Quantcast
Channel: Sens Życia – Najlepszy Blog na Świecie*
Viewing all 192 articles
Browse latest View live

Ojca nie ma – dziecko jest

$
0
0

Dzieworództwo polega na rozmnażaniu się bez udziału osobnika zapładniającego. Tak rozmnażać się mogą  warany, mszyce i… Polacy

Mówią dziś w mediach o procesie kolejnej matki morderczyni. Tym razem kobieta zabiła (zostawiła bez opieki?) pięcioro noworodków i grozi jej za to dożywocie. Nie chcę tu się rozwodzić nad obrzydliwością zbrodni, nad zanikiem odruchów ludzkich i instynktu macierzyńskiego, nie chcę też używać wszystkich tych bardzo potrzebnych nam do humanitarnego postępowania i lepszego samopoczucia, haseł. Bo to w ogóle nie w moim stylu. W moim stylu jest jednak zwrócenie uwagi na zupełnie inną sprawę, na sprawę być może starą jak ten kraj nad Wisłą, a jednak wciąż zdumiewającą.

Zanim powiem, o co chodzi, pragnę przytoczyć nie tak dawne kruszenie kopii pod moim tekstem o gwałcie, gdzie sporo osób zauważyło, że gwałt zadają kobiety sobie same, bo przecież trudno winić mężczyznę za jego porywczość, skoro tak go natura ukształtowała. Pod tekstem swój cenny komentarz zostawił też niejaki Starszy Już (na szczęście) Pan.  Starszy Pan (pozwólcie, że tak go będę nazywać w skrócie) wyraził w nim obawę o zachowanie naszego gatunku, który jak rozumiem, bez gwałtów wyginie niczym gatunek dinozaurów. Starszy Pan żywi głębokie przekonanie, że jak tak dalej pójdzie (bez gwałtów?), dzięki feministkom pozostanie naszemu nieszczęsnemu gatunkowi jeno dzieworództwo, czyli innymi słowy: partenogeneza. Zjawisko to polega na rozmnażaniu się bez udziału osobnika zapładniającego. Wieje nudą?  Zaraz, zaraz. Starszy Pan jeszcze nie wie, ale te rzeczy już mają miejsce. Mają od dawna! I to wcale nie dzięki feministkom. Bo, choć dzieworództwo brzmi mało interesująco, działa i to bez zarzutu. Tak rozmnażać się mogą warany, mszyce i… Polacy. A raczej Polki.

Do czego zmierzam i co to ma wspólnego z artykułem o nieszczęsnych noworodkach? Otóż, jak się okazuje (nie pierwszy raz w Polsce), ofiary o których mowa, były pozbawione ojca. Miały tylko matkę. Matka je urodziła i porzuciła na pewną śmierć. Ojciec tego nie zrobił. Ojciec nie zrobił nic, bo go nie było. Ojciec nie istniał. Owszem, między wierszami newsa przemyka jakiś smutny pan-konkubent, ale przecież z pewnością nie ma on nic wspólnego z tym, że noworodki pojawiły się na świecie, po czym porzucone zmarły. Dlatego nie może być w tej sprawie oskarżony.

W moich obserwacjach powszechnego dzieworództwa w Polce posunęłam się nieco dalej i zajrzałam do kodeksu prawnego, by sprawdzić, jak się mają sprawy związane np. z nielegalnym przerywaniem ciąży w tym kraju. Otóż w zapisie art. 153 § 1 k.k. nie ma ani razu wymienionego słowa: ojciec, albo: mężczyzna. Niczym z automatu jest mowa o kobiecie, o kobiecie ciężarnej i o innych osobach podżegających do aborcji, bądź jej ułatwiających aborcję, ale ojca – mężczyzny w tym zapisie po prostu brak. Czy ojciec za coś odpowiada? Czy będzie ukarany? Jak będzie ukarany? Nic nie wiadomo.

Czemu nie ma słowa o ojcu, który, jak mnie na biologii uczono – zostawia 50 procent genów w każdym potomstwie (jeśli ktoś nie spał na matematyce to wie, że oznacza to równiuteńki współudział) i który jest – jak mnie nie tylko na biologii uczono – absolutnie niezbędny do zapłodnienia? Co więcej – jest niezbędny w stanie świadomym i nawet bardzo aktywnym. Więcej, coś mi podpowiada, że jak już się uprzemy i wyobrazimy sobie ten cały akt zapłodnienia, to prędzej zobaczymy nieświadomą/nieprzytomną/zniewoloną kobietę, niż takiego właśnie mężczyznę. Wniosek zatem wydaje się być prosty: facet jest równie odpowiedzialny za dziecko jak kobieta. To znaczy odpowiedzialny za to, czy JEGO dziecko się urodziło, czy żyje, czy nie żyje, czy jest krzywdzone, molestowane, głodne itd. Jeśli więc przykładowo dziecko nie żyje, na ławie oskarżonych powinni siedzieć oboje: matka i ojciec. Więc o co tu chodzi?!

Otóż prosta sprawa, moi drodzy. Znów wracamy do proroctw Starszego Pana i dajmy na to, wściekle ostatnio popularnej piosenki Domowych Melodii o niejakiej Grażce, co zrobiła SOBIE dziecko. Tak brawurowo opisany tu przeze mnie akt zapłodnienia w Polsce w ogóle nie występuje. Podczas tego całego ambarasu z plemnikami, komórką jajową i wszystkimi sprawami związanymi z tworzeniem się nowego człowieka, facet jest w ogóle gdzie indziej. On zajmuje się zupełnie innymi sprawami, dla mnie niepojętymi. On komponuje, politykuje, tworzy właśnie takie prawo jak wyżej… . Rzeźbi, skleja czołgi, łapie motyle, przegląda internet. No diabli wiedzą, co jeszcze robi. Jedno jest pewne – nie zapładnia. Nie zapładnia i nie ma z tym nic wspólnego. Dlatego niechciane dzieci są wynikiem dzieworództwa i tylko matka za nie odpowiada.

Nie pytajcie więc, czemu tylko kobieta ma zostać za czyn dzieciobójstwa skazana na dożywocie, czemu tylko na kobietę leje się strumień obelg, czemu tylko jej się zarzuca nieludzkość i na niej skupia się cała nienawiść społeczeństwa. I czemu w tym samym czasie o ojcu ani mru – mru.

Jak to się mówiło w moich stronach – tak to już jest. Ojca nie ma – dziecko jest.

dziecko-milosc-ojciec


Filed under: Facet to świnia, Sens Życia Tagged: aborcja, ojcowstwo, proces ws. zabójstw w Hipolitowie

Szkło

$
0
0

Nie ma już we mnie słów

Został tylko dźwięk tłuczonego szkła

Kiedy wstaję-wychodzę-idę

Wszystko we mnie brzęczy

Jak flaszki po letnich toastach na trawie,  transportowane nazajutrz do skupu przez wyboisty szuter

Trzeźwiejącej pamięci

 

Jaka szkoda, że się tak nieostrożnie zachowałam!

Tak beztrosko nie zważałam na moją kruchość

Gdy byłam jeszcze pewnym siebie

Kryształowym posągiem

 

Potłuczone szkło trochę boli

Uwiera jak kac

Po zbyt udanej nocy

 

Milcząc zabierasz mi słowa

Zostawiasz jednak butelki

Zawsze to jakaś nadzieja

Mogę w nie włożyć kilka listów

I zatknięte wrzucić

Do ogrodowego basenu

Bez wody


Filed under: Sens Życia

Kobiety są winne

$
0
0

Niepowodzenia, klęski, zdrady, samotne noce i męski szowinizm to zbiorowa  – jak zbiorowa mogiła – odpowiedzialność kobiet

1465223_469746026467156_1074216895_n

O ile do tej pory pisałam same oczywistości wynikające z matematycznego myślenia typu: dwa razy dwa równa się cztery – o tyle teraz mam taką obserwację, że drogie panie, amen, kosa, rewolucja.

Mówcie co chcecie, płaczcie, obrażajcie się, strzelajcie fochy. Trudno. Nic nie poradzimy na to, że wszystkie żale, lęki, zawody, nasze nieszczęśliwe związki, doświadczone przez nas zdrady, głuche telefony i nieistniejące esemesy, nigdy nie doczekane odpowiedzi listy, nasze zapadnięte niczym śmiertelna twarz obojętności gardzącego nami kochanka – noce, zamarznięte namiętności, których raz odkryty czar zostaje po jednej nocy jeno wspomnieniem i to wspomnieniem, które chciałoby się wymazać – wszystko to nasza wina.

Życie? Toż to fanaberia.

Nasza wina, nasza wina wielka, wina kolektywna, nasza zbiorowa, jak zbiorowa mogiła – odpowiedzialność. Jeśli nawet któraś głowę podniesie i powie: “winę za gwałt ponosi gwałciciel”, to same widzicie, zaraz zerwie się jedna z drugą i z trzecią i ze sto pięćdziesiątą i wrzasną: nieprawda, to wina tej dziwki z dekoltem!

Czyli nasza.

Jeśli któraś z kobiet nieśmiało brew zmarszczy i powie przykładowo: “Angelina Jolie jest obarczona genem wywołującym raka, nie chce umrzeć, więc słusznie poddała się mastektomii” – to zaraz obudzi się kobiecy chór obrończyń cycków (co tak bardzo sobie cycki jako część podobającą się facetom ceni) i stwierdzi, że Warzecha z Terlikowskim mają rację krytykując gwiazdę. Sławna, piękna i bogata kobieta wybiera życie zamiast cycków? To musi być fanaberia. Czyja więc wina? Znów nasza. I to my same osądzamy!

Z innej beczki. Jeśli doświadczenie pokazuje, że nadskakiwanie facetowi prowadzi do klęski, niezbyt przyjemnego traktowania, w końcu odejścia do jakiejś stanowczej zołzy, której to nasz pan z upodobaniem wiąże rzemyk u trzewika, to niech sobie pokazuje. My kobiety wiemy lepiej. My mamy swój nieskażony progresem schemat zachowań, a nieskażony progresem schemat zachowań polega na tym, że do końca swojego żywota będziemy nadskakiwać kolejnym panom, a panowie będą nas porzucać, a my będziemy nadskakiwać, panowie porzucać, na wieki wieków amen. Nie pytajcie, czyja to wina.

Wysokie Obcasy

Jeśli, załóżmy, wszyscy nam mówią, że jakieś 98 procent facetów jest w stanie oszaleć na punkcie babki, która jest skupiona na sobie i ma ich trochę w nosie, to nie ma takiej siły na świecie, żebyśmy miały faceta w nosie, I żebyśmy zainteresowały się sobą. Przeciwnie. Całą swoją energię, każdą minutę swojego jestestwa kumulujemy z precyzją lasera właśnie na nim i na wszystkim co z nim związane. I choć tego nie lubimy – dla niego będziemy się przebierać w coraz bardziej cudaczne fatałaszki, będziemy stąpać na coraz wyższych obcasach (nie ma nic bardziej zniechęcającego, niż kobieta na obcasach, których nie lubi), bo on coś tam kiedyś chlapnął na widok jakiejś cizi w Internecie. Na marginesie, gdy złamiemy nogę spadając ze schodów, pies z kulawą nogą nas w szpitalu nie odwiedzi, bo ukochany dawno stracił głowę na punkcie jakiejś flądry w trampkach, która w nosie ma jego ulubione wysokie obcasy i jego trochę też. Zanim, skute gipsem, zaczniemy się rozglądać za winnymi, przypomnijmy sobie pierwsze zdanie.

Nasz kochany synuś biedny

Jest, dajmy na to, kobieta po przejściach – upokorzona, sponiewierana złymi emocjami, zdradzona i potraktowana źle. I nagle odkrywa, że wieczór spędzony bez jej nadętego chłoptasia (np. z koleżankami) ma tę przewagę nad wieczorem z nadętym chłoptasiem, że człowiek się beztrosko śmieje przez bite dwie godziny, nikogo nie udaje i co ważne: nie cierpi. Czy kobieta po przejściach wyciągnie z tego wniosek, że chłoptaś ma się gonić, bo ona woli spędzić życie przyjemnie? Ależ skąd! Zaraz po wyjściu koleżanek rzuci się do telefonu, by prosić swojego nadętego chłoptasia o kolejne ciosy.

Kolejny przykład odpowiedzialności. Matka z babką przekonały się w swoim cierpiętniczym życiu, że nie ma na świecie gorszych mężczyzn ponad:

  1. Mężczyznę rozpieszczonego
  2. Mężczyznę niezaradnego
  3. Mężczyznę bez inicjatywy
  4. Mężczyznę użalającego się nad sobą

Jak zatem wychowają swoich synów? Otóż najpierw ich skwapliwie rozpieszczą, potem na każdym kroku wyręczą, opieką bliską uduszeniu zabiją w nim każdą inicjatywę, by na koniec piać w rozanielonej rozpaczy, jaki ten nasz kochany synuś biedny. Jak już będziecie żoną kochanego synusia biednego, to wiecie do kogo z pretensjami?

Feminizm

Jeżeli na świecie, gdzie panuje dyskryminacja płci, powstaje ideologia, ruch społeczny walczący o prawa kobiet, broniący tych, które są niesprawiedliwie traktowane, stający po stronie ofiar gwałtów, podejmujący walkę o bezpieczeństwo dla ofiar przemocy w rodzinie, walkę o równe traktowanie w pracy itd., jeśli zatem powstanie taki ruch - to na mur beton zostaje przez te same kobiety wyklęty.

A nazwa, to straszliwe słowo, pochodzące od łacińskiego określenia femina (kobieta) – feministka  – stanie się niemal synonimem obelgi.

Prawda?


Filed under: Feminizm, Sens Życia Tagged: feminizm, kobieta

Na wschodzie bez zmian

$
0
0

Zasypiam myśląc zawsze to samo. Wyobrażam sobie świat beze mnie. Co będzie, jak mnie zabraknie, gdy któregoś dnia zniknę jak mój rubaszny wujek? Czy coś się w ogóle zmieni? Zasnę i się nie obudzę. Nie wstanę rano. Brzmi zabawnie. Ja śpię, a tu budzik dzwoni. Wściekłym dzwonkiem rozrywa prześcieradła nocy. Idzie świt grudniowy. Świt czarny podpalany. Wiatr zmienny umiarkowany. Porywisty. Huragan. Chmury chmury chmury. Temperatura dodatnio ujemna, godzina jak zwykle, zbyt wczesna. Godzina jak zawsze za późna. Jajecznica na maśle. Reklamy w radio. Pustka w łóżku. Poranna irytacja jak zimny prysznic. A ja tu nic nie mówię. Ja się nie denerwuję. Jeśli o mnie chodzi, to mnie nie ma.

Poza tym nic się nie zmienia.

Na drogach dziury zaspy kolizje. Ludzie w pośpiechu mamroczą te swoje codzienne kurwamacie. Patrzą nerwowo na zegarki. Gdzieś płacze niewyspane dziecko. Komuś łyżka spada. Ktoś oblewa się mlekiem. Ktoś krzyczy. Ktoś się śmieje. Niech się już wreszcie coś dzieje. Niech się coś wreszcie zmieni. Przecież mnie nie ma!

Nic się nie zmienia.

Słońca w grudniu brak. Przed gwiazdką są korki na obwodnicy. Nikt pociągiem nie jedzie. Pociągi się spóźniają. Na wschodzie wszyscy się spóźniają. Na wschodzie wódka smakuje mocniej. Na wschodzie mężczyźni dostają zawału w łazience. Pijani zasypiają na torach wiecznym snem. Bez obaw, nie ma już parowozów. Bez obaw, mnie też już nie ma. Poza tym nic się nie zmienia.

Niedługo zapadnie zmrok. Może gdzieś jakaś gwiazda zleci. Pod czyjąś skórą, już nie moją – nienapisane wersy będą niecierpliwie biegać w chaszczach dendrytów. Będą się składać i tupać, będą się wyrywać, niecierpliwie czekać, czy je ktoś choć na kawiarnianej serwetce zapisze? Światu pokaże? Ocali od zapomnienia?

Ktoś je spisuje. Serwetkę zgniata. Zapomina.

I to się nigdy nie zmienia.

kobieta_oczy


Filed under: Sens Życia

Trzy kroki w tył

$
0
0

Trzy kroki w tył i wszystko wydaje się inne. Jakbyś się człowieku z kołowrotka uwolnił i sens własnego istnienia przestał przeceniać

Jeśli myślicie, że nie odzywam się ostatnio, bo jestem pochłonięta przedświąteczną bieganiną, to jesteście w błędzie. Moje milczenie ma dużo bardziej prozaiczne podłoże. Moje milczenie właściwie nie wynika z niczego. Znacie takie sytuacje, gdy jedna osoba wpada w niepokój spowodowany milczeniem drugiej? Czemu nic nie mówisz?! Obraziłeś się?! Co ci takiego zrobiłam?! Co cię ugryzło?! O co ci chodzi?! A ten owszem milczy, ale ani się nie obraził, ani nic mu nie zrobiła, ani go nie ugryzło, o nic mu nie chodzi, nic, nic się nie stało – po prostu: on nie ma nic do powiedzenia. O ile nawet nie przypuszczam, że ktokolwiek z Państwa wpadł z mojego powodu w najmniejszy popłoch/niepokój/ zdumienie, że w ogóle w cokolwiek wpadł, ba!, że w ogóle cokolwiek zauważył, albo też zauważył czegokolwiek brak – o tyle faktem jest, że nie mam nic do powiedzenia.

Gdy człowiek chce gdzieś wystartować, zwykle robi na początek trzy kroki w tył. Trzy kroki w tył dają przestrzeń, dystans, pozwalają na rozbieg i pokonanie najtrudniejszych przeszkód. Ja – choć w niczym nie startuję – też zrobiłam trzy kroki w tył. Wzięłam głęboki oddech, nabrałam powietrza jak przed zanurzeniem. Gdy się ma pełne płuca tlenu, nie ma mowy o paplaninie. Widział ktoś człowieka, który trajkocze przed skokiem? Nie. Przed skokiem trzeba się skupić, zamknąć, zamilknąć. Należy się odciąć od wszystkich i wszystkiego. Bzdur na Facebooku nie pisać, bzdur na Twitterze nie czytać. Internet zamknąć, przed kominkiem usiąść i wlepić puste spojrzenie w ogień. Trwać. Wisieć. Ponudzić się nieco. Nic nie pisać, a frazę chwinową przemyśleć. Fraza chwinowa w głowie wszak jak drzazga ze ściętej sosny uwiera. Fraza chwinowa? Żeby tylko! Żeby tylko fraza chwinowa, nic by się nie działo. Frazę chwinową o tym, że 90 procent drukowanych książek nie zasługuje na śmierć choćby jednej sosny – byłbyś zniósł. Ale gdy tylko oddech złapiesz, gdy tylko się zanurzysz, gdy się od dyrdymałów odetniesz, gdy cię grypa sieknie, gdy telefon wyłączysz, gdy wszystkie doniesienia, które w gruncie rzeczy mówią zawsze jedno i to samo: Ja! Ja! Ja! – gdy wszystko to zasnuje mgła twojego zobojętnienia – zajrzyj tedy człowieku do biblioteki. Zdejmij z półki kilka dobrych, naprawdę dobrych książek i je przeczytaj. I spróbuj dalej żyć! Spróbuj dalej pisać! Spróbuj pisać i jeszcze to publikować! Nie da się. A przynajmniej nie jest już tak łatwo.

Fraza chwinowa jest tylko początkiem, preludium twojego milczenia. Zaraz za nią bowiem czai się, na przykład taki Jerzy Pilch. I jego Wiele Demonów. I tu się naprawdę żarty kończą. Fraza pilchowska bowiem faktycznie demony w człowieku budzi. Fraza pilchowska z nóg ścina, na kolana rzuca, czarną pianę toczy. Słowa odbiera na dobre. I mordercze życzenia śmierci autora wywołuje. Z zazdrości. Z niemocy. Z rozpaczy.

Chcesz coś powiedzieć? Chcesz coś napisać? Pękasz od twojego JA? Jesteś pewny, że wszyscy czekają na to, co masz do powiedzenia? Że to jest niezbędne, konieczne, ważne? Zrób trzy kroki w tył, spójrz na siebie z daleka. Teraz wszystko wydaje się inne. Jakbyś się, człowieku-chomiku z kołowrotka uwolnił, jakbyś przestał widzieć tylko te swoje trociny i, co najważniejsze, jakbyś sens własnego istnienia przestał wreszcie przeceniać.

Sens istnieje bowiem tylko z perspektywy. Bez niej sens się zaciera, dławi, kurczy, sam siebie zgniata. Zbyt blisko sensu nie widać. Z trzech kroków owszem: jak na dłoni. Dosłownie, bez przenośni. W zasięgu dłoni, którą wystarczy ścisnąć w garść. Lepszy sens w garści niż bezsens na dachu. Tym bardziej, że ten dach jest wirtualny.

Trzy dni bez Facebooka. Bez forów internetowych. Bez jazgotu, hejtu, tego cyfrowego łomotu, tego upustu dla zdławionych siedmioma wyrazami na krzyż (żal, klecha, Żyd, bełkot, pedał, gender, feministka) gardeł internautów. Boże, o ile przejrzyściej czyta się na papierze! Ile tam jest powietrza, ile ciszy na własne przemyślenia! Brak komentarzy pod tekstem jest jak hołd dla umysłu. Nieskończenie piękna zaduma. Oddalona puenta. Głęboki oddech. Trzy kroki w tył.

Trzy dni w milczeniu. Trzy dni w zanurzeniu. Trzy dni dystansu. Trzy dni bez czegokolwiek do powiedzenia. Trzy dni z książką, jak z sensem w dłoni. Trzy dni z jasnością umysłu. Tego właśnie, jak światła gwiazdy betlejemskiej Państwu na te święta życzę. I nie tylko na święta. Nie tylko na trzy dni. Niechby na tydzień. Dwa. Nowy rok.

Całe życie.

1460231_556767284403755_731970191_n


Filed under: Sens Życia Tagged: cisza, Jerzy Pilch, spokój, Stefan Chwin, Wiele Demonów, święta

Pisz! To konieczność

$
0
0

A kogo stać na trwonienie swojego życia w niepamięci – niech nic nie pisze. Świat jest mały, miejsca niewiele, drzew jeszcze mniej

Usłyszałam wczoraj, że należy pisać codziennie. Nawet jeśli nie ma o czym. Zresztą pisanie o niczym – to właśnie jest wyzwanie. Pisanie o niczym w sposób ciekawy – to jak zdobycie Mount Everestu. Budzę się zatem dziś rano, w głowie mam pustkę i z miejsca rzucam się na klawiaturę. Będę pisać. Będę pisać codziennie przez okrągły rok, równolegle pisząc książkę, a raczej książkę niedokończoną będę kończyć, pisząc równolegle drugą książkę, a raczej drugą książkę niedokończoną będę kończyć. Wszystko o niczym.

Prawdę mówiąc z tym pisaniem jest tak, że im więcej człowiek pisze, tym więcej ma do napisania. I odwrotnie. Im pisze mniej, tym mniej rozszalałe jest jego pióro. Z każdym dniem niepisania pióro grzęźnie w wyschniętym kałamarzu, aż wreszcie porasta kurzem i człowiek zamiera. Stupor rodzi stupor, marazm marazm wzmacnia, powiększa, rozszerza w bezmiar marazmu, w nieskończoną nicość i nim się człowiek obejrzy – życie przeleci. W tle wspomnień zamajaczy w zamian nieskończona liczba takich samych, półświadomych piątków, kilkadziesiąt postów na Facebooku, jakiś żart w rozmowie, jedna wiosna, druga wiosna, chwila fascynacji kimś, koniec fascynacji kimś, i na dobrą sprawę to wszystko. Zatem nic. Ale niezapisane nic, to jest dopiero nic! To jest ogrom nicości, pustka wszeteczna, studnia bez dna. Przepaść, amen, szlus. Nawet punktu wyjścia nie ma, nawet zawiązku, pętelki, połowy komórki, z której by cokolwiek mogło powstać. Beznadzieja. Proch. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. W międzyczasie w smartfonie pogrzebiesz. Herbatę wypijesz. Włożysz łyżkę w szklankę. Przez życie z dnia na dzień się przekolebiesz.

Zawsze można sobie jeszcze powtarzać, że to wyjątkowe kolebanie. Nikt inny nie umie się tak kolebać. Zwłaszcza po browarze. Nikt tak nie potrafi grzebać w smartfonie. Nikt tak nie wkłada łyżki w szklankę. I owszem, w tej szklance jest utopiona pewna prawda. Zarówno zdanie, że nikt nie jest wyjątkowy jak i zdanie, że wyjątkowi są wszyscy – jest prawdziwe. Nikt nie jest wyjątkowy, bo co w kolebaniu się przez życie i grzebaniu w smartfonie jest wyjątkowego? Niby nic. Ale każdy kolebie się na swój sposób i każdy ma swoją metodę grzebania. Nie ma drugiej takiej samej twarzy. Nie ma drugiej takiej samej kreski papilarnej.

Jakby nie patrzeć, tak czy owak, która szkoła by nie obowiązywała, pisać nie zawadzi. Jeśli życie jest wyjątkowe – trzeba pisać, by wyjątkowość uwiecznić, by tej wyjątkowości w czasie nie utracić, by wyjątkowość przez palce nie przeleciała. Kogo stać na trwonienie swojej wyjątkowości, a ściśle kogo stać na zatracenie każdego kolejnego dnia swojego życia w niepamięci – niech sobie trwoni, traci i nic nie pisze. Świat jest mały, miejsca niewiele, drzew jeszcze mniej.

Druga ewentualność: wyjątkowości brak. Nic się nie dzieje, dzień każdy szary, telefon milczy, nuda. Nikogo nie obchodzi moje kolebanie, łyżkę w szklankę wkładam pospolicie, w smartfonie grzebię byle jak. Tym bardziej grzech nie pisać. Jak się nic nie dzieje i się nic nie pisze, to dopiero się nic nie dzieje! Jak się nic nie dzieje i się nie pisze, nigdy nic nie zacznie się dziać. Jak się nic nie dzieje, a zacznie się pisać, życie rozkręca się jak bączek. Z katatonicznej nicości zaczyna kiełkować jedna myśl, potem druga, kolejna, zaraz lawina myśli, taniec liter, szarpanina przecinków, kropek, błędów ortograficznych, błędów stylistycznych, wściekła potrzeba poprawiania, doskonalenia, szukania po słownikach synonimów, sprawdzania poprawności merytorycznej, istny szał działania. Inna rzecz, że z tej nicości kiełkująca twórczość człowieka potrafi zapędzić w realną inicjatywę. Dziś rano myślałam, że nic się nie dzieje. Ale od kiedy piszę, a piszę wszak o niczym – tyle spraw się urodziło! I ciągle mnie coś odrywa od pisania. A kiedy mnie coś odrywa od pisania, pierwotny brak potrzeby pisania zamienia się nagle w chęć pisania, ta chęć się wzmaga i przeradza się w zabawę, nałóg, wreszcie: konieczność. A gdy jest już konieczność pisania, nie ma mowy o tym, że się nic nie dzieje. Gdy jest konieczność pisania, człowiek staje się naładowany jak karabin maszynowy, człowiek pęka od emocji, człowieka nosi po ścianach i najmniejszą przeszkodę w pisania, ot, na przykład: długo oczekiwany telefon z banku w sprawie karty płatniczej – człowiek gotów zignorować. Co tam zignorować! Rzucić telefonem o jedną z tych ścian, co po nich człowieka nosi! Rzucić telefonem i tym samym na zawsze odciąć się od świata realnego, na zawsze odciąć się od sklepu z prawdziwymi produktami do kupienia za prawdziwe pieniądze (nie samymi pieniędzmi człowiek żyje!) i, co najważniejsze, odciąć się od piekielnie irytującego pytania przedstawiciela banku:

- Czemu pani o nas takie rzeczy pisze?!

Dlatego, zapisawszy już całą stronę czcionką niedużą tekstem zupełnie o niczym, jeszcze raz podkreślam – pisać trzeba. Czego zatem nie trzeba? Nie trzeba tego publikować.

all_work


Filed under: DMŻ, Sens Życia

Arbeit macht frei?

$
0
0

Dzięki wynalazkom cywilizacji oszczędzasz codziennie kilka godzin. Czemu więc nie poopieprzasz się choćby przez minutę?

office-job

Bzdura! Wszystko to bzdura! Nie ma co pisać. Nie ma co pisać, zwłaszcza codziennie. Nie ma co pisania traktować jak pracy przy taśmie. Nie ma co pisania w ogóle traktować jak pracy. Łapy precz od klawiatur! Zostawcie puste kartki! Zostawcie puste dokumenty tekstowe! Dajcie odetchnąć zziajanym umysłom. Zluzujcie napięte cięciwy neurytów. I zabijcie mnie za poprzedni tekst.

Autora, który pisze bzdury należy zabić. Tak jak projektanta, który konstruuje niepojęte w obsłudze, mimo instrukcji, przedmioty. Jeśli w ogóle potrzebna jest instrukcja – zastrzelmy projektanta. Jeśli w ogóle potrzebny jest komentarz objaśniający – zastrzelcie mnie. (Tak, brak zrozumienia tekstu jest winą autora.) Ale jeśli namawiam was do codziennej wytężonej pracy, w dodatku do pracy przez pisanie – nie miejcie litości. Wyjmijcie bazookę.

W pisaniu, jak wiecie, można się zatracić. Traćcie się ile wlezie, dopóki pisanie nie stanie się pracą. Zatracić się w pracy? Normalna sprawa. Nienormalne jest nie zatracić się w pracy. Ale to właśnie jest najbardziej niepojęte. Ludzkość, która ledwo wyszła z ostatniej wojny przez bramę z napisem Arbeit macht frei, zamiast konsekwentnie zacząć się obijać – wszak bynajmniej praca jej do wolności nie doprowadziła – rzuciła się we wściekły wir tyrania.

Niemcy wojnę przegrali, ale ich złota myśl nie

Ludzie chełpią się jak bardzo są zajęci, ile mają na głowie i jak bardzo napięty jest ich grafik. Ho, ho! Gratulacje! Na pewno z tego powodu będzie im lepiej się żyło. A jak nie będzie się im lepiej żyło – przynajmniej umrą szczęśliwie. Będą wspominać na łożu śmierci, ile im się udało w życiu spraw pozałatwiać. Ile telefonów odebrać! Ile maili wysłać! Ile raportów wykonać! Ile nadgodzin wyrobić! Ile aplikacji jednocześnie każdego dnia uruchomić, żeby nic nie stracić i… nic nie zapamiętać.

Cóż za wspaniała śmierć – po wieloletniej orce od świtu do nocy. Cóż za wspaniałe życie – szczurzy pęd w korporacyjnym kołowrotku. Mam dziś do napisania pięć tekstów. Który z nich mnie uwolni? Może i Niemcy wojnę przegrali, ale ich złota myśl z obozowych bram zrobiła zawrotną wprost karierę. Ta kariera kwitnie coraz okazalej.

Nie ma takiej minuty, w której nie da się upchać więcej obowiązków

Dziś, gdy chcesz załatwić sprawę, nie musisz nigdzie jechać, nie musisz nawet lecieć do budki telefonicznej, ani odczekać w ogonku swojej kolejki na poczcie. Wystarczy że wyjmiesz z kieszeni telefon komórkowy i skorzystasz z jednego z kilku sposobów komunikacji.  Możesz zrobić przelew, wypełnić formularz, dostarczyć stos dokumentów. Dzięki cudownym wynalazkom cywilizacji oszczędzasz kilka godzin. Czemu więc nie poopieprzasz się choćby przez minutę? Czemu nie wyciągniesz się na ławce w parku i nie popatrzysz na drzewo? Czemu nie położysz się na kanapie? Bo nie ma takiej minuty, w której nie można byłoby upchać jeszcze więcej obowiązków.

Kto się opieprza, wcale się tym nie chwali

Jest takie modne powiedzonko: „jestem zarobiony”. Z dumą wypowiedziane obnaża jednak mało chwalebną skłonność do wpędzania się w stan niewolnictwa. Człowiek jest zarobiony jak mrówka w totalitarnym mrowisku. Poczucie nieustannego biegu daje mu iluzję sensu. W końcu zasuwa w pocie czoła po to, by jutro wstać i… zasuwać w pocie czoła.

Kto się opieprza, wcale się tym nie chwali. Choć, jakby nie patrzeć – ma czym. Nic nie musi. Nie spieszy się. Mówicie, że czas mu ucieka? Nic podobnego. Czas mu się dłuży. Czas się do niego dostosowuje. Ba! Czas stara się go dogonić. Ale jak tu dogonić człowieka zapatrzonego w drzewo? Jak dogonić lenia wylegującego się na kanapie? Gońcie sobie. Gońcie w piętkę. Wielkie rzeczy nie powstają w umysłach zaganianych. Wielkie rzeczy powstają w umysłach zamyślonych. A żeby się zamyślić, trzeba mieć chwilę. Choćby minutę.

PS. Zgadnijcie, czemu mając do napisania pięć tekstów – piszę jeszcze na blogu?


Filed under: DMŻ, Sens Życia

Pęknięte serce orkiestry – NA RATUNEK!

$
0
0

 Z pięknej szklanej statuetki Mecenasa Zdrowia Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy z podpisem „Siema Żukowo Jurek Owsiak” – powstały szklane puzzle.

02

Matka mi mówiła, że głupiemu to w drewnianym kościele cegła na głowę spadnie. Tak się właśnie stało w moim przypadku. Choć nie w kościele i nie w drewnianym i nie na głowę i nie cegła, a jednak widzę tu dramatyczną analogię. Rzecz najwyższej wagi – mianowicie osobisty, wykonany ze szkła (kto nie widzi analogii, trudno) dar od Jurka Owsiaka na licytację WOŚP w Żukowie, pękł jak moje serce. Na skutek jakiegoś nieszczęśliwego wypadku podczas transportu na siódemce (Warszawa – Żukowo) z pięknej szklanej statuetki Mecenasa Zdrowia Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy z podpisem „Siema Żukowo – Jurek Owsiak” powstały szklane puzzle.

Łzy lane nad pękniętym sercem WOŚP (i moim!) nie dały rady go skleić. Z Wielkiej Orkiestry w Wielką Rezygnację jednak nie sztuka popadać. Wsypałam więc szklane kawałeczki do koperty i pojechałam na sygnale do jubilera z sąsiedniej ulicy, by błagać o pomoc. Otworzyła mi jego żona Jola Muzińska, spojrzała na złamania, pęknięcia i rany i niczym sprawna sanitariuszka – bez wahania, a z ważną w tej chwili refleksją: „tu liczy się czas” – podjęła się reanimacji.

01

Jurkowa statuetka zostanie poddana hospitalizacji na jubilerskim SOR-ze do niedzieli rano. Wykonane zabiegi mają przywrócić ją do życiowych funkcji. Przewidziana jest chirurgia plastyczna. Specjaliści gwarantują, że około godziny pierwszej w niedzielę będzie wypis. Potem pacjent trafi pod młotek, a kogo interesuje jego dalsza historia może wziąć udział w licytacji statuetki, którą przeprowadzi sam burmistrz Żukowa w niedzielę o 17.50 w Gimnazjum nr 2 w Żukowie. Siema.

a91b97ed22bce25f0d55e6ed5501bfcf1dee940c


Filed under: Sens Życia Tagged: Gmina Żukowo, Jurek Owsiak, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy 2014, Żukowo

Last Minute NA RATUNEK

$
0
0

Kogo raz w życiu RATOWANO ten wie, że każda chwila się liczy. Mnie ratowano. A raczej ratowano moje dziecko. Inaczej powiem. Skoro ratowano moje dziecko – ratowano cały świat. Cały świat leżał na łóżku Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. Był tak mały, że nawet go nie poznałam. A może nie poznałam go dlatego, że nie poznałam siebie? Bo nigdy wcześniej nie pomyślałam nawet przez chwilę, że mój świat trzeba będzie ratować.

Jeśli historia zagubionej na Saharze dziewczyny z książki pt. Last Minute może choć w maleńkim stopniu przyczynić się do uratowania świata – warto było ją napisać. W zeszłym roku na aukcji WOŚP ”Last Minute” kupił znany fotograf Maciej Kosycarz…

Maciej Kosycarz Sylwia Kubryńska

… za gruby pieniądz.

Do dziś książka zniknęła z półek księgarni, słyszałam, że niełatwo ją kupić. Zostały mi dwa egzemplarze autorskie. Jeden z nich przeznaczam na tegoroczną aukcję WOŚP. Dla Człowieka o Wielkim Sercu.

Kliknij, żeby zalicytować:

dedykacja

Last Minute

last_minute_m

Last Minute – okładka

Oprócz własnej propozycji chciałabym zarekomendować innych, sprawdzonych pod względem jakości i czystości serca blogerów. Zucha, co powiedział słynne zdanie, że jak można zrobić coś dobrego, a tego się nie robi, to jest bardzo źle – trzy unikatowe kubki na kawę w robocie:

zuch1

Kubek z komiksem 1

kubek2

Kubek z komiksem 2

kubek3

Kubek z komiksem 3

Zorki chyba nie muszę przedstawiać. Oferuje ona swój wyjątkowy pierścień, a w nim mnóstwo dobra:

zorka

Wyjątkowy Pierścień

Inne aukcje WOŚP:

a91b97ed22bce25f0d55e6ed5501bfcf1dee940c


Filed under: Sens Życia Tagged: Last Minute, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy 2014

Inkubator to dzieło szatana

$
0
0
Polecam przeczytanie tekstu do końca przed skomentowaniem

Bóg zajmuje się dawaniem i odbieraniem życia. Nic tu po respiratorach, inkubatorach i pompach insulinowych. Jak Bóg będzie chciał, to człowieka uratuje. A jak nie, to nie

mala


Siostra Młodsza urodziła się w 26. tygodniu i ważyła tyle, co paczka cukru. Diabli podkusili neonatologów, żeby ją wpakować do inkubatora…

Nie róbcie bożka z Owsiaka! Nie dawajcie na Orkiestrę! To nie uchodzi! To grzech! Owsiak w żadnym wypadku nie może być bożkiem, nie może nawet być waszym idolem,  bo ma tę cholerną wadę, że istnieje. Mało że istnieje, to jeszcze zbiera pieniądze na sprzęt do ratowania życia dzieciom. Skandal! Przecież to Bóg daje życie i, co najważniejsze – zabiera! To robota Boga, nikogo innego, a już na pewno nie jakiegoś wyluzowanego Owsiaka, który swoim podżeganiem do ratowania dzieciakom życia niechybnie zwalcza Kościół.

Nie róbcie więc z niego bożka, nie dawajcie kasy na Orkiestrę, nie wasza rola, żeby Boga wyręczać. Weźcie przykład z Krystyny Pawłowicz. Nie dała ani grosza na fundację WOŚP, która zbiera pieniądze na zakup sprzętu ratującego życie. I jest z tego dumna. Pani poseł, szacunek. Jest w tym wielka siła. Być tak zacietrzewionym, żeby widząc dramatyczną sytuację w polskich szpitalach (mam nadzieję, że pani Pawłowicz jako poseł ma tę świadomość) – nie dać grosza na zakup sprzętu medycznego? Swoją drogą, nie dziwota. Bóg zajmuje się dawaniem i odbieraniem życia. To Bóg rozdaje karty. Nic tu po respiratorach, inkubatorach i pompach insulinowych. Nic tu po wyposażaniu SOR-ów. Jak Bóg będzie chciał, to człowieka uratuje. A jak nie, to nie. Szkoda kasy.

Mój syn leżał pod respiratorem dwa dni. Muszę zadzwonić do tego lekarza, który go uratował. Muszę mu wyjaśnić, że cała ta akcja była niepotrzebna. A skoro na respiratorze była naklejka WOŚP – była to akcja niepotrzebna i zła. Wszak Bóg sam ocaliłby życie młodego, jakby tylko chciał. Doktor – zamiast reanimować dzieciaka, mógł spokojnie pójść do domu, a po drodze wyrzucić leki do zsypu. Rurę od respiratora oddać dzieciom (które jeszcze żyją) – niech się w łiju-łiju pobawią.

Siostra Młodsza urodziła się w 26. tygodniu i ważyła tyle, co paczka cukru. Diabli pokusili neonatologów, żeby ją wpakować do inkubatora. Przecież gdyby Bóg chciał, sama by przeżyła. To boska siła rozgrzałaby w jej maleńkich żyłach stężałą od szoku termicznego krew. To nadprzyrodzona moc pchnęłaby niedostępny z powietrza tlen w nierozwinięte jeszcze płuca. To wielka i nieokiełznana dobroć Najwyższego zagrałaby na jej małym, wielkości kostki od gitary  sercu, melodię życia.

Albo i nie. Kto Go tam wie. Może i nie. Trzeba by i to z pokorą przyjąć. Ten cudowny człowiek, jaką jest obecnie moja siostra fruwałby teraz nad nami jak obłok. Jeszcze jeden Aniołek. Czyż to nie słodkie? Pani poseł Pawłowicz dla takich Aniołków – dzieci nienarodzonych i nieżyjących – ma sporo sentymentu. Czemu nie zasłużyły sobie nań te, co już są na świecie?

—————————————————————————–

Kto ma sentyment także dla dzieci żyjących, może wziąć udział w licytacji mojej książki dla WOŚP (aby zalicytować, należy kliknąć w obrazek)

dedykacja

last_minute_m


Filed under: Sens Życia Tagged: Jerzy Owsiak, poseł pawłowicz, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy 2014, WOŚP

Moja piosnka z London Luton

$
0
0

Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie (funt razy pięć złotych nie spada z nieba)

Tęskno mi, Panie…*

Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony są jak odwieczne Chrystusa wyzywanie i brzęczą jak cymbał brzmiący na portalach internetowych – niepochwalonych

Tęskno mi, Panie.

Do kraju bez światło-cienia, do tych co mają tak za tak, nie za nie, gdzie prawdziwość rzeczy elektryzuje, przenika do szpiku pamięci nigdy nie zatartej, zawsze bolesnej jak katolicka wiara

Tęskno mi, Panie.

Gdzie uśmiech na dzień dobry jest jedynie snem dziecka nieświadomego jeszcze, jak szary a jednocześnie tandetnie pstry (od reklam leków na hemoroidy, zaparcia, kaszel, impotencję i złogi, na martwicę, stwardnienie serc i mózgów, głupotę i zawiść, na nietolerancję, na kościół, na pedofilię, na przemoc w rodzinie, na patriarchat, na homoseksualizm, na gender) jest ten kraj

Tęskno mi, Panie.

Do kraju, w którym mówi się w języku najtrudniejszym na świecie, bo składającym się z samych ciężkich słów na literę K

Tęskno mi, Panie.

Do kraju prób i błędów, właściwie samych błędów

Tęskno mi, Panie.

Do zastawionego stołu, do tej Matki Boskiej wszystkich wędrowców, nieproszonych, niespodziewanych gości, do pustego talerza przy wigilijnym stole, do rodzinnych najazdów, do niekończących się odwiedzin;

Do cudu niewyczerpanej lodówki mimo kryzysu, mimo zaborów, mimo wojny, mimo wystawienia środkowego palca polskim lotnikom po bitwie o Anglię, mimo komuny, mimo niskiej renty, mimo kredytu, mimo pensji poniżej średniej krajowej, która jest ułamkiem pensji najniższej krajowej w Europie;

Dokąd będzie się wracało jak na skrzydłach samolotu pełnego ogorzałych wyniszczonych i podchmielonych rodaków, którzy w milczeniu przeżuwają kolejne upokorzenie, upokorzenie jak kamień w zębach, od:

Niemców

Anglików

Francuzów

Norwegów

Holendrów

Irlandczyków

I diabli wiedzą kogo jeszcze, bo diabli wiedzą gdzie jeszcze na tym świecie zarabia się lepiej niż w tym kraju, do którego

Tęskno mi, Panie.

Do uścisków i przytuleń, do pocałunków, do płaczu i rechotu, do wzniosłych wyznań, do wiecznych zerwań i powrotów, do: „Boże, jak ona mnie wkurwia, a nadal ją kocham!”

Tęskno mi, Panie.

Do wujków, ciotek, babć, dziadków, sióstr, braci, kuzynów, koleżanek, kolegów, przyjaciół i wrogów;

Do wieczornych wypadów po sól do sąsiada;

Do jeziora kortowskiego;

Do ogniska na poligonie;

Do tych łąk zielonych ;

Do ogórków kiszonych;

Do piwa na plaży;

Do nocnych powrotów;

Do słonecznych poranków;

Do miłości;

Do domu

Tęskno mi, Panie…

—————————————————————————————–

…*Premierze, Prezesie, Pośle, Senatorze, Generale, Dyrektorze, Profesorze, Sędzio, Prezydencie, Ekscelencjo (niepotrzebne skreślić).

10918020-polska-flaga-malowana-na-stary-ceglany-mur


Filed under: Sens Życia, W drodze Tagged: emigracja, Polska, UK

Niespodziewanie odeszła od nas Sylwia Kubryńska

$
0
0
fot. Tania Pacha. Nieszczęśliwie zakochana w tym samym mieście

fot. Tania Pacha.

Na początku protest. Czemu?! Za co? Ale pianino tak uspokaja, jakby śmierć głaskała do snu. Przestań się, Kubryńska, chandryczyć…

Słuchajcie, okazało się, że chyba umarłam. To znaczy przez chwilę myślałam, że tylko ja umarłam. Ale całe szczęście, jest nas więcej.

Wczoraj włączyłam internet i obejrzałam film. Film był niezwykle przejmujący. Nie mogę wam go pokazać, wzruszenie mi nie pozwala. Ale opowiem o nim. Otóż film zaczyna się tak, że ktoś gra na pianinie melodię nieco smutną, choć jeszcze nie zwiastującą tragedii. Ale co tam melodia! Najważniejsze jest to, że gram w tym filmie główną rolę.

Na pierwszym planie widać więc moje zdjęcie, w tle moje zdjęcie również, lecz nieco rozmyte, jakby coś, co ma zniknąć, brało górę w tej akcji…. Potem faktycznie zdjęcie znika i oto pierwsza scena filmu: łubudu, dwanaście moich zdjęć! Ale nie przyzwyczajajmy się. Te zdjęcia również się rozmywają, pianino wchodzi w akordy patetyczne, robi się poważnie i dumnie i… bach, znów zdjęcie! Czyje? Moje!

To nie wszystko. Naraz rozpoczyna się kawalkada fotografii. Można zobaczyć moje zdjęcia w sepii, w kolorze i black and white. Cytaty, wspomnienia, słynne frazy. Rozdzierające sceny o przemijaniu. I nagle, cóż za niespodzianka, na pierwszy plan wyskakuje główny bohater filmu, czyli… moje zdjęcie.

Wreszcie tempo maleje, muzyka cichnie i czas na puentę. Jaką? Oczywiście moje zdjęcie! Fotografia mnie. Picture of me. Ja. Moje. O mnie. Ze mną.

Srata tata, nie ma tak dobrze. Było minęło. Kolaż gaśnie, ostatni kadr jak epitafium z nagrobkową fotografią dławi moje gardło. Odeszła. Odeszła niezwykle zasłużona Facebookowiczka. Taką ją zapamiętaliśmy. Ale co? Już?! Tak niespodziewanie? Bez paniki, film można puścić od nowa. Na Facebooku pamięć trwa. I będzie trwać. I trwa mać.

Na początku protest. Czemu?! Za co? Dlaczego ktoś mnie uśmiercił? Ale pianino uspokaja, jakby śmierć głaskała do snu. Przestań się, Kubryńska, chandryczyć. Masz film. Wspomnij raz jeszcze. O. I jeszcze raz. Klawisze pianina wyciskają łzy. Taka młoda byłam. Taka pełna życia. Uśmiechnięta. O. Znów uśmiechnięta. O. Tu zamyślona. Uśmiechnięta. Zamyślona.

Koniec.

Nie ma co drzeć szat. Niebieski podniesiony kciuk dodaje otuchy. Wszak wszyscy umrzemy. Już widzę, że umarliśmy. Na wszystkich profilach znajomych od rana krążą ich animowane epitafia. Normalna sprawa. Śmierć jest częścią życia. A Facebook naszą zbiorową mogiłą.

umarla2


Filed under: Facebook, Sens Życia Tagged: Facebook, Look back

Miłość

$
0
0

Do tej pory nie wynaleziono leku na miłość. Choroba mija samorzutnie, bez żadnych logicznych przyczyn. Logiczne czynniki są przez organizm zupełnie ignorowane

………………………………………………………………………………………………………

Miłość  – jednostka chorobowa wywołana przez wirusa zakochania, charakteryzująca się skłonnościami do zachowań nieracjonalnych.  Istnieje niezbadana ilość odmian wirusa.  Najważniejsze kliniczne mutacje choroby to, m.in.:

-  Miłość od pierwszego wejrzenia – choroba niezwykle groźna. Profilaktyka – brak. Rokowania – brak.

- Miłość do grobowej deski – jednostka, jak sama nazwa wskazuje: śmiertelna.

- Miłość ślepa – wariant wywołujący ślepotę, groźna zwłaszcza dla otoczenia ludzi widzących. W rzadkich wypadkach uleczalna, niestety z nawrotami.

Zakażenie:

Istnieją różne możliwe drogi przenoszenia wirusa miłości. Zanotowano: grom z jasnego nieba, pierwsze wejrzenie, a także metodę gastryczną, mianowicie przez żołądek do serca. Najczęściej jednak choroba jest po prostu przenoszona drogą płciową.

Objawy choroby:

  1. Nadmierna częstotliwość wykonywania połączeń telefonicznych.
  2. Nadmierna częstotliwość spoglądania na telefon.
  3. Monotematyczność bliska obsesji krążenia wokół jednego zagadnienia.
  4. Potliwość i podenerwowanie.
  5. Niekontrolowane wyrzuty hormonów do krwi, w tym dopaminy, adrenaliny, paranoidyny, histeriodyny, kompletnozidioceniodyny.
  6. Chodzenie po ścianach.
  7. Zaburzenia widzenia, mowy, słuchu, koordynacji ruchów.
  8. Bezsenność.
  9. Zaburzenia łaknienia.
  10. Demencja w dziedzinie rachunkowości, skłonność do bankructwa.

Pierwsza pomoc:

W przypadku zdiagnozowania miłości należy zastosować natychmiastową kwarantannę. Co ciekawe – kwarantanna obowiązuje tylko osoby zarażone. Osoby chore powinny być od siebie odizolowane, w przeciwnym razie ich choroba pogłębia się. Obserwuje się zjawisko turbo rażenia wirusem miłości w przypadku kontaktów dwóch chorych na wspólnej przestrzeni. Chorzy okazują toksyczne zainteresowanie sobą, siadają sobie na kolanach, piją napoje z jednego naczynia, jedzą posiłki z jednego talerza, wyciskają sobie nawzajem pryszcze, ubierają się w jeden sweter, jedne spodnie i jedną spódnicę. Grzebią sobie w różnych otworach, wymieniają się płynami fizjologicznymi, z przetaczaniem krwi włącznie.

Następstwa:

Nieleczona miłość ma bardzo ciężkie następstwa. Chorzy zaczynają przejawiać wielką niechęć do osób zdrowych, spoza kręgu chorych (zwanych także zakochanymi). Niechęć jest wywołana zaburzeniami poczucia własnej wartości, niepewnością i obawami, czy aby na pewno zarażony towarzysz jest nadal chory. Lęk przed wyleczeniem towarzysza jest równie duży, jak lęk przed zarażeniem jego chorobą osób trzecich.  Zjawisko to jest określane zazdrością  i może prowadzić do wielu tragedii

Leczenie:

Do tej pory nie wynaleziono leku na miłość. Choroba mija samorzutnie, bez żadnych logicznych przyczyn. Logiczne czynniki są zupełnie ignorowane przez organizm i tylko wzmagają syndromy.

Powikłania:

Powikłania występują zawsze, w każdym przypadku i w każdym stadium choroby. Miłość składa się właściwie z samych powikłań.

Nawroty:

Wyleczony pacjent jest dręczony nawrotami do końca życia. Obserwuje się nawroty zarówno u osób młodych jak i starszych. Groźne są nawroty zwłaszcza w wieku dojrzałym przy jednoczesnym przebywaniu z osobą dużo młodszą. Bardzo często obserwuje się wówczas nasilone objawy opisane w punkcie 10.

Statystyka:

Choroba dotyka 100 procent populacji ludzkiej. Znakomita większość zarażonych mimo diagnozy nie decyduje się na wyleczenie i tkwi w chorobie na stałym poziomie wyniszczenia. Chorobliwe bycie razem z osobą zarażoną zmniejsza statystycznie szansę na wyleczenie. Niestety, izolacja również w niczym  nie pomaga.

Skutki uboczne:

Najpopularniejszym skutkiem ubocznym choroby jest pojawienie się na świecie potomstwa. W związku z tym, że miłość jest nierozerwalnie związana ze wzrostem populacji ludzkiej, można zaryzykować stwierdzenie, że skutkiem ubocznym miłości jest życie.

995271_526957067367828_126230264_n

————————————————————————————–

Tekst opublikowany w Be Magazyn:

http://issuu.com/bemagazyn/docs/be_nr_02_2014_www


Filed under: Sens Życia Tagged: Święty Walenty

Jak zostać pisarzem i nie zarobić na tym ani grosza

$
0
0

Po cichu zazdroszczę Kai Malanowskiej, że jej w ogóle zapłacili

304133_2020559189607_678755864_n

Przeczytałam wywiad z Kają Malanowską, zainspirowany jej wpisem na Facebooku, że w 16 miesięcy ciężkiego pisania zarobiła tylko 6 800 złotych i chce sobie przez to strzelić w łeb. Świetny powód. Ja w ogóle uwielbiam poważne powody do strzelania sobie w łeb. 6 800 zł może się wydawać argumentem żelaznym. Nie wiem jak wy, ale ja na 6800 zł bez namysłu odpaliłabym giwerę. Niestety nie mogę. Nie mam tych 6 800 zł.

Zacznijmy od początku. Jak to jest napisać książkę? Ja pisałam swoją 1,5 roku. Malanowska podobnie – 16 miesięcy. Po osiem godzin dziennie. To daje 2 560 godzin pracy. Przeliczając na strony (książka ma jakieś 300 stron) – jedna strona powstawała w ponad 85 godzin. Ktoś zaraz zakpi, że ryła ją dłutem w kamieniu. Zgadzam się. Książkę ryje się dłutem w kamieniu. Podobno Bułhakow pisał swoje dzieło 10 lat. Ile to wychodzi na stronę? Cóż, kamień papieru jest twardy. Ale nie ma innego wyjścia. Trzeba w nim ryć. Mimo że człowiek zapomina zjeść śniadanie, a jak przypomni sobie około północy, że jeszcze nie jadł, wpada mu do głowy nowy wątek i ryje na czczo do rana.

Każda myśl, każdy przedmiot na parapecie, każde spojrzenie w okno, rozmowa ze znajomym, jazda autobusem, zakupy w lumpeksie, wizyta na poczcie, kanapka, butelka wódki, wszystko, absolutnie wszystko każe ryć w kamieniu kolejną stronę i nie ma siły, która to zatrzyma. Zatrzymać może tylko jedno nieszczęście, a nieszczęścia tego nikomu nie życzę, bo jest to najstraszliwsza z możliwych możliwości i nazywa się, do wyboru: Wielkie Nic, Pustka, Zapadka, Niemota.

Ale tu nie ma mowy o Niemocie. Jest twórczość, jest wena. Co nam przyświeca? Pieniądze? Ile? 6 800 złotych? 5 000 złotych? 200 złotych? 14 milionów dolarów? Nie wiem. Ja nie wiem, jakie pieniądze są w stanie zatrzymać, bądź poruszyć proces tworzenia. Jaki zamysł sprzedania książki wzruszy twórcze zwoje mózgowe artysty? Ile zer na koncie ją uszlachetni? I do kogo mieć żal, jeśli zer jest za mało?

Mnie też w pewnym momencie opętało. Opętuje mnie zawsze, gdy siadam do pisania. Robię to na własne ryzyko, bo jakże miałabym inaczej? Że co? Że po napisaniu miałabym żal, że się nie sprzedało? Albo: sprzedało się zbyt tanio? W przeliczeniu na miesiąc od napisania – zbyt skromnie? Czy reżyser, którego film okaże się klapą, może mieć pretensje?

Ale nie popadajmy w koleiny. Są bowiem inne sprawy, o których być może nie wiecie. Może przy okazji ktoś powie, jak to jest być pisarzem (artystą, muzykiem, przedsiębiorcą – niepotrzebne skreślić) w Polsce. Ja mogę być pierwsza. Proszę bardzo. Na wstępie tylko zaznaczę, że po cichu zazdroszczę Malanowskiej, że jej w ogóle zapłacili.

Moja książka wyszła drukiem w 2011 roku. Miała świetną promocję, którą zrobiłam głównie ja sama przy wielkiej pomocy serdecznego przyjaciela znającego rynek mediów. Mój wydawca nie zrobił prawie nic, jakby w ogóle nie interesowała go sprzedaż. Ale i tak o książce mówiono w TVN, w TVP, w radio, pisano w kolorowych gazetach, w najpopularniejszych dziennikach, na blogach, diabli wiedzą gdzie jeszcze. Mały wywiad na temat książki opublikował nawet FORBES (wg ostatniego filmu Scorsese: szczyt lansu). Przez kilka pierwszych tygodni od wydania książka nie schodziła z internetowej listy TOP Empiku. Można powiedzieć – raj promocyjny. Ale dla kogo ten raj? Książka kosztuje 32 złote. Część zabiera księgarz, część dystrybutor. No i wydawca oczywiście. Dla mnie, według umowy miało być, uwaga:

2 złote.

Miało być. Do dziś nie dostałam z tytułu sprzedaży książki ani jednej dwuzłotówki. Wydawca nie odbiera telefonów.

Ile jest takich autorów jak ja? Osobiście znam kilku. Znam też takich, którzy marzą, by się znaleźć choć na takim etapie. Żeby ich dzieło w ogóle powstało. Żeby ujrzało światło dzienne. Żeby było, namacalne, pachnące, wydrukowane, fizyczne. Żeby stało na półce w księgarni, żeby ktoś je przeczytał. Żeby ktoś pochwalił! Nieważne, że non-profit. Z czego więc żyje pisarz? Kaja Malanowska mówi, że pisarz ma “mamusię”, albo bogatego małżonka. Ale są tacy, co nie mają ani “mamusi”, ani bogatego małżonka, mają za to dzieci na utrzymaniu i oprócz pisania książek muszą dodatkowo pracować. Większość moich znajomych pisarzy pracuje. Ja też. Pracuję na etacie osiem godzin dziennie. Poza tym piszę do czasopism, dorabiam jak umiem. Mam to szczęście, że robię to co lubię, a gdy mnie opęta, rzucam się do pisania. Nie mam czasu strzelać sobie w łeb.

Malanowska wiedziała, jakie ma warunki wydawnicze. Zarobiła proporcjonalnie do wysokości sprzedaży i warunków wcześniej ustalonych z wydawcą. Oczywiście wolałabym, żeby zarobiła lepiej. Wolałabym, żeby wydawcy płacili pisarzom więcej, wolałabym, żeby płacili w ogóle. Wolałabym, żeby w Polsce ludzie kupowali więcej książek, a mniej wydawali na ciuchy w H&M. Ostatnio strzelano z ostrej amunicji do pracowników szwalni w Kambodży, którzy ośmielili się protestować przeciwko głodowym zarobkom. Szyją właśnie dla H&M, Zary i GAP. Nie mają za co żyć. Nie mają “mamusi”, ani bogatego męża, a ich dramat nie może znaleźć ujścia w poście na Facebooku.


Filed under: Pieniądze, Sens Życia Tagged: Kaja Malanowska, zarobki pisarzy

Zagłada ludzkości na cztery litery

$
0
0

Kobiety, w przeciwieństwie do mężczyzn, mają w sobie zawsze coś fajnego do obśmiania

cellulit2

Z wielkim zainteresowaniem czytam doniesienia portali internetowych o stopniu zaawansowania cellulitu na tyłkach poszczególnych gwiazd płci żeńskiej i, rzecz jasna, wielkości tych tyłków. Czytam z zainteresowanie, bo po pierwsze informacja ta jest niezwykle ważna. Trudno dyskutować z tym, że misją dziennikarską jest pilne zawiadomienie społeczeństwa o tym, jak właśnie fatalnie wygląda pupa Natalii Siwiec i co wyszło spod spódnicy Magdzie Mołek.

Druga sprawa, problem nieatrakcyjnego tyłka faktycznie dotyczy tylko kobiet, a z kobiet zawsze warto się pośmiać. Kobiety pod tym względem nigdy nie zawiodą. One, w przeciwieństwie do mężczyzn, mają w sobie zawsze coś fajnego do obśmiania. Dlatego nie dziwię się, że fotografowie z taką sumiennością uwieczniają na portalach te śmieszne rzeczy, aby, walając się po podłodze ze śmiechu, mogli je zobaczyć najpiękniejsi panowie na świecie. Polscy mężczyźni uchodzą bowiem na całej kuli ziemskiej za najprzystojniejszych, ich atrakcyjność jest legendarna w świecie, jak bigos i kiełbasa. Żaden z naszych panów nie ma zbyt dużego tyłka, czy choćby fałdki nadprogramowego tłuszczu, a wszystko to, co się panom wylewa znad spodenek trzy czwarte – to dar niebios i czysta poezja.

Z kolei tym paniom, którym na widok cellulitu u innych kobiet grymas obrzydzenia wykręca twarz, szczerze zazdroszczę. Są to bowiem niechybnie kobiety bez skazy, bez jednego dołeczka na tej, tak pilnie obserwowanej części ciała. Są to zapewne nie ludzie, a przepiękne cyborgi żywiące się jedynie muzyką Bacha. Przecież żadna z tych nimf – gdyby była żywą kobietą – nie skręcałaby się z drwin na temat pupy innej, którą los pokarał tą straszliwą przypadłością.

Przeczytałam gdzieś, że 85 procent kobiet jest “dotknięta tą chorobą”. Co gorsza, jak podaje Wikipedia – leku jeszcze nie wynaleziono. Oczywiście wielu leków na inne choroby nie wynaleziono, ale pal sześć inne choroby! Mamy wszak do czynienia z 85-procentowym zakażeniem! Toż to pandemia! Nie wiem, czy ludzkość przetrwa.

Jedyna nadzieja w facetach.

***

Dla tych kobiet, które należą do 85 procent “dotkniętych chorobą”, podaje przepis na zniknięcie tyłka (jest to jednocześnie przepis na zniknięcie całej kobiety, ale co zrobić, takie są koszty):

Śniadanie:

1 opakowanie

1 łyżeczka

1 szklanka (przy większym apetycie dopuszcza się butelkę)

Obiad:

1/3 miski

1 paczka (niecała)

Pół siatki

Szczypta

Podwieczorek

1 pucharek

Dwa łyki

Kolacja:

I tu można jeść do woli wszystko, pod warunkiem, że to co jesz, nie rzuca cienia.


Filed under: Koniec Świata, Sens Życia, Świat Piękna Tagged: cellulit

E-mail od Pana B.

$
0
0

Będziesz zawsze piękna, młoda i szczęśliwa, znikną zbędne kilogramy, cellulit i pryszcze

kubrynska_sylwia_001

Moja droga! W dniu twoich urodzin składam ci najlepsze życzenia. Ale co to za składanie życzeń bez ich spełnienia? – zapytasz. Będziesz miała rację. Dlatego, proszę bardzo, nie ma sprawy. Oto spełniam.

Nie, to nie jest żadna diabelska sztuczka, wręcz przeciwnie. Spełnienie życzeń jest bardzo proste. Wszystko jest w zasięgu ręki. Nie wierzysz? Musisz. Nie ma nic bardziej realnego. Przecież widzę, że sprawdzasz skrzynkę mailową trzydzieści razy dziennie w nadziei, że przyjdzie wreszcie wiadomość, która odmieni twoje życie. A moja wiadomość odmieni twoje życie, zapewniam. Wszystko załatwione. Już mówię co i jak.

Po pierwsze, twoje książki zostaną wydane w najlepszym wydawnictwie na świecie. Dostaniesz honorarium za cały nakład, solidny procent od każdego sprzedanego tytułu, promocję w radio, prasie, telewizji, a także przez internet, Amazon, Empik, co tam sobie chcesz. Nikt cię już nie oszuka, a nawet jeśli – nie będzie cię to martwić. Powiem więcej: będziesz na to gwizdać!

Po drugie, wygrasz wszystkie możliwe konkursy literackie. Nieważne, czy bierzesz w nich udział. Liczą się marzenia, a tych ci nie brakuje. Dlatego od tej pory należą ci się najpiękniejsze nagrody we wszystkich kategoriach gatunków literackich z poezją włącznie. Nie piszesz poezji? Mylisz się. Poezją jest to, co nienazwane.

Kolejna sprawa, praca. Wkrótce awansujesz, albo otrzymasz propozycję nie do odrzucenia. Zresztą, co ja mówię. Cokolwiek by się nie wydarzyło, będzie wspaniale. Samochód ci się psuje? Kupisz sobie nowy. I zegarek, i telefon też. Coś mi jednak mówi, że machniesz na to ręką. Po diabła ci samochód? Wszak od tej pory będziesz miała wszystko nowe i piękne. Cera ci się wygładzi. Wzrok się wyostrzy. Znikną zbędne kilogramy, cellulit i pryszcze. Cofną się lata. Wrócą krótkie spodenki i odrapane kolana. Wiatr we włosach i błysk w oku. Promienny uśmiech, dni białe jak piasek na plaży, noce jak dyskotekowa kula. Miłość! Romantyczna wędrówka wśród dzwonków konwalii. Różane olejki na prześcieradle, księżycowe wyznania.

Święta, święta, malowane jajka! Wiosna, tysiące wiosen! I jesienie, te najpiękniejsze, złote polskie! Liście z purpury, babie lato, naszyjniki z rosy. A zima? Co za pytanie! Gwiazdki migotliwe, śnieg na rzęsach, góry prezentów! Muzyka, kochana! Niebiańskie harfy, śpiew aniołów, kryształowe nuty. No i to nieustanne natchnienie. Wszystko, wszystko, co zechcesz. Słońce na bezchmurnym błękicie. Lato bez komarów. Kawa bez goryczy. Tęcza bez końca. Radość, beztroska, jednym słowem: raj.

Musisz tylko spełnić jeden warunek. To bardzo proste. Idź do przychodni i zbadaj się. 

Twój na zawsze

Pan Bóg 


Filed under: Sens Życia Tagged: zbadaj się

Muszę napisać do BE!

$
0
0

- Nie dzwońcie, nie piszcie, siedźcie cicho, bo pozabijam!

291918_160230127394007_1893105668_n

Wydaje się, że cykl pisania felietonów do Magazynu BE trwa około miesiąca. W rzeczywistości trwa około paru mętnych dni, w których to czas odklejony od poczucia obowiązku skraca się jak sprężyna, by nagle wystrzelić dead – line’em w mailu:

- Hej, jak tam teksty?

Nie, wróć! Prawda jest taka, że dead – line zwykle mija niepostrzeżenie, a potem naraz, tydzień później, wyskakuje z maila porażające pytanie od naczelnego:

- Hej, jak tam teksty?

I zaczyna się TEN dzień. Dzień autora tekstów do Magazynu BE. Dzień autora tekstów do Magazynu BE to śnieżnobiała strona w wordzie, kawa, piwo, telefon, Facebook i wyrzut sumienia. Zanim autor tekstów do Magazynu BE zrobi podejście do tekstu do Magazynu BE, zrobi absolutnie wszystko, co nie jest podejściem do napisania tekstu do Magazynu Be. Jednak trzeba przyznać,  że po sprawdzeniu całego internetu (w tym kilku ponaglających wiadomości z redakcji Magazynu Be), przyparty do muru autor ogłosi wreszcie światu kategoryczny komunikat:

- Nie dzwońcie, nie piszcie, odczepcie się, siedźcie cicho, bo pozabijam ! Muszę napisać do BE!

Naturalnie, po dwóch latach obserwacji rytmu pracy autora piszącego do Magazynu BE – nikt, absolutnie nikt nie traktuje poważnie morderczych ostrzeżeń autora. Nikt poważnie nie traktuje tego, że prasa drukarska jest rozgrzana do czerwoności od minionego przed tygodniem terminu, a permanentne spóźnienia oznaczają w konsekwencji, że to już naprawdę tym razem przegięcie, że tym razem to już autor pojechał po bandzie, tym razem to już na pewno autor wyleci z pracy.

Nikt więc się nie przejmuje i nikt nie siedzi cicho. Wręcz odwrotnie. Ludzie dostają wtedy niezwykłej energii do podzielenia się z autorem najróżniejszymi informacjami na temat:

  1. Wstrząsającej relacji fotograficznej na temat stadium zaawansowania cellulitu u Magdy Mołek.
  2. Porównania, który z Bondów jest najprzystojniejszy.
  3. Zagadnienia, czy w tym roku podrożeją gofry.
  4. Dywagacji, czy w basenie ogrodowym można hodować żaby.
  5. Wreszcie: ustalenia, czy autor idzie może z pytającym na plażę, bo akurat dziś (w TEN dzień) jest wymarzona ku temu pogoda.

Każdy z tych palących tematów skonkludowany jest oczywiście niezmąconym kiwnięciem głową:

- Spoko, wiem, musisz napisać do BE.

Najbliżsi podsuwają autorowi różne rozwiązania. Do najpopularniejszych należy pisanie systematyczne, z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Pisanie systematyczne z dwutygodniowym wyprzedzeniem ma jednak to do siebie, że nie istnieje. I nie to, że nie istnieje w wydaniu autora tekstów do Magazynu BE. Pisanie systematyczne z dwutygodniowym wyprzedzeniem nie istnieje, moi drodzy, w ogóle. Nie ma takiej możliwości, żeby autor pisał cokolwiek z dwutygodniowym wyprzedzeniem, w dodatku systematycznie. Systematycznie to się autor może spóźniać. Z dwutygodniowym wyprzedzeniem to się autorowi może kasa skończyć.

Autorem sterują dwie zasady o czasie i przestrzeni. Jeśli chodzi o przestrzeń zasada jest taka, że ma wymiar kosmiczny. Autor pisze w różnych miejscach. Pisze więc w tramwaju, w kolejce na poczcie, w samochodzie na światłach, na imprezie ostatkowej, w saunie, na sesji, u dentysty, w sklepie, w urzędzie, na nartach, na orbicie Saturna.

Jeśli zaś chodzi o czas, zasada jest żelazna, niezmienna. Autor zawsze pisze PO CZASIE. I to się również tyczy tekstów do Magazynu BE. Do Magazynu BE pisze się wszędzie tam, gdzie czas się skończył, gdzie pod murem ostateczności autor zipie wściekłością na samego siebie, że znów nie zdążył, że znów zapomniał, że znów biega jak kot z pęcherzem w całość sklejając wiadomości, co gdzie kiedy dlaczego i najważniejsze: o czym???!.

Mówi się, że dobry artysta to głodny artysta. Definicja ta budzi we mnie wiele zastrzeżeń. Nie można bowiem zaraz się wyrywać z tym oceniającym przymiotnikiem. Skupmy się najpierw, kim jest artysta w ogóle? Artysta, moi drodzy, to człowiek, który po dwóch latach paralitycznych zrywów za pięć dwunasta w celu napisania tekstu do Magazynu BE – zrywa się za pięć dwunasta w celu napisania tekstu do Magazynu BE. I to ten sam człowiek, który cały w przeprosinach wysyła spóźniony tekst do redakcji szczerze przysięgając, że wprawdzie sumiennie spóźniał się przez dwa lata, ale teraz – po dwóch latach, już nigdy, przenigdy się nie spóźni.

Czego redakcji Magazynu BE – z okazji urodzin – serdecznie życzę!

Magazyn Be


Filed under: Magazyn BE, Sens Życia Tagged: autor, Be Future, Magazyn BE

Matura, powracający koszmar

$
0
0

„Nad Niemnem”? Nie czytałam. Nie dało się. Nudne było jak flaki z olejem. To kto powinien dostać lufę, ja czy Orzeszkowa?

304133_2020559189607_678755864_nZnowu dziś zdawałam maturę. Prawda jest taka, że ja maturę zdawałam już kilkadziesiąt razy, ale zawsze z matematyki. I zawsze z tym samym skutkiem. W ostatniej chwili przed egzaminem okazywało się, że nie odrobiłam pracy domowej i nie zostałam dopuszczona do egzaminu dojrzałości. Znacie ten sen? Ja znam aż za dobrze. Ale tym razem, trzeba przyznać, było inaczej.

Tym razem było jeszcze gorzej!

Dziś w nocy, drodzy Państwo, zdawałam maturę z języka polskiego. Najpierw wielki stres. Oczywiście wieść o tym, że mam znów zdawać, doszła do mnie zbyt późno. Opasłe bruliony z pytaniami, zagadnieniami, streszczeniami, całym tajemnym materiałem nie do przebrnięcia leżały obok mnie, skołowanej niezbyt młodej abiturientki, którą się znowu stałam. A w mojej głowie pustka. No nic, będę czarować, będę lać wodę, nie ma wyjścia. Nic nowego w końcu. Przez całe życie zdawałam się na improwizację i grę złudzeń. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, abym i teraz zaczęła kleić z pajęczyn treść, jak moja babcia Stasia z pajęczyn kleiła kryzysowe ciasto. Kryzysowa moja wiedza, kryzysowe życie, kryzysowy życia efekt. Jak z rana, tak i do wieczora, matka mówiła i wywróżyła. Nigdy nie wyjdę z ciemności pozorów, nigdy diamentem wiedzy nie błysnę. Siadam zatem do ławki, w ławce oprócz mnie czterech młokosów maturzystów, którzy z miejsca proponują:

- Pani na kolana nam siądzie!

Zakłopotana, że oto ja, sędziwa kobieta (wobec młokosów, których suma lat ledwie mój wiek przekracza) mam siedzieć na ich kolanach? Weź się powieś, jak miejsca nie ma. Przecież nie będę matury na stojąco pisać. Wszystko można pisać na stojąco, ale nie maturę! Każdy tekst może powstać w każdej pozycji. Wiersze, książki, poematy, co tylko sobie wymarzysz, możesz pisać choćby w locie na bungie. Ale nie tak kamienny tekst jak egzamin dojrzałości! Praca maturalna to posąg słowa, grobowiec frazy. To można jedynie w ławce, w białej bluzce i w sztywnej pozie rylcem długopisu wykuwać. I na nic twoja miłość do książek. Choćbyś książki do tej pory połykał – tym osobliwym egzaminem się zadławisz. Choćbyś pisał jak Gombrowicz – ta rozkraczona klasówka dowiedzie, że pisać nie umiesz. Choćbyś był uskrzydlony literaturą – spadniesz niczym Ikar osmalony krzyżowym ogniem pytań testowych.

Tak sobie rozmyślam wspominając tegoroczne tematy maturalne, gdy nagle wchodzi egzaminator i teraz to już – myślę – miarka się przebrała. To mój kolega z liceum! Krzysiek! Noż, kurde, jak to?! Przecież z polskiego zawsze byłam od niego lepsza! Przynajmniej taki stwarzałam pozór! Krzysiek udaje, że mnie nie zna, udaje, że moich pretensji nie słyszy i jak gdyby nic, dyktuje pytania. Których ja nawet zapisać nie umiem! Słucham, uszom nie wierzę, co on mówi?! Nie rozumiem treści, niby to po polsku, ale wykręcone jakieś, kosmate, poplątane. Co to za zdania? Co za składnia? Po jakiemu to jest, panie profesorze? Tak się mówi po polsku, droga komisjo? Ja tego nie rozumiem. Nic nie rozumiem, nic nie napiszę.

Wstaję zatem z kolan pryszczatego maturzysty, nie będę przecież cennego czasu tracić, tym bardziej że już dzwonią z biura, tekst do Magazynu BE  mam w plecy, „w plecy” to właściwie za mało powiedziane – jeśli chodzi o Magazyn BE, to jestem, drodzy państwo, w permanentnej zapaści z dwutygodniowym systematycznym opóźnieniem. Jeszcze blog, Dzieło Mojego Życia też leży i płacze, a ja tu marnuję czwartą godzinę nad pustą kartką. Co mam napisać, skoro nie mam nic do napisania? Być może egzamin dojrzałości jest nie dla mnie, być może ten powracający w kółko koszmar świadczy o tym, że wciąż jestem niedojrzała? Trudno. Wychodzę.

Krzysiek kątem oka w moją stronę zerka, pogardliwie się krzywi. Znam ja tę minę, zawsze miał taką, gdy z matematyki odpytywana milczałam. Trochę mi wstyd, ale co tam, życie wszak toczy się dalej, świat się kręci także z niedojrzałymi. Ale Krzysiek nie daje za wygraną i sugeruje kolejny temat-mogiłę:

-  Orzeszkowa? Nad Niemnem?

Znów mrok, znów ściana, bezdech niewiedzy. Nie czytałam! Nie czytałam „Nad Niemnem”! Nie dałam rady! Nudne było! Flaki z olejem! To w ogóle nie była książka! Książka to jest przygoda! Książka to wyprawa w nieznane. Książka to miłość. Jak można kogoś zmusić do miłości? Jak można kazać komuś ślęczeć nad betonowym tekstem, by potem zmuszać go do pisania betonowych fraz? Kto ponosi winę za to, że książki się nie da przeczytać? Czytelnik, czy autor?! Kto powinien dostać lufę? Ja czy Orzeszkowa?

Znów chcę wychodzić, ale czuję, że czegoś jednak nie zrobiłam. Owszem, nie napisałam ani jednego zdania, ale czy na pewno nic nie mam do powiedzenia? Pusta kartka jest owszem, całkiem ładna, ale czegoś tu brakuje… Samolot zrobić? Nie. Zgnieść, rzucić w okno? Szkoda. I nagle: eureka! Wiem! Wiem, co odpowiedzieć na te wszystkie dziwne pytania. Wiem, jak omówić „Żołnierskie emocje bohaterów „Potopu” H. Sienkiewicza, stany emocjonalne, zachowania i sytuacje postaci na podstawie przytoczonego fragmentu” (Boże, ósmy raz zaglądam do pliku źródłowego, bo nie mogę tego polecenia zapamiętać). Biorę więc pióro i z pełnym przekonaniem i z pełną odpowiedzialnością piszę na białym arkuszu życia swój codzienny egzamin dojrzałości:

„Sylwia Kubryńska”.


Filed under: Sens Życia Tagged: język polski, matura 2014, matura z polskiego, Orzeszkowa

BE HETERO or BE HERO?

$
0
0

Były lider Ku-Klux-Klanu znalazł w swoim ciasnym umyśle przestrzeń do bycia przez moment sobą. Przestał udawać. Zrobił sobie własny osobisty comming-out. A każdy comming-out wymaga odwagi

Nie wiem, czy już pisałam, że mam problem ze wzrokiem? Że dostaję maila z redakcji Magazynu Be i odczytuję go zupełnie na opak? Kiedyś na temat „BE TASTY” napisałam pełen buty tekst „BE NASTY”, bo tak mi się literki poprzestawiały. Dziś dla odmiany hasło „BE HERO” przeistoczyły się w dość kontrowersyjny apel: „BE HETERO”.

Pełna rozbawienia i – rzecz jasna – uznania dla odwagi i przekory ekipy redakcyjnej – zabrałam się za tekst, w którym powywracam do góry nogami obecny porządek, jaki stanowią schludni i przyczesani gładko chłopcy o wykrochmalonej uprzejmości oraz zadziorne, niegrzeczne i ogolone na zero dziewuchy z tatuażami na łydkach.

Już widziałam swoje frazy, które ryją polityczną poprawność, które burzą cykl spektakularnych comming outów, które wreszcie wywołują trzecią wojnę światową i mnie, liberalną feministkę, spędzają w szeregi zacietrzewionych prawicowców, co skutkuje tym, że pozostaje mi jeno pisać już do pisma „Fronda”.

Ale, ale. Nie straciłam wzroku ostatecznie i po kilku przetarciach oczu, po zmrużeniu powiek, wreszcie po założeniu okularów sprawy się wyklarowały i cały mój pomysł z homofoniczną prowokacją legł w gruzach.

I znów: ale, ale. Bo czemu pomysł miał legnąć w gruzach? Czemu miałabym porzucić moje „Be hetero”, do którego się już przywiązałam? Czy „Be hetero” nie jest apelem heroicznym? Heroicznie rozpaczliwym? Dającym do heroicznego myślenia? Heroicznie przewrotnym, nawołującym do czegoś ukrycia, a jednocześnie coś obnażającym? To może z innej beczki. Czy „hetero” to nie jest strój Supermena, maska Batmana? Czy to tylko anagram? A może coś więcej? Może wyprasowana na sztywno normalność skrywa w nas bohaterów? Może wszyscy jesteśmy bohaterami, tylko o tym nie wiemy? Może każdy z nas kiedyś zdobędzie się na comming out? A raczej – może z każdego z nas kiedyś wyjdzie po cichu zupełnie ktoś inny, a my – co bardzo prawdopodobne – nigdy się nawet o tym nie dowiemy? Wszak prawdziwy bohater nie ma pojęcia, że jest bohaterem.

Niedawno świat obiegła wieść o byłym szefie Ku-Klux_Klanu, który zasłynął z prześladowań Żydów i czarnoskórych. Wcielony rasista nie zdziwił jednak świata swoimi radykalnymi poglądami i haniebnymi czynami. W osłupienie wprawił ludzkość tym, że miał kompletną słabość do… czarnoskórych transwestytów. Gdy dzwonił po męską czarnoskórą prostytutkę, miał podobno zupełnie inne zamiary, mianowicie nienawiść i przemoc. Szybko się jednak nienawiść przekuła w miłość, w dodatku miłość cielesną, miłość namiętną i niepohamowaną.  „Normalność” Fraziera Glenna Millera kazała mu się tłumaczyć w procesie z tego „wybryku”. A przecież ten wybryk to jedyny moment, w którym rasista pokazał prawdziwą – ludzką – twarz. To ta chwila, w której Glenn Miller zrzuca maskę „Be hetero”. A raczej wyrzuca ze słowa dwie literki i staje się zwykłym, ludzkim „Hero” dla własnej zacietrzewionej i twardej jak beton mentalności.

frazier_glenn_miller

Frazier Glenn Miller

Owszem, przyznaję, przykład jaki przytoczyłam może szokować. Bo jaki z Glenna Millera bohater? A taki, moi drodzy, że w tak ciasnym umyśle znalazł wreszcie przestrzeń do bycia przez moment sobą. Przestał udawać. Zrobił sobie własny osobisty comming-out. A każdy comming-out wymaga odwagi.

A teraz poważnie. Prawdziwy bohater nie ma pojęcia, że jest bohaterem. W imię wyższej sprawy odrzuca przyjęte normy, procedury, zrzuca maski. Jest zwykły, ludzki, naturalny. I choć naraża się na krytykę, kłopoty, złamanie dotychczas przyjętych zasad, a czasem nawet na poważne sankcje, wybiera prosty odruch. Żeby pomóc, ratować, zmienić coś, choćby w sobie. Czasem zmienia tylko jakąś małą cząstkę siebie, jak Glenn Miller. A czasem ratuje życie, jak Paweł z mojej wsi.

Paweł wyszedł na autobus trochę za późno, spieszył się do szkoły. Co chwila podbiegał kolejny fragment drogi, żeby zdążyć. Gdy był już blisko przystanku, zobaczył nadjeżdżający autobus. Już, już miał odetchnąć, już miał wskoczyć do pojazdu, gdy przyszła mu do głowy niepokojąca myśl. Jego siostra z matką zostały w domu. Jeszcze spały gdy wychodził. Ale coś mu się wydaje, że spały jakoś dziwnie mocno. Przecież matka zawsze się budziła, gdy Paweł wychodził do szkoły. Czemu do nich nie zajrzał? Spieszył się, zaspał, tak mu się dobrze spało na górze, przy otwartym oknie. Hm… Może coś im się stało? Wyjął komórkę, zadzwonił. Nikt nie odebrał. Jeszcze raz. Autobus za chwilę odjedzie. Znów cisza. Paweł niewiele myśląc wyskakuje z autobusu i biegiem wraca do domu. Spóźni się do szkoły. Za spóźnienie mogą mu obniżyć ocenę na półrocze…

Matka i siostra chłopaka straciły przytomność. Spały w pokoju sąsiadującym z piecykiem gazowym. Zatruły się czadem. Gdyby Paweł nie wrócił, nie przeżyłyby kolejnych godzin emisji tlenku węgla.

Ta historia jest prawdziwa. I prawdziwy jest bohater, który na pytanie nauczycielki, dlaczego się spóźnił – powiedział, że zaspał. To prawda. Zaspał.  Ale w międzyczasie wyniósł z domu matkę i siostrę, zadzwonił po pogotowie i straż pożarną, uratował dwa życia. Bardzo się dziwił, gdy mu dziękowano. Bo niby za co? A co niby innego miał w tej sytuacji zrobić? Przecież to zwykły ludzki odruch.

Moja babcia też nie ma pojęcia, że jest bohaterką. Urodziła pięcioro dzieci w bardzo trudnych warunkach, zaraz po wojnie. Pracowała i opiekowała się dziećmi bez niczyjej pomocy. Cała rodzina mieszkała wtedy w jednym pokoju – nie było łatwo. Dwa pokolenia później jej wnuczka dorosła i też urodziła dziecko. Mimo pomocy z każdej strony (mamy, sióstr, braci, babci) chodziła zgięta wpół, jęcząca, załamana. Babcia pochyliła się nad wnuczką i spytała z troską w głosie:

- Co ci jest, moje dziecko?

Na to dziewczyna podniosła głowę, spojrzała na babcię, jakby ta się z choinki urwała i odparła :

- Jak to co?! Jakby babcia urodziła, to by babcia wiedziała!

I wtedy babcia, zamiast się obruszyć, zamiast popukać palcem w czoło, pokiwała z wielkim współczuciem głową i powiedziała:

- Masz rację, Anetko. Masz rację.

Moja babcia jest bohaterką nie tylko dlatego, że podołała trudom tamtych czasów i samotnego wychowania piątki dzieci. Jest bohaterką, bo zupełnie naturalnie, bez zastanawiania się nad przeszłością, po ludzku znalazła współczucie dla kogoś, kto miał pięć razy łatwiej niż ona.

———————————————————————–

Tekst opublikowany w Magazyn Be


Filed under: Sens Życia

Niezwykły przypadek Noemi Susenbach

$
0
0

Kiedy kobieta porzuca dla kochanka męża i czwórkę dzieci, to to się, moja droga, nazywa „palma”!

945163_380043968770696_1518197175_n

Ma osiemnaście lat, ogromne czarne oczy i bardzo niebezpieczny wygląd. Mieszka we Wrocławiu. Ale Wrocław jeszcze nie nazywa się Wrocław. To Breslau, miasto śmierci. Jaki śmierć ma kolor oczu? Śmierć to rasa aryjska, wodniste spojrzenie wilka. Śmierć jest blisko, depcze po piętach, dmucha w gęste, kręcone włosy lodowatym oddechem. Śmierć jest białym krzyżem na drzwiach, niebieską gwiazdą na ramieniu.

Kto wie, co by było, gdyby matka Noemi nie poprosiła tego dostojnego aptekarza o pomoc? Wszak ich rodowód nigdy nie był zbyt klarowny, ojciec i dziadek to Niemcy, babka i matka z pochodzenia Żydówki. Tak czy siak, aptekarz wyszarpie Noemi z kategorycznego uścisku tyfusu, a potem sam zginie śmiercią powolną, delikatną, choć nieugiętą. Śmiercią przez utonięcie. W czarnych oczach Noemi.

Kim jest Noemi? Niemką z Breslau, ocaloną Żydówką, czy może matką Polką? Jest koniec wojny. Rosyjskie wojska wyganiają Niemców, trzeba wyjechać z tego miasta. Uciekają, a Noemi myśli: jakoś to będzie. I jest, małżeństwo ze starszym panem, aptekarzem. Jedno dziecko, drugie dziecko, trzecie, czwarte. Zmiana imienia na Aniela. Zmiana języka na polski. A więc jednak matka Polka. Miało nie być życia, są aż cztery. Mąż starszy o prawie trzydzieści lat. Troszczy się o żonę jak ojciec. Mają własną aptekę, niczego im nie brakuje. Co ci jest, Noemi? Zwariowałaś? Żyjesz, masz dom, czwórkę dorastających dzieci. Każdego roku wakacje w Sopocie. Czego chcesz jeszcze?

Ona nie chce: jeszcze. Ona chce: zamiast.

Matka mówiła: – Kiedy kobieta porzuca dla kochanka męża i czwórkę dzieci, to to się, moja droga, nazywa „palma”!

„Palma” odbija Noemi po kilkunastu latach zamkniętego w wygodnych pokojach życia małżeńskiego. „Palma” jest tak silna, że jej odbijania nie zatrzymają ani macierzyńskie obowiązki, ani szał rozpaczy starzejącego się męża aptekarza. Początkowo potajemne spotkania z „kochankiem” zamieniają się w otwartą wojnę o prawo do własnego życia. Nikt nigdy nie pobłogosławi wyboru Noemi. Nikt tego nie zrozumie. Nikt się na to nie zgodzi. Nikt nie uszanuje.

Spotkałam ją zaledwie kilka razy w życiu. Pierwsze wspomnienie z mojego wczesnego dzieciństwa: czerwona sukienka. Czerwona sukienka, która już na zawsze zostanie ze mną niczym sztandar kobiecości. Noemi zrobiła mi ją na drutach, gdy byłam mała. Sukienka, mimo że z dzianiny, kręciła się w kółko. Kręciła się i to jak! Z przodu miała falbanki, ozdoby, fidrygałki. I cała była taka jakaś… fru! Jakby Noemi, robiąc tę sukienkę, chciała przez tę krótką, choć jaskrawą chwilę zdążyć mnie – wychowaną w katolickiej ascezie – zepsuć, rozbisurmanić, rozpuścić. Jakby mi chciała powiedzieć: baw się, póki jesteś dzieckiem. I owszem. Pamiętam doskonale ten próżny a przyjemny jak diabli czas, gdy wszyscy w przedszkolu się zachwycali: – Skąd masz taką śliczną sukienkę? To jest zrobione szydełkiem? Na drutach? Kto ci zrobił?

Nie wiem, kto. Nigdy nie mówiłam na nią „babcia”. Za młoda była. Za piękna. Zbyt zepsuta. Jak można nazwać kobietę, która porzuca męża i czwórkę dzieci dla kochanka? Której odbija palma?

Kolejne wspomnienie. Jestem już dorosła, mam swoją rodzinę. Noemi z Tadeuszem (tak ma na imię ten „kochanek”, od lat już mąż) przyjeżdżają nad morze, do Gdyni. Oboje są już starsi, choć wciąż wyglądają bardzo dobrze. Co sprawia, że tak wyglądają? Beztroskie życie? „Palma”? Mieszkam niedaleko, proponują mi spotkanie. Zastanawiam się, jak się zachować. Ktoś mi mówił, że ona jest chytra jak Żydówka i chłodna jak Niemka. Ktoś mi mówił, że porzuciła męża. Ktoś mi mówił, że nie umie się poświęcić dla innych. Ktoś mi mówił, że niezłe z niej ziółko. Ktoś mi mówił… Czerwona sukienka z dzianiny majaczy mi jednak w pamięci jak znak zapytania. Budzi ciekawość. Dobra, trudno, jadę. Kupuję po drodze prezent. „Śmierć w Breslau” Marka Krajewskiego.

Noemi w jasnej niebieskiej bluzce wygląda jak dziewczynka. Przytula mnie na powitanie. Jest zachwycona książką, ogląda stare mapy miasta dołączone do wydawnictwa. Znajduje ulicę, na której mieszkała, gdzie była ta apteka, w której uratował ją pierwszy mąż. A potem nagle wyjmuje sporą sumę pieniędzy, wciska mi do ręki, żebym sobie (podkreśla: sobie!) kupiła „jakiś drobiazg”. Mówi: – Baw się, póki jesteś dorosła. Mimo uprzedzeń czuję do niej wielką sympatię, nie mogę oderwać od niej wzroku. Zastanawiam się nawet przez chwilę, czy ona nie jest czarownicą. Ale nie. Ona tylko żyje swoje życie.

Gdy odchodzę, Noemi zdejmuje z szyi bursztynowe korale. – Uwielbiam bursztyny – wyznaje. – Całe życie mnie chronią.

Trzeci wspomnienie to już nie wspomnienie. To teraźniejszość. Noemi jest chora. Bursztyny oddała, więc już jej nie chronią. Nie chroni jej starszy aptekarz, od lat nie żyje. Nie chroni jej beztroskie życie, które sobie wybrała zamiast poświęcenia matki Polki. Nic już jej nie chroni. Tylko Tadeusz, ten sam, z którego powodu odbiła jej kiedyś palma. Trzyma Noemi za drobną dłoń, ukradkiem ociera łzy. Kruchą jak porcelana przywiózł niedawno do hospicjum świętego Wawrzyńca. Był bezradny wobec postępującej choroby. Teraz siedzi przy jej łóżku, przy którym poustawiał potrzebne drobiazgi. Krem, szampon, szczotkę do włosów.

- Wie gehts? – pyta mnie cichutko Noemi. Mówi coraz częściej po niemiecku. Lekarze nie rozumieją, tłumaczę, że to jej język dzieciństwa, a ona właśnie do dzieciństwa wróciła. Czasem ktoś jęknie zza ściany, więc na moje pytanie, jak się czuje, odpowiada, że inni mają gorzej. Pokazuje mi zdjęcia swoich rodziców. Matka to piękna kobieta, ojciec przystojniak. Noemi mruga do mnie: mamy świetne geny. Kiwam głową. To prawda, mamy świetne geny. Nie starzejemy się w ogóle, najwyżej cofamy się w czasie.

Wracam do niej po pracy, zawsze mnie wita uśmiechem. A potem zamyka oczy i kuli się pod kocem. Mówi coraz mniej i coraz ciszej. Kurczy się z dnia na dzień, jakby postanowiła zniknąć. Wygląda tak, że można ją  schować w dłoniach. Zastanawiam się, po co w hospicjum są tak duże łóżka? Przecież ona spokojnie mieści się w kołysce.


Filed under: Sens Życia
Viewing all 192 articles
Browse latest View live