowy smoking połyskuje na śniadym ciele.

– Co robisz jutro? Mogę wpaść?

Nie myślę. Nie mówię. Coś za mnie odpowiada „no jasne”, a potem rozstępuje się ziemia. Zanim pochłonie mnie piekło, usłyszę jeszcze: „ładna sukienka!”, a potem, gdy on już pobiegnie z tancerką na plażę, pomału wygrzebię się, obsypię z siebie piach, wyciągnę skręcony z nerwów żołądek i martwym głosem przekażę swojemu umysłowi, co mnie czeka:

– On do mnie przyjdzie jutro.

Tysiąc zabitych ciał w mojej rzeźni, w moim pokoju zerwań. Trupy pod sufit i wykpione męskie łzy.

– On do mnie przyjdzie jutro.

Czarne hasła zagłady na różowym tle. Krew na ścianach, stosy wyrwanych serc. I moje cyniczne: – Zostańmy przyjaciółmi. Zostańmy przyjaciółmi! Jak straszne jest to zdanie, gdy zadajesz cios!

– On do mnie przyjdzie jutro.

Nie spałam całą noc. Wśród histerycznych rzucawek, w przepoconym prześcieradle postanowiłam, że tym razem nie zerwę. Nie zerwę z nim, dam radę. Choćby nie wiem jak w tym przeklętym pokoju wydał mi się drętwy. Choćby jego śniada cera z połyskującym atłasem zgasła na popiół. Choćby ten uśmiech sczezł na jego twarzy. Choćby zechciał zagarnąć mi pokój i wynieść na plecach. Choćby Rafał stanął na rzęsach.

Nie zerwę.

Z tym euforycznym postanowieniem pognałam do szkoły. Po szkole coś mnie przywiało do domu. Chyba te skrzydła, które mi nagle u ramion wyrosły. Te same, co mnie utrzymywały nad ziemią jeszcze przez kilka godzin. Do osiemnastej. Bo Hanzi miał przyjść o szesnastej. Dwie godziny jeszcze czekałam. A potem moje skrzydła zniknęły i trzasnęłam z hukiem o podłogę mojej celi śmierci.

Nie przyszedł nigdy. Nie wiem, czy mój przyjaciel mnie zdradził i ostrzegł Hanziego? Czy Hanzi po prostu gwizdał na tę gościnę? A może bał się usidlenia? Mój dom, mój pokój jak klatka na błyszczącego ptaka, w jego pojęciu mógł na niego dybać? Owszem, spotykaliśmy się, najczęściej przypadkowo, na plaży, w dyskotece, pod szkołą, na turniejach tańca. Za każdym razem rozstępowała się pode mną ziemia, a chwilę potem skrzydła unosiły mnie pod niebo. Piekło i raj. Szczęście i rozpacz. Te dwa stany szarpały mną przez cały długi rok naszego związku. Tymczasem ze ścian zniknęły mroczne graffiti, krew ofiar obeschła. Nikogo już nie chciałam mordować, z nikogo nie zamierzałam szydzić. Hanzi nie rysował portretów, serenad nie śpiewał. Nie przynosił też kwiatów. Raz jeden w życiu, wybłagany kwadrans poświęcił mi na naukę rumby. Wchłonęłam ją jak gąbka, błyskawicznie bez zbędnych potknięć, wiedziałam bowiem, że nigdy więcej się to nie powtórzy. Nigdy więcej mój rozpędzony Romeo nie zatrzyma się na chwilę, by wydreptać w miejscu cztery takty.

Wreszcie zniknął. Nie było go przez miesiąc. Nigdzie. Ani na dyskotece, ani na plaży, ani pod szkołą. Nie było go w niebie, nie było go w piekle. Nie było go na ziemi. Rozpłynął się w powietrzu, odjechał z taborem cygańskim, oderwał się od parkietu i starł w diamentowy pył. Jedyne, co po nim zostało, to ta rumba, raz dwa trzy cztery, raz dwa trzy cztery, raz dwa… .

Nagle wrócił! Pojawił się tak jak zniknął, bez ostrzeżenia. Wyrwał mnie z otchłani obsesyjnych tęsknot, w samym środku mojego terytorium. W moim pokoju! Podniosłam głowę i oczom nie wierzyłam. Stał właśnie tu, gdzie stopa jego dotąd nie stanęła. Gdzie przez bity rok za żadne skarby nie mogłam go ściągnąć.

– Cześć – powiedział i usiadł na kanapie. Miał na twarzy coś zupełnie do tej pory niebywałego, coś pomiędzy zakłopotaniem a żalem. Żalem nad ofiarą, którą za chwilę zabije. W jej własnej pułapce.

– Nie miałaś na ścianach graffiti? – rozejrzał się. I nie czekając na odpowiedź, dodał: – Słyszałem, że miałaś. Coś w rodzaju „Nie dotykaj mnie, bo zabiję”?

– Tak – przyznałam.

– „Jesteśmy próżni i ślepi”?

– Tak.

– To idealnie do mnie pasuje.

Był jeszcze moment ocalenia. Była szansa ratunku. Matka mówiła – zrywaj pierwsza! Przecież i tak już wiesz. Ale co z tego, skoro nadzieja umiera ostatnia? Najpierw więc zabijam siebie, oddając tym idiotycznym pytaniem nóż w ręce mordercy:

– To znaczy?

A potem czekam, aż skona moja nadzieja. I oczywiście nie słyszę, że to nie znaczy to, co myślę. Nikt nie zaprzecza i nikt nie daruje. Pod ścianą nie siedzi kumpel i nie chichocze. Mnie też jakoś nie do śmiechu. A komu w tej chwili żarty w głowie? Kto zabijając, robi sobie jaja?

– Zostańmy przyjaciółmi.

Morderca ma mój nóż. Musi zadać cios.

kliknij


Kategoria: Sens Życia Tagged: jak zerwać, morderca, psycho killer, talking heads

Sześć sekund wielkiej miłości

$
0
0

Siedzę nad talerzem, a po sali krząta się ON. I maniakalnie na mnie patrzy. Albo chce mnie zabić, albo się ze mną przespać

handsome-waiterJeśli ktoś patrzy ci prosto w oczy dłużej niż sześć sekund, to znaczy, że chce cię zabić, albo się z tobą przespać. Ten facet nie patrzył mi w oczy sześć sekund. Ten facet patrzył mi w oczy bity miesiąc każdego dnia mojego pobytu w tajskiej restauracji.

Nie wiem, jak u was, ale tu nad Bałtykiem istnieje albo przystań rybacka ze świeżym dorszem w okresie połowu i śledziem po kaszubsku, albo dla odmiany restauracja tajska. Ta ostatnia ma to do siebie, że jest bliżej mojego domu. Dlatego w każdy dzień zgarniania jakiegokolwiek honorarium, pindrzę się odświętnie i ruszam do tajskiej restauracji na wyśmienitą zupę TOM YUM KOONG. Zupa ta ma wszystkie zupy pod sobą i składa się z miliona przecudownych smaków. Dzieją się tam niestworzone rzeczy, niebo z piekłem w jednej misce, totalna apokalipsa, którą zwykle muszę gasić potężną butlą wody z cytryną. Oprócz egzotycznych traw i tajemniczych grzybów, w zupie tej hojnie pływają krewetki tygrysie, co zawsze przyprawia mnie o przyjemną iluzję pławienia się w luksusie. Co z tego, że są to krewetki z hurtowni mrożonek, ja widzę wykwintne rarytasy zanurzone w kokosowym niebiańsko-piekielnym eliksirze.

No więc i tym razem trafiam do tajskiej restauracji, i tym razem zamawiam zupę, i tym razem siedzę nad tym wiekuistym daniem. A tymczasem po sali krząta się kelner. I maniakalnie na mnie patrzy. Patrzy się tak, że nie sposób być obojętnym. Jest niewiele rozwiązań tej sytuacji. Albo facet chce mnie zabić, albo się ze mną przespać. Jeśli chce mnie zabić, muszę myśleć ściśle precyzyjnie. Co mi grozi? Jakim sposobem zginę? Jak zabić może ktoś taki jak kelner? Luksusowa krewetka tygrysia na wpół przełknięta staje mi nagle w gardle pionowo. Boże, to przerażająco logiczne. Otruje mnie! Mało tego. On już mnie otruł. Patrzę w miskę na tajemnicze grzyby. Diabli ich, tajskich grzybiarzy, wiedzą co to jest. Żeby to jeszcze sromotniki były, człowiek by wiedział, na czym stoi. Ale to jakieś farfoclowate cudaki, psie porosty, skąd mam wiedzieć, jak szybko ścinają z nóg? Czy wyjdę stąd żywa? Czy dojdę do parkingu? Kiedy zaczną się męczarnie? Czy morderca zaplanował śmierć na miejscu, czy rozłożoną w czasie? Czy jego stanowczy, świdrujący wzrok coś ma mi powiedzieć? Jaki komunikat w tym gapieniu się mam wyłapać? Czy – wreszcie – dalej jeść?

Spróbujcie nie jeść. Spróbujcie w największym głodzie zamówić swoje ulubione danie, rzecz absolutnie obłędną w smaku i z niej zrezygnować. Proszę bardzo. Gratuluję. Ja osobiście w takiej sytuacji gwiżdżę na śmierć. Wolę umrzeć zatruta, niż umrzeć z głodu. Chrzanię. Jem.

A on patrzy. Mija stolik z hałaśliwą rodzinką, kłania się gościom, zbiera zamówienia, ba! nawet coś w notesie pisze, ale ciągle PATRZY! I zważywszy, że jest zabójczo przystojny, decyduję się wreszcie na pogodzenie z wariantem drugim. On chce się ze mną przespać. To pewne. Co w końcu dziwnego, ze chce się ze mną przespać jakiś obcy młody mężczyzna? Statystycznie rzecz biorąc każdy młody mężczyzna chce się przespać z jakąś obcą kobietą. W moim życiu natknęłam się na tłumy młodych mężczyzn, którzy chcieli się przespać z obcą kobietą. Ale czy każdy z nich się tak gapił?!

Płacę, wychodzę, to wariat. Piekielnie przystojny, ale wariat. Psychopata. Świr. Nigdy więcej tu nie wrócę. Do końca życia będę zasuwać na przystań do Sopotu, żeby zjeść rybę. Postanowione.

Ha, ha, dobre sobie. Spróbujcie do końca życia zasuwać na drugi koniec Trójmiasta! Gdy macie pod nosem ambrozje! I tylko dlatego, że morderczo przystojny kelner uważa was za obłędną piękność! Tak, sorry, nie będę owijać w bawełnę. Musi tak uważać, skoro się tak gapi. Pokażcie mi faceta, który nie może oderwać wzroku od kobiety, tylko dlatego, że coś tam. Nie ma mowy. Poraziłam go urodą. I gracją. Może zupę jadłam wyjątkowo? Może emanowałam aurą? Nie wiem, nie wiem, nie zrezygnuję z krewetek tygrysich za żadne skarby świata. Idę tam znów. Niech sobie patrzy.

Wchodzę, rozglądam się, jest. Stoi przy barze. I, oczywiście, od baru się odrywa, podchodzi do stolika, uśmiecha się. I świdruje mnie wzrokiem, aż czuję w szpiku kostnym. Mój Boże! Tysiące głębi niewysłowionych! Tygrysie nie są krewetki, tygrysi jest on! Oczy jak dwie przepaści, a w nich moje konanie! I co ja mam teraz zrobić? Jak wzrokiem własnym odpowiedzieć na taki wzrok? Co w spojrzeniu wyrazić, o co spytać?!

Dlaczego tak patrzysz, pytam w myślach rozpaczliwie.

– Jest zupa z krewetkami? – mówię na głos.

Umieram z zachwytu, krzyczą jego oczy.

– Oczywiście – mówi on.

I tak sobie rozmawiamy, dwoje rozbitków na kawałku Azji, na magicznej wyspie morza Andamańskiego, na zawsze obcy kochankowie. Mówimy językiem nikomu niepojętym, dla nas najprostszym na świecie. Niby zwykłe słowa, a tyle znaczeń! Pieczona kaczka: płonę z pożądania. Chrupiący kurczak: usycham z tęsknoty. Wołowina w sosie: bez ciebie się rozpadam. Ryż jaśminowy: na drobne!

Miesiąc trwał ten romans. On mnie karmił krewetkami, ja mruczałam z rozkoszy. Ja mrugałam rzęsami, on patrzył. To był piękny związek. Nigdy się nie pokłóciliśmy, nie było żadnych scen. Zero zazdrości i niesnasek. Żadnych rozczarowań. Do tego pamiętnego dnia, kiedy zechciałam zapłacić za rachunek kartą.

Długo wpatrywał się w dokument. Myślałam, że upaja swoje oczy pięknem mojego imienia (przez ten miesiąc nasze imiona owiane były tajemnicą). Myślałam, że może teraz wreszcie zechce mi mówić na „ty”? W końcu jesteśmy już od miesiąca w związku! Tyle patrzenia nie może sczeznąć na wiecznym „paniowaniu”! Ale nie. Nie przeszliśmy na „ty”. Nie przeszliśmy wtedy, ani nigdy potem. Bo gdy on wreszcie oderwał wzrok od mojej karty, podniósł ręce do góry jak jakiś młokos i nagle triumfalnie wykrzyknął:

– Już wiem, skąd panią znam! Prowadziła pani w zeszłym roku warsztat dziennikarski!

A potem uniósł głowę i z dumą rzekł:

– Byłem tam pani studentem.

————————————————————————————

Ten tekst, a także mnóstwo innych znajdziecie w Magazyn Be

Historię dedykuję Wołoskiej, która mnie kiedyś poinformowała o tym, że gdy ktoś patrzy w oczy dłużej niż sześć sekund, chce zabić, albo zaciągnąć do łóżka. Ta wiedza pozwoliła mi przeżyć ów piękny romans.


Kategoria: Sens Życia Tagged: kelner, Magazyn BE, miłość, romans

Sto lat bez samotności

$
0
0

945163_380043968770696_1518197175_n

Kiedy byłam mała, sama sobie robiłam kanapki do szkoły, sama sprawdzałam zeszyty. Drogę do szkoły pokonywałam bez pomocy, sama szukałam skrótu przez tory. Pająki, strachy oswajałam. Koszmary senne przepędzałam, w poduszkę płakałam też sama. Pęczniejące w głowie lęki sama uciszałam. Gorączkę w zmoczonej od potu pościeli sama chłodziłam. Rękę w topieli sama do siebie wyciągałam. Przez zboczeńcem w nocy sama uciekałam. Na stromych schodach w ciemności drżącą ręką sama szukałam klucza. Chcąc włączyć światło, w rozprute gniazdko sama włożyłam palce. Sama jęknęłam do siebie z bólu i sama wciągnęłam haust.

Ale potem coś się zmieniło. Najmniejsze dotknięcie duszy budziło zwątpienie w nicość. Jak to: sama?! Wśród nich! W niekończących się, pełnych znaczenia snach! Wśród cichych, niesłyszalnych oddechów! W gwarze wiekuistej ciszy! W sobie, we mnie, w środku. Gdzie żyje, tętni tłum.

Sławek, lat 67. Rak kości. Trochę się zżyma. Mówi, że lekarze są głupi. Nie wiedzieli, jak jego ból uśmierzyć. A to takie proste było, takie proste! Teraz już nie boli.

Elżbieta, lat 46. Wychodzi z szuflady, odgarnia włosy odrosłe po chemii. Tyle czasu, tyle zdarzeń, a ona tam uduszona! Najważniejsze, że teraz jest lepiej. Teraz oddycha. Rak płuc.

Jolka, lat 33. Też rak. Napchała sobie gałganów do brzucha, żeby pustkę wypełnić. Tyle jej powycinali! Śledzionę, nerkę, miłość. Ojciec się do niej nie przyznawał, na pogrzeb nawet nie przyszedł. Zamiast ojca, te gałgany ma chociaż.

Wujek Janek, lat 66, zawał. Wciąż przynosi mi ryby z połowu. Upiera się, żeby pić wódkę po nocy. Jemu nie zaszkodzi, a ja do pracy rano! Raz mnie o mało nie zatruł. Na pogrzeb cudem zdążyłam.

Krysia, lat 60. Zmarła nagle. Przychodzi i się uśmiecha. Siada do stołu, patrzy łagodnie i kręci głową. Nie martwcie się, powtarza. Udławiłam się – tłumaczy. To nic poważnego.

Berghi, 1,5 roku. Przyszła, jak Jolka – przed śmiercią. Nic nie mówiła, bo nie umiała mówić. Wspięła się na piec, poparzyła stopy. Uciekała od kogoś. Na drugi dzień, gdy zginęła, zrozumiałam od kogo.

Noemi, najstarsza, milczy. Jeszcze nie przyszła, choć od dwóch dni jest u Nich. Pewnie się ogarnia, rozpakowuje walizki. Ale to długo nie potrwa. Nie miała zbyt wielu rzeczy w hospicjum. Czekam więc, zapraszam. Czy przyjdziesz, Noemi, po swoje bursztyny?


Kategoria: Sens Życia Tagged: śmierć

Jajniki Angeliny i mózg Terlikowskiego

$
0
0

Raczkowski pokazuje publicystę w gronie zwierząt układających prostą układankę. Terlikowski zwycięża przed małpą i kurą. Wielki to sukces, ale czy nie na wyrost?

Angelina Jolie prewencyjnie poddała się zabiegowi usunięcia jajników, aby uchronić się przed rakiem. Ma ona zdiagnozowaną mutację genu BRCA1, która niesie wysokie prawdopodobieństwo zachorowania na raka. Podobnie jak dwa lata temu, rzecz nie uszła krytyce prawicowych publicystów, o czym pisałam w tym tekście. Tomasz Terlikowski na portalu Fronda.pl ogromnie martwi się o amerykańską aktorkę z powodu jej decyzji dotyczącej JEJ ciała. Wiemy już, że ludzie tego pokroju roszczą sobie prawo do ciał wszystkich kobiet na świecie, nawet tych za oceanem.

Terlikowskiego owszem, przejmują jajniki Jolie. Do tego stopnia go przejmują, że wpada w popłoch na myśl o ich zmarnowaniu. Wszak straszliwa to buta chronić się przed śmiertelną chorobą, kiedy zyskiem jest para flaczków. I teraz te biedne flaczki leżą gdzieś w krematorium, a przecież mogłyby tak pięknie obrastać rakiem! Ale nie tylko o jajniki tu chodzi. Terlikowskiego troska idzie dalej. W swoim tekście niepokoi się przede wszystkim o mózg Angeliny. Sam tytuł wiele znaczy: „Kiedy Angelina Jolie amputuje sobie mózg?”. Według jego logiki, rak może zaatakować ten narząd, dlatego z pewnością również zostanie przez aktorkę wycięty!

Jakiś czas temu widziałam rysunek Marka Raczkowskiego, w którym pokazuje on publicystę w gronie zwierząt układających prostą układankę. Raczkowski pozwala w swoim dziele zwyciężyć Terlikowskiemu przed małpą i kurą. Zaiste wielki to sukces, ale czy nie dany publicyście na wyrost? Tekst o Angelinie może budzić wątpliwości. Jakże to bowiem możliwe, że Terlikowski nie wie, że bez jajników można żyć, a bez mózgu się nie da?

Marek-Raczkowski

Marek Raczkowski, Gazeta.pl


Kategoria: Sens Życia Tagged: Angelina Jolie, Marek Raczkowski, Tomasz Terlikowski

Alicja

$
0
0

kobieta_oczy

Opowiem wam historię o Alicji. To bardzo prosta historia i wcale nie żadna baśń. Alicja była małą dziewczynką, gdy pierwszy raz ujrzała Smoka. Zamknęła oczy. A Smok ciągnął za włosy, ryczał w nocy pod łóżkiem, a w dzień skakał po zamkniętych powiekach. Na plecy właził.

Alicja rosła ze Smokiem na plecach i coraz bardziej się garbiła. Smok wyjadał jej serce i płuca tak, że oddychać nie mogła. Zza zamkniętych oczu nigdy nie ujrzała tęczy. Oddychała płytko, cicho, by Smok nie usłyszał. Cicho jadła i piła, cicho się bawiła. Co Smok chciał, robiła. Ale Smok chciał coraz więcej, aż zjadł jej całe serce.

Zadzwoniła do mamy, ale ta jej nie pomogła. Zadzwoniła do koleżanki, też żadnej ulgi. Prosiła wszystkich, pomóżcie, ale nikt jej nie pomógł. Kot z Chershire jej nie wsparł, nie pomógł Kapelusznik. Aż w końcu umarła. Udusiła się na śmierć. Zeszła pod ziemię, do trumny wlazła. Z pająkami w trumnie zaległa. W czarnej wodzie się utopiła. W pustkę się rozpadła.

Z pustki, jak Kot z Chershire, myśl się wydobyła. Zielona zorza polarna, posmak nicości. Czy już do wszystkich dzwoniłaś, Alicjo? Wszystkim się już poskarżyłaś? Na pewno? Wszak na liście kontaktów została jeszcze jedna osoba. Jeden nietknięty numer telefonu. I jej właściciel, który nie wie, że cisza, Alicjo, to nie zgoda. Że twoje milczenie to ból. Że się boisz. Że umarłaś. Że pustka ci się rozpadła. Kot z Chershire nie kręci numerów. Nie łapie za miecz. Puf, zdaje się i znika, kocia muzyka. Tylko ty, sama. Zadzwoń i powiedz. Weź miecz i walcz. To nie jest twoja ostatnia szansa. To szansa JEDYNA.

Spod wieka trumny, z pajęczyn mokrych wyjęła Alicja dłoń. Komórkę z bagna wyłowiła. Wyświetlacz przetarła. Mrok gęsty jak welur trupim światłem rozdarła. Nacisnęła klawisz. I zadzwoniła martwa Alicja zamkniętooka. Do Smoka.

Tęcza to zwykłe białe światło. Tylko inaczej widziane.


Kategoria: Sens Życia, W poszukiwaniu Tagged: Alicja, Kubryńska, Smok

Naleśnik

$
0
0

Całe życie próbowałam się tego nauczyć. Nie umiem do dziś. Nie wiem, nie mam pojęcia, jak się odpowiada na pytanie: co słychać?

Codziennie rano wypisuję sobie w terminarzu parę słów, które mają wypływać z mojego wnętrza, ze studni mózgu. Przypomina mi to owszem studnię, ale pełną smoły. Gdy już mi się uda wreszcie coś z niej wyłowić, jest to na przykład stary kalosz smutku. Znoszony gumofilc lęku. Strzęp niechęci. I gałgan z dna gardła, supeł na krtani. To właśnie słychać. Poklikamy?

Zawijam się w rulon, w naleśnik. Macie jakiś dobry przepis na naleśniki? Ciągle ktoś do mnie pisze, żebym dała reklamę na blogu. Ale co ja mam reklamować? Nic mi się nie podoba. Gdybym pisała blog kulinarny, byłoby lepiej. Na blogu kulinarnym mogłabym coś zachwalać. Na przykład mąkę. Wodę. Dwa jajka. I olej do smażenia naleśników. Olej do smażenia naleśników jest wspaniały. Kupujcie olej do smażenia naleśników. Ja się tymczasem zawijam.

Nie jestem dobrą kucharką. Nigdy mi się nie udaje. Zawsze, za każdym razem okazuje się, że trzeba było wyłączyć telefon. Albo chociaż wyciszyć. Zanim zadzwoni, zanim zapiszczy SMS. Hej, wpadnij dziś na bankiet, na piwo, do kina, na plotki. O nie, tylko nie bankiet, tylko nie piwo, tylko nie kino, tylko nie plotki. Na bankiecie, w pubie, w kinie i na plotkach polegnę. Zginę, zjedzą mnie, rozdepczą. Ale przecież to nie jest fizyka jądrowa. To tylko jedno małe pytanie. Takie proste. Banalne.

– Cześć!

– O, cześć.

– Co słychać?

– No, wiesz, u mnie codziennie to samo. Smutek, lęk i zrezygnowanie. Wczoraj bolała mnie głowa i dziś też. Przedwczoraj dla odmiany bolała mnie głowa i kark. A w poniedziałek podobnie chyba, ale jak chcesz wiedzieć dokładnie, to sprawdzę w terminarzu. Poczekasz?

 


Kategoria: Sens Życia
Viewing all 192 articles
Browse latest View live