Quantcast
Channel: Sens Życia – Najlepszy Blog na Świecie*
Viewing all 192 articles
Browse latest View live

Składasz się z prostych elementów

$
0
0

Na pozór składasz się z prostych elementów. Masz dwie nogi, dwie ręce, dłonie, których jedyną zawiłością jest kolor lakieru na paznokciach. Mówią, że czerwony daje siłę. Nieprawda. W obliczu odrzucenia wszystkie ręce opadają tak samo.

Ramionami wzruszasz dla obrony. To wzruszenie ramion działa czasem jak tarcza: „nic mnie to nie obchodzi”. Nic cię nie obchodzi i wszystko  jest ci obojętne? W gruncie rzeczy nic nie jest ci obojętne. Nie jest ci obojętne, jak ktoś na ciebie patrzy. Nie jest ci obojętne, co o tobie mówi. I nie jest ci obojętne, gdy jesteś mu obojętna.

Tylko proszę, nie mów nic o ustach! Każde ich zagłębienie, kąciki, wypukłości, wszystko to pamiątka setek małych śmierci. Śmierci twoich nienarodzonych słów – uduszonych milczeniem próśb, zamordowanych uśmiechem protestów.

Twoje plecy też udają prostotę. Odsłonięte zdają się być najzwyklejszą powierzchnią opalonej, rozciągniętej na łopatkach skóry. Ale nie. One są raczej skuloną konstrukcją ciężkich jak tęsknota oddechów. One są ściągnięte dreszczem oczekiwania, strachu przed oceną, nawet przed pozornie nie znaczącym komentarzem.

Żebyś chociaż miała piersi! Przecież w piersiach nic nie może być skomplikowanego. Ot, cycki, prosta rzecz. Ale nie masz. Nie masz już od dawna. Nawet jeśli masz, nie należą do ciebie. Zabrali je Warzecha z Terlikowskim. Zabrali je ci wszyscy faceci, którzy nadali sobie prawo decydowania o kobiecych częściach ciała.

Owszem, na pierwszy rzut oka zdajesz się być nieskomplikowana. Banał wieńczą twoje włosy, jasne i lekkie jak dmuchawce. Gdyby tak można było tę lekkość zachować, zamienić w pustkę, w beztroskę! Gdyby ten mit o głupawej blondynce mógł się wreszcie ziścić, byłabyś taka prosta, taka bezbolesna dla siebie i dla innych. Budziłabyś się jak nakręcany blaszany ptaszek i ćwierkała od rana wesoło. Dłonie z czerwonymi paznokciami wcale by ci nie opadały. Wzruszałabyś ramionami, bo nic by cię nie obchodziło. Z pleców spadłaby tęsknota i strach. Z ust na zawsze zniknęłaby śmierć. Bo po cóż zabijać słowa, które nie istnieją?

Na pozór składasz się z prostych elementów, ale wszystkie są zbyt. Zbyt duże oczekiwania. Zbyt wybujała wyobraźnia. Zbyt szczere uczucia, których jest zbyt dużo. Zbyt gwałtowne reakcje, które tak chętnie są postrzegane przez pryzmat twojej gospodarki hormonalnej, która jest oczywiście ZBYT.

Jesteś kłębowiskiem emocji, uczuciowym węzłem gordyjskim. Powiedz, czy czasem, żeby go bardziej nie plątać, nie masz ochoty się po prostu wyrzucić? Schować się w dłoni, zgnieść jak zabazgraną kartkę, wysłać się gdzieś daleko, mieć już tę plątaninę z głowy? Ale nie umiesz tego zrobić. Choć składasz się z prostych elementów, nie możesz ich pozbierać.

Jestem taka sama.

naked

© Alexey Nikishin
źródło: https://www.facebook.com/CocoPhotoPassion


Filed under: Sens Życia

Halo, jest tam kto?!

$
0
0

W codzienności jest tyle cudów, że zapominam o największych pragnieniach ludzkości. Nie chcę sławy. Nie chcę pieniędzy. Chcę tylko jednego. Telefonu…

phone

Pisałam wam już kiedyś o moim telefonie. Apelowałam do reklamodawców – zróbcie coś z tym. Chcę nowy telefon. Stary jest kompletnie do bani: nie dzwoni na niego żaden przystojny brunet, tylko blerwa ze skarbówki. Nie przychodzą frapujące sms-y, tylko ponaglenia z Play. Czas z tym skończyć. Przyślijcie mi coś przyzwoitego, a wszyscy na tym skorzystamy. U mnie zacznie się wreszcie coś dziać, a o was dowie się siedmiu moich czytelników i pies z kulawą nogą. Brzmi ponętnie?

Druga rzecz, zaczęłam ostatnio zachodzić w głowę, kiedy wreszcie mój blog sięgnie szczytu. Wyguglałam sobie topowe blogi, zobaczyłam ich liczbę lajków i podzieliłam na lata w kontekście częstotliwości lajkowania mojego. Słuchajcie, nie jest źle. Wygląda na to, że za jakieś dwadzieścia lat będę w czołówce. Tym bardziej że jak tak dalej pójdzie, za dwadzieścia lat wszyscy rozkapryszeni topowi blogerzy będą leżeć na piaskach Barcelony za ciężkie pieniądze firmy X albo Y, a na swoje blogi wysyłać będą jeno komunikaty w rodzaju: ” Hej, jestem na plaży w Hiszpanii za ciężkie pieniądze firmy X. Albo Y.  Czekam na komcie.” 

Ok., ok., wiem, że to się łatwo czyta. Łatwiej niż niekończące się dywagacje na temat sensu życia. Dlatego nie czepiam się. Ja tylko proszę o aparat. Mój się wyraźnie psuje. Chociaż, muszę przyznać, ostatnio coś w nim drgnęło. Wygląda na to, że jednak jest na świecie ktoś, komu zależy na moim szczęściu. Otóż dostałam wczoraj wiadomość o kumulacji Multi Lotka. Przysłali mi z samej centrali. Chcą żebym zagrała. Napraszają się. Wciskają mi pieniądze w dłoń.

Cieszy mnie to, choć przecież już dawno wygrałam w Lotto. Nie grając nigdy, zaoszczędziłam na tym pokaźną sumę. Ale przecież każda kolejna kumulacja powoduje pęcznienie mojej wygranej. Ba! Pieniądze multiplikują się co tydzień! Nie wydając ich na kupony, robię się coraz bogatsza i coraz bliżej mi do miliona. Nie mam kalkulatora pod ręką, ale coś mi mówi, że za dwadzieścia lat będę nie tylko w ścisłej czołówce blogerów, ale także w ścisłej czołówce ludzi, którzy nie wydając w swoim życiu ani złotówki na kolekturę, dysponują potężną wygraną.

Dlatego, kochani – nie robię nic. Nie gram, nie piszę. Tylko nie mówcie mi o Dziele Mojego Życia. Nie ma głupich. Nie mogę go skończyć. Dlaczego? To proste. Jeśli skończę coś, co napędza mnie energią, to przecież natychmiast opadnę z sił, a sens przeżywania kolejnych dni zgaśnie podobnie jak świeca mojego żywota. Komu by miało na tym zależeć? Na pewno nie mnie.

Zatem trwam. Przeżywam zwykłe dni, bawiąc się nimi jak puzzlami swojego życia. Oglądam czerwcowe chmury i kruki nad stodołą. Budzę się rano i w wielkiej ekscytacji pakuję plecak na niezwykłą wyprawę – przeżycie kolejnego dnia. W codzienności jest tyle cudów, że całkiem zapominam o największych pragnieniach ludzkości. Nie chcę więc sławy. Nie chcę pieniędzy. W ogóle nic nie chcę. Chcę tylko tego jednego – telefonu. Telefonu, który nie zadzwoni do mnie w żadnej sprawie. W żadnym interesie. Nic ode mnie nie będzie wymagał. Niczym nie będzie ponaglał. Nie będzie miał pretensji. Ani roszczeń. Ani wyjaśnień. Nic.

Tylko tak, o. Zadzwoni, żeby pogadać.


Filed under: Sens Życia

Facet Doskonały (niedoskonałej kobiety)

$
0
0

Nie, nie ma pojemnika na internetowe śmieci. W internecie wszystko jest niczyje. Bez podpisu, bez źródła, bezpańskie jak pies.  “Facet Doskonały” to bezpański pies

Owszem, chciałaś się wyrzucić. Zdecydowałaś już. Zrozumiałaś, że pewnych spraw nie da się uporządkować. Są rzeczy zbyt chaotyczne. Są ludzie zbyt rozdygotani. Masz bałagan na biurku. Masz bałagan w szafie. Masz bałagan w głowie. Nie wkładasz płyt do pudełek. Nie odstawiasz książek na półkę. Gubisz rachunki. Tak łatwo cię oszukać. To czemu się dziwisz, gdy znajdujesz w Internecie własny tekst na plotkarskich portalach? Ktoś go sobie po prostu wziął. Mówisz, że oprócz tego tekstu jeszcze jesteś ty? E tam. Jesteś za mała, żeby być.

Tylko jeden jest sposób, żeby to wszystko uporządkować. Nie wiesz jaki? Kup sobie pierwszą lepszą gazetę z artykułem “Jak żyć”. Poczytaj porady w sieci. Porządkowanie znaczy: wyrzucanie. Ale wyrzucanie rzeczy nic ci nie da. Wyrzucanie rzeczy to kropla w morzu potrzeb. Możesz wszystko wyrzucić, dom spalić, samochód złomować, wszystko jedno. Dwa dni później będziesz dokładnie w tym samym miejscu zabałaganienia.

Musisz sama siebie wyrzucić. Tylko nie wiem, gdzie. W który kubeł? W suche, mieszane? Na kompost? A może w popiół? Wszak z popiołu powstała musisz się weń obrócić. Ale przecież w żaden sposób popiołu nie przypominasz. Marność? To metafora. Marność wewnętrzna oklejona pokaźną warstwą tłuszczu może wywołać tylko popłoch na wysypisku: sankcje, kary, opłaty. Nie, do popiołu cię nie wrzucę. To gdzie?

Plastik raczej odpada. Tam widzę inny rodzaj kobiety. Owszem, na doklejone rzęsy, tipsy, treski – miejsce jest idealne. Ty niestety, nie pasujesz. Szkło? Może być problem. Szklana jest twoja głowa, zwłaszcza podczas migreny. Szklane są butelki ze zwiniętym w rulonik twoim wołaniem o pomoc. Szklane są lustra, przez które codziennie, oderwana od rzeczywistości, przechodzisz. Ale mówią, że tak nie można. Byle szkła się nie wyrzuca. Poza tym możesz się potłuc – to dopiero byłby bałagan.

Nie, nie ma pojemnika na internetowe śmieci. Nikt na to jeszcze nie wpadł. W internecie wszystko jest niczyje. Do nikogo nie należy, od nikogo nie pochodzi. Bez podpisu, bez źródła lata jak bezpański pies.  “Facet Doskonały” to od niedawna bezpański pies.

Lepiej już wyrzuć się na makulaturę. To jest niebieski kubełek. Przecież lubisz kolor niebieski. Masz w szufladzie kilka napoczętych powieści, kilkanaście opowiadań, czemu wciąż je trzymasz? Wszystkie teksty, których nie wydałaś, a które zajmują miejsce w twoim zabałaganionym świecie – bach, wyrzuć na papier. Na katalog z Ikei. Na rolkę toaletową. Na ścinki do kociej kuwety.

Wyrzuć siebie, wyrzuć wszystko, co masz w głowie i przerób się na ekologiczny kartonik do pakowania bibelotów. Zawsze to lepsze niż demotywatory.

—————————————————————————————

zrzut_z_ekranu

“Facet Doskonały” został ukradziony i bezprawnie opublikowany na niejakim Ryjbuku, po czym na skutek pączkujących udostępnień ukazał się na Demotywatorach, Bebzolu, facebookowym Nie mów do mnie z rana i diabli wiedzą, gdzie jeszcze. Nigdzie nie było wzmianki o autorce – Sylwii Kubryńskiej.


Filed under: Sens Życia Tagged: facet doskonały, prawa autorskie

Najcichsza katastrofa na świecie

$
0
0

Jestem cienka jak kartka papieru.

Drżę na wietrze zawsze zbyt gwałtownym dla papierowych istnień.

Chciałabym zgnieść się w kulkę i schować w twojej dłoni. Ale nie mogę jej nigdzie znaleźć.

 

Jestem kartką papieru, ale nie pisz po mnie.

Jestem zbyt cienka, by znieść zapisanie twojego numeru telefonu na mojej skórze.

Każda cyfra drapie na wylot

nieuchronnym oczekiwaniem.

 

Jestem cienka jak kartka papieru.

Robię z siebie samolot i wypuszczam przez okno.

To jest najcichsza katastrofa na świecie.


Filed under: Sens Życia

Fajerwerki w noc poślubną

$
0
0

Patrzę na most, na moście saper, wokół niego ładunki wybuchowe. Pół ciężarówki trotylu, dynamity z lontem, bomby atomowe. Arsenał, jakby miał most wysadzić. Pytam strażnika, co tu się dzieje? Ślub.

fajerwerki

Jest coś, co za mną od narodzin się snuje i mnie na krok nie opuszcza. Jest to nieprzewidywalność.  Wszystko, co mi się w życiu przytrafia jest nieprzewidziane z góry. Choćbym nie wiem, jak się starała – pojęcia nie mam, jak spędzę najbliższy weekend. Wyjdę na randkę z brunetem, a spotkam się z blondynką. Podróż pociągiem? Przestańcie! Do lokomotywy wpadnie bocian, lokomotywa spłonie, a ja będę się tłuc autostopem.

Czas (bolesny, bo nienawidzę tych internetowych poszukiwań biletów, hosteli i pensjonatów) spędzony przy komputerze w celu zabukowania noclegu w Łebie jest zawsze czasem straconym. Mam bowiem jak w banku, że jeśli w odpowiedzi na najbliższy urlop wpadła mi do głowy Łeba, to z całą pewnością Łeby w tym roku nie zobaczę. W ostatniej chwili, odwołując wszelkie rezerwacje, wyjadę na południe Niemiec.

Kiedyś wylądowałam w Barcelonie tylko dlatego, że postanowiłam zwiedzić Londyn. Weszłam na tanie loty, już, już kupowałam bilet, gdy mignęła mi w rogu ekranu stolica Hiszpanii i w jednej sekundzie zmieniłam azymut. A skoro już byłam jedną nogą w Madrycie, to czemuż bym miała nie być dwoma w Barcelonie?

Na urodziny zaangażowałam kompanię z trzech powiatów do wspólnego wylotu na Węgry. Węgry zmieniły się zaraz w Mediolan, stamtąd powędrowaliśmy Polskim Busem do Pragi, zaraz jednak zmieniliśmy kurs na Litwę, do Wilna, a nie, może jednak do Szwecji – statkiem. W międzyczasie pojawił się Toruń, była i Warszawa, wreszcie, trzeba przyznać, gdzieś w ułamku sekundy mignęła też Lizbona. Towarzystwo zaczęło się wykruszać, niektórzy się w głowę pukali, inni podnieśli larum, jeszcze inni w panice pierzchli, a ja zostałam na swojej wsi sama, rozpaliłam ognisko i upiekłam kiełbaskę.

Tak. Jeśli słyszycie, że planuję Maroko we wrześniu, to możecie być spokojni, że nigdzie się nie ruszę. Im bardziej spektakularne plany, tym mizerniejszy efekt. I odwrotnie – im mniej planów, tym więcej się dzieje. Najstraszliwsze są chwile, które następują po przerywanym ziewaniem oświadczeniem:

- W weekend siedzę w domu. – Nazajutrz bowiem piję whisky w smoczej jamie pod Wawelem i postanawiam zrobić sobie tatuaż. Oczywiście, w kształcie smoka wawelskiego.

Możecie się umawiać ze mną do woli, z wyprzedzeniem miesięcznym, los i tak nas rozłączy. Zrobi to w ostatniej sekundzie. I to nie będzie moja wina. Sami to zrozumiecie, gdy pędząc na spotkanie złapiecie gumę, połamiecie nogę, wpadniecie pod samochód. Autobus będzie miał awarię, samolot spadnie, pociąg się wykolei.  Nie wiem, co będzie. Wiem tylko, że na pewno COŚ będzie. I to nie byle co.

Tak sobie pomyślałam dzisiaj, gdy znów się okazało, że nie jadę tam gdzie jadę. Otóż nie jadę nad morze, choć to planowałam, jadę, moi państwo, w góry, do Szwajcarii, nad wodospad.  Zanim tam jednak wyruszę (wiele się może zmienić), opowiem wam historię. Historię nieprzewidywalną, jak całe moje życie.

Dwa dni temu wyszłam wieczorem do teatru. Jest Festiwal Szekspirowski, a  w jednej ze sztuk gra mój syn rodzony. Trzeba zatem iść. Rzecz się dzieje Gdańsku, na Starówce. Ludzi tłum. Jarmark Dominikański. Bursztyn, wata cukrowa. Obwarzanki. Pozytywki. Blaszane zegarki. Pierzaste koguciki. Baloniki i druciki.

Przemierzam stragany, lecę na spektakl. Godzinę później, wzruszona (nie będę się jednak rozpływać tu nad talentem syna, bo mu się w głowie przewróci, co mu się jeszcze jakimś cudem nie przewróciło) ze sztuki wychodzę i w postanowieniu, że mijam tę jarmarczną próżność, biegnę Ogarną, przez bramę do samochodu, który mam po drugiej stronie Motławy. Tymczasem most zamykają! Czerwono białą szarfą zatrzymana przez Straż Miejską patrzę, na moście saper z laptopem siedzi, a wokół niego… ładunki wybuchowe. Ale jakie! Pół ciężarówki trotylu, dynamity z lontem, bomby atomowe. Arsenał, jakby miał most ten nieszczęsny wysadzić. A ja tu. A samochód tam!

- Co się dzieje?! – pytam strażnika.

I ten mi na ładunki, na sterującego komputerowo eksplozją wskazuje i mówi:

- Ślub.

Ślub! Ślub, fakt, sprawa niebezpieczna. Nie ma co się dziwić, że wymaga broni. Pytam z ciekawości, co ich czeka. Wojna?

- Pani zaraz zobaczy.

Odeszłam więc przezornie, odeszłam parę kroków. I jeszcze trochę. I jeszcze dalej. E, co się będę narażać. Przebiegłam na drugi most, ten przy Długim Targu. Stoję więc na moście, patrzę w kierunku bomb i nagle, jak nie wybuchnie! Jak nie wystrzeli! W niebo tysiąc gwiazd raz za razem, buch! I jeszcze raz! I znowu! Kolorowe! Srebrne! Złote! Strzały tysiąckrotne, paciorki świetlane. światłotryski! Deszcze brylantowe, rubinowe burze! Szafirowa ulewa! Nawałnica turkusów!

O fontanno świetlana, iluminacjo potężna, czyjaś ty tej nocy?! Kto, jakaż para ślub biorąc wypuściła cię nad miasto?!  Do czarownic na miotłach, do baśni tysiącletniej, kto wysłał ślubne zaproszenie? Kto światłem na niebie datę ślubu zapisał? Kto, kto ma taką fantazję, co to są za ludzie?! Chcę ich poznać! Chcę zapytać! Jak się nazywa miłość, o której dziś w niebie gadają?! Jak się nazywa namiętność, która ogniem swym niebo nad Gdańskiem zapaliła?

I kogo, u diabła, na piętnastominutowy kosmiczny pokaz, o jakim miasto Gdańsk kończąc Jarmark Dominikański może tylko pomarzyć – stać?!

Zbiegam z mostu przy Długim Targu, biegnę w dół, tam przy jachcie luksusowym jakiś tłumek stoi, ktoś „Sto lat” śpiewa… jest! Jest panna młoda, jaka piękna! W białych tiulach, z diademem, w brylantach, królowa tej nocy! Cóż za cudo, blond włosy, po królewsku upięte, twarz roześmiana, zęby białe, usta duże, piękność! Piękność słowiańska jak z obrazu, mój Boże! Dziewczyna jeszcze młodziutka, lat dwadzieścia parę, z kieliszkiem szampana sama sobie śpiewa „Sto lat”, a obok ktoś po niemiecku coś mówi, też śpiewa… Kto to? Pan młody?

- Viva Polonia…!

Patrzę na nich, na weselników, rozglądam się bez zrozumienia, oczy przecieram, jeszcze raz: – Pan młody…? – pytam. Mężczyzna kurczowo trzyma się małżonki, lekko się uśmiecha. Wiek około 70.

Tak, kochani. W noc poślubną fajerwerki gdzieś być muszą. Choćby na niebie.


Filed under: Celebrity, Sens Życia

W powietrzu jest hel

$
0
0

Drodzy reklamodawcy, drodzy internauci! Szanowna blogosfero!

Nie przysyłajcie mi już tego papieru toaletowego. Ja sobie go kupię. Kupię sobie też jogurt, krem do twarzy, kolację w restauracji i wycieczkę tam, dokąd chcę jechać. Nic mi nie przysyłajcie. Wszystkiego mam dość.

I wiecie, czego mam jeszcze dość?

Mam dość sączącej się każdego ranka pustki z komputera.

Mam dość fałszywych słów.

Mam dość internetowych filmików, stronek, sklejek, memów, apek.

Mam dość beznamiętnej rzeczywistości Facebooka z jego letnim „lubię to” zarówno pod zdjęciem kotka jak i śmiercią dziecka.

Mam dość „zabawnych” t-shirtów ze znakiem Polski Walczącej i rankingów, który z zabitych w wieku lat siedemnastu powstańców warszawskich był bardziej sexy.

Mam dość waszych hurra! – akcji protestacyjnych wobec spraw, o których nie macie zielonego pojęcia.

Mam dość komentarzy żadnych pod tekstami o niczym sklejonych razem w jedną papkę z dramatem innych ludzi.

Mam też dość waszych konkursów, ankiet, badań, promocji, gratisów i zdrapek, migoczących reklam środków na przeczyszczenie.

Mam dość kupionych postów sprzedanych autorów.

Mam dość rzeczy, które się nie dzieją naprawdę.

Mam dość wiary w to, czego nie ma.

W tym powietrzu brak jest tlenu. Świat stał się balonikiem z helem. Po wciągnięciu haustu trzeba zabawnie piszczeć. Inaczej oddychać się nie da.

Nie przysyłajcie mi więc papieru toaletowego. Nie przysyłajcie podpasek, wacików, lakierów do paznokci. Nie przysyłajcie kuponów na kręgle i voucherów na pizzę. Nie, nie napiszę o tym zabawnego tekstu.

Przyślijcie mi lepiej maskę gazową.

Inaczej się uduszę.

maska


Filed under: Blog Forum Gdańsk, Sens Życia Tagged: BLOG, blogosfera, internet

Kalkulator do obliczania niemocy

$
0
0

Tomek! Gdzie jesteś?! Twoja skrupulatność, w której swoje miejsce znalazła nawet gazeta za 2,50, raziła we mnie jak piorun

Szanowni Państwo! Wychodzę za mąż!

Tak, mam już nawet kandydata na męża. Nazywa się Tomek. I od soboty pilnie go poszukuję. Tomek jest bohaterem reportażu Urszuli Jabłońskiej i Karoliny Sulej zamieszczonego w ostatnich Wysokich Obcasach. Mój kandydat na męża ma 37 lat i jest księgowym. W odpowiedzi na anons matrymonialny, Tomek pisze takie oto piękne słowa:

…moje zarobki wynoszą 2200 zł netto (czyli 3668 zł kosztu pracy, państwo zabiera 1468 zł). … Pracuję w małym biurze rachunkowym, …kredyt na 35 lat we franku szwajcarskim, minus 700 zł. Zostaje 1500. Na utrzymanie potrzebuję 700-800 zł. Czynsz – 100 zł, bilet miesięczny na dojazdy do pracy – 100 zł, gazety, bo lubię być na bieżąco – kolejne 100. Telefon – 20, internet – 40. Jedzenie – 400. W dni powszednie jem w barze na mieście. Zwykle zupę….”

Skopiowałam ten tekst z WO, bo sama nie umiałabym tego napisać. Już w drugiej linijce bym wszystko pokręciła. Tomkowi zatem należy się wielki szacunek. Chylę czoła. I od dziś nie ruszam się bez kalkulatora. W razie czego, mam już gotową wizytówkę: ” Dzień Dobry, nazywam się Sylwia Kubryńska, zarabiam tyle i tyle minus opłata za wywóz śmieci (segreguję), minus zupa z kalafiora i ziemniaki z wody, minus cztery kisiele w miesiącu, minus tatar z Biedronki, zostaje jakieś siedem złotych razy 12 miesięcy, równa się 84, akurat na welon z lumpeksu”.

Tomek! Gdzie jesteś?! Poeto liczb, mój księgowy władco!  Czekam na ciebie i twój matematyczny poemat! Czekam na wynik twoich obliczeń, drżę na samą myśl, co jeszcze wyciągniesz z tego dwumianu Newtona, jakim jest twoje życie! Skrupulatność, w której swoje miejsce znalazło nawet drugie danie na mieście i gazeta za 2,50 (bo lubisz być na bieżąco), raziła we mnie jak piorun.

Słowo daję, nie mam pojęcia, czemu Tomek nie może znaleźć dziewczyny. Skarży się, że na Sympatii żadna nie chce mu odpisać. Co za niefart, że mnie nie ma na Sympatii! Po takim liście odpisałabym na pewno!

Dziewczyny, bierzcie Tomka! Taki facet to przecież skarb. Takiemu facetowi mysz się nie wyślizgnie. Taki facet uciuła każdy zaplątany w odkurzaczu grosz. Nie ma mowy o trwonieniu pieniędzy, tym bardziej, że Tomek na wstępie reklamuje się jako „biedak”. On, moje panie, nie będzie kombinował, jakby tu zarobić więcej. On nie będzie siebie ani was narażał na niepotrzebną ekscytację związaną z podnoszeniem swojego statusu. On nie będzie wracał późno z pracy, dorabiał po godzinach. Nic z tych rzeczy. Macie go w domu, w kapciach, przyklejonego do swoich nienaruszalnych kwalifikacji w lekkim drżeniu przed tabelką zwiastującą kryzys. Tomek ma kalkulator. Ma też wykresy. W końcu jest księgowym. Obliczył, że nie stać go na to, aby żyć. Tomkowi z obliczeń wyszła niemoc. Zmiany? Awanse? Rozwój? Takie hasła, jak zaradność, drugi etat, zmiana pracy, szkolenia – Tomek zostawia nam, kobietom. I dobrze. Nie będziemy Tomka narażać na stresy. On i tak ma urwanie głowy ze swoim kalkulatorem.

Według Tomka kryzys (czy chodzi może o kryzys męskości?) ma nastąpić między 2020 a 2030, więc do tej pory nie będzie go stać na dziewczynę. Ale spokojnie, Tomek ma czas. Jest jeszcze młody. Ma dopiero pod czterdziestkę.

Tomek mieszkał z rodzicami do 33 roku życia. Strasznie krótko! Trzeba było nadal mieszkać! Owszem, ja wyprowadziłam się od rodziców w wieku lat dwudziestu bez grosza, z psem wielkości cielaka i z dzieckiem w drodze. Według Tomka obliczeń, nie powinnam była przeżyć. A już na pewno nie powinnam w tak zwanym międzyczasie zrobić dwóch fakultetów, ani założyć firmy, ani wychować dzieci – dla Tomka za drogich w utrzymaniu. Prawdę mówiąc nie miałam pojęcia, że są tak drogie. Ale ja jestem roztargnioną kobietą i oczywiście zapomniałam o kalkulatorze. Moja mama też zapomniała. I babcia, która wychowała czwórkę dzieci, pracując i robiąc studia, podczas gdy jej mąż wysiadywał wyrok za przynależność do AK – ona też zapomniała!

Nie, my kobiety nie mamy takiego kalkulatora. Nie obliczamy, czy możemy żyć. My po prostu żyjemy.


Filed under: Sens Życia Tagged: W poszukiwaniu mężczyzny, Wysokie Obcasy

Jesienna terapia

$
0
0

Śnią mi się pająki. Sprawdzam w senniku: śmierć. Śmierć?! Za co? 

W konkursie na ratowanie Wołoskiej wygrał niejaki sztala, choć całkiem przyzwoity puchar za zaangażowanie należy się także toi. Rzecz w tym, żeby faktycznie obrócić statek i, jak się zwycięzca wyraził: “gaz do dechy”. Ocalona Wołoska upiera się, żeby główną nagrodą była randka z nią, ale przekonałam, by nie zawracała głowy porządnemu obywatelowi, tylko grzecznie cieszyła się świeżo odzyskanym życiem.

Zostawiając już wreszcie ten podwodny ambaras, chcę wam opowiedzieć, co mnie ostatnio gnębi. Pisałam już kiedyś, że jestem śmiertelnie chora na arachnofobię? Pisałam o próbach oswojenia się z lękiem, o terapii przy pomocy kapcia i o względnych możliwościach reinkarnacji w postaci pająka?

Otóż mam od jakiegoś czasu poważny problem psychiczny. Uparcie śnią mi się pająki. Chodzą po ścianach, po mojej pościeli, rozmnażają się, dzielą, mnożą, multiplikują, cholerne śmiałe znienawidzone przerażające, że akurat, do cholery, mi się śnią! Jakby dobrze wiedziały komu się przyśnić, w czyim śnie tak sadystycznie baraszkować, komu przez sen po twarzy chodzić, do ust wbiegać, po czyjej szczęce szczękoczułkami błądzić, czyją nogę nogogłaszczkami łaskotać.

Budzą mnie wzdrygnięcia, zrywam się mokra z łóżka i biegnę do łazienki szorować usta. Kupiłam nawet szczoteczkę elektryczną, pastę wybielającą, cały przeciwpajęczy zestaw, by ślady po nocnej bieganinie usunąć. Drę z zębów szkliwo, a resztek sennej pajęczyny – nie mogę.

Sprawdzałam w senniku. Same sprzeczności. Dużo pająków – pieniądze. Już się cieszę nad ranem, już planuję wydatki, gdy następnej nocy śni mi się tylko jeden pająk. A jeden oznacza biedę! Czarny pająk to z kolei niepokój. Jakbym miała go w życiu za mało! Krzyżak – powodzenie. U płci przeciwnej? – pytam, ale sennik nie odpowiada, za to mózg funduje mi kolejny sen: pająka jadowitego. Sprawdzam: śmierć. Śmierć! Za co?! Z jakiej przyczyny? Przez ukąszenie? Może się udławię? Wpadnę pod samochód? Czy wreszcie stanie się to, czego najbardziej się obawiam: umrę z nudów?

Może wystarczy czekać na sen następny, gdzie kolejna konfiguracja pajęcza mnie wybawi od śmierci? Nie wiem, nie wiem, wiem tylko, że śnią  mi się wszystkie pająki świata. Śniły mi się całe stada, śni mi się, że je zabijam, śniło mi się, że mnie gryzą. Widziałam krzyżaki, widziałam czarne wdowy. Tarantule i ptaszniki. Piwniczne, czarno szare, kosmate i długonogie. Drobną ogrodową młodzież i ciężkie brzemienne samice.

Wciąż nie wiedziałam, skąd w mojej głowie ta arachnomania. Czemu pająki, których się panicznie boję, postanowiły zawładnąć moim uśpionym umysłem? Nie wiedziałam. Nic z tego nie rozumiałam. Aż do dziś.

Bo dziś, wybiegając rano z kolejnego koszmaru prosto w napięty niczym mordercza cięciwa pajęczyny wtorek, wpadłam w pętlę dwóch odmiennych jak interpretacje mojej zmory stanów: jawy i snu, mianowicie wpadłam wprost w rozpiętą na moim ganku jesienną sieć pajęczą. I tu, zamiast starym zwyczajem wszcząć histeryczną awanturę,  wrzeszczeć wniebogłosy i spazmatycznie opędzać się od skradającego się w tych straszliwych przędzach tłustego napastnika, zrobiłam coś absolutnie zdumiewającego. Nie zastanawiając się w ogóle nad tym, co się stało, leniwym ruchem starłam pajęczynę z twarzy i bez cienia wstrętu, nie myśląc wcale o tym, czy jakikolwiek pająk nie siedzi właśnie na mojej głowie, najspokojniej w świecie wsiadłam do Punto, włączyłam Nirvanę i pojechałam do pracy.

A gdy gdzieś w połowie Where did you sleep last night dotarło do mnie co się stało, wszystko zrozumiałam. Szanowni Państwo! Nie boję się już pająków! Nie boję się ich wcale. Z dokuczliwej arachnofobii wyleczył mnie mój własny umysł, fundując serię pajęczych koszmarów. Żaden pająk na jawie nie jest mi straszny. Naoglądałam się już. Przyzwyczaiłam się. Nawet je lubię.

Pająki są symbolem babiego lata, są tkaczami snującymi przy swej przędzy  swoje (moje?) senne historie. Są zanurzonymi w mokrym świetle września klejnotami tej wytwornej elegantki – Złotej Polskiej Jesieni.

zdjecie,600,135179,20100926,pajeczyna-w-rosie


Filed under: Sens Życia Tagged: arachnofobia, jesień, Nirvana

Lustro, czyli Boże jaka jestem brzydka!

$
0
0

Lustro jest potężnym wrogiem kobiety. Każdy troskliwy mężczyzna powinien z miejsca wytłuc wszystkie lustra, na które jego ukochana mogłaby się napatoczyć

Lustro. Taki temat. Prawdę mówiąc lustro samo w sobie nie jest tu tematem, w tym tekście chodzi mi o pewną relację. Chodzi mi relację: kobieta – lustro. A ściśle chodzi mi o to, co się dzieje, kiedy kobieta w lustro spojrzy.

Zaraz zerwie się płeć przeciwna w proteście i zacznie zarzucać mi dyskryminację płci. Nie, kochani. Relacja: facet – lustro zupełnie mnie nie interesuje. Jest to bowiem relacja straszliwie nudna. Jest to relacja polegająca na mało ekspresyjnym poczuciu aprobaty, na półuśmieszku zgody, na satysfakcji lekko zabarwionej chełpliwością. Jest to tak dalece odmienna relacja od tematu dzisiejszego tekstu, że nie sposób jej tu analizować, krytykować, czy w ogóle cokolwiek z nią robić. Nie sposób jej próbować zmieniać, nie sposób nawet myśleć o próbach zmiany!

Facet patrzy w lustro i tyle. Facet patrzy w lustro i odchodzi. Facet patrzy w lustro i koniec tematu! Co się jednak dzieje, kiedy kobieta patrzy w lustro?

Jezu…

W tym miejscu mogłabym właściwie zakończyć tekst, wszyscy bowiem dobrze wiedzą, co się kryje pod tym sakralnym jęknięciem. Ale nie mogę skończyć, muszę dalej pisać, aż mnie rozpiera od tego pisania. Tym bardziej, że ostatnio moi czytelnicy na śmierć o mnie zapomnieli, a ja nie mogę tak żyć, nie mogę żyć bez tych paru osób!

Wracając do tematu. Byle krótko. Chociaż krótko w tym temacie się nie da. Zatem kobieta patrzy w lustro i zaczyna się:

  1. Dramat
  2. Komedia
  3. Horror
  4. Tragedia

Nic nie skreślać.

W każdym razie – w myśl założeń Alfreda Hitchcocka na początku jest trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Na początku zawsze jest haust powietrza i krzyk rozdzierający niebiosa, którego sens zamyka się w retorycznym – co tragizm jedynie wzmaga – pytaniu:

- Czemu nic mi nie powiedziałeś?!

W drugim zaś hauście następuje podwojenie decybeli i niczym cios pada ciężki sens zagadnienia:

- Że jestem taka gruba?!

Takie zachowanie nie jest sztywną regułą. Właściwie to należy przyznać, że przybiera ono różne formy, plastycznie ewoluuje. Nigdy zaś nie traci na dramatyzmie. Próbując więc odwzorować standardową pierwszą (następne osiągają nieskończoność) reakcję kobiety po spojrzeniu w lustro, musimy wciąż utrzymywać temperaturę erupcji lawy i żonglować odpowiednimi konfiguracjami fraz, np.:

- Boże, jaka jestem brzydka!

- Ludzie, co ja mam z włosami!

- Znów ten obrzydliwy pryszcz!

- Całkiem się rozmazałam!

- Wyglądam jak miotła!

- Mam dwa podbródki, dżisas!

- Pod oczami wory!

- Nie mogę na siebie patrzeć!

Żaden z powyższych wniosków nie jest przyczynkiem do zaniechania patrzenia w lustro. Przeciwnie! Jest to zwiastun nieustannych obserwacji, nadziei, oczekiwań: co jeszcze straszliwego w tym lustrze mam szansę wypatrzeć? O czym całemu światu ogłosić? Jakich paskudztw w mojej twarzy mogę się doszukać? Gdzie i jak obfite wałki tłuszczu wyśledzić, o czym poinformować otoczenie?

Lustro jest potężnym wrogiem każdej kobiety. Lustro ją unieszczęśliwia, studzi każdy nad nią zachwyt, odbiera wszystkim dobry nastrój. Jest także wrogiem każdego związku. Kobieta jest gotowa bowiem dołożyć wszelkich starań, by na wstępie nią zachwycony mężczyzna wreszcie uwierzył w to, co ustami wybranki powie o niej zwierciadło. I by w konsekwencji uciekł, gdzie pieprz rośnie. Nie ma więc wyjścia. Każdy troskliwy mężczyzna powinien z miejsca wytłuc wszystkie lustra, na które jego ukochana będzie w przyszłości miała nieszczęście się napatoczyć.

Pytacie, dlaczego nie ma wyjścia z tej sytuacji? Już tłumaczę. Już przechodzę na drugą stronę tej okrutnej tafli. Już odwijam rzeczywistość, czaruję rzecz niemożliwą, zamieniam się w Białą Wróżkę, w Kapelusznika, w całe dobro tego świata się zmieniam i zabieram was w niezwykłą podróż, w krainę baśni.

Chodźcie! Podążajcie za mną!

Jesteśmy zatem w kryształowej sali, jesteśmy wśród wykwintnych gości, skrzących iluzji i wśród szeptów… Do diabła z tym, jesteśmy gdziekolwiek! Jesteśmy, załóżmy w biurze. W pracy. Na dworcu. W sklepie. Jesteśmy wszystko jedno gdzie, ale pamiętajmy, rzecz się dzieje po drugiej stronie lustra. Lustra, do którego podchodzi kobieta. Zapomnijmy o jej urodzie, to nie ma żadnego znaczenia, nigdy nie miało. Ona sobie sama za chwilę tę urodę stworzy.

Mówicie, że jest paszczurem? Dajcie spokój, musi być choć odrobinę przeciętna, nie wszystkie jesteśmy takie brzydkie, do cholery! Mówicie, że ktoś rzucił na nią zaklęcie? Książę? Żaba? Jabłko? Zła Królowa, której cholerne zwierciadło odebrało koronę najpiękniejszej kobiety świata?

Poczekajcie! Nie tłuczmy luster! Jesteśmy w baśni. W baśni wszystko może się zdarzyć! Nawet to, co niemożliwe. Słuchajcie zatem cierpliwie, co się dzieje dalej.

A dalej jest tak. Podchodzi baśniowa kobieta do lustra, baśniowi ludzie ją obserwują, a ona patrzy w swoje odbicie, wszyscy czekają, kiedy wreszcie wrzaśnie:

- Boże, jaka jestem gruba!

Ale ona wcale tak nie krzyczy. Nie krzyczy też:

- Jaka jestem brzydka! – ani też nie krzyczy: – Co ja mam z włosami!

Nie.

Ona patrzy w swoje odbicie, wszyscy milczą, czekają, ona też milczy, ale nie dlatego, że nie wie co powiedzieć, nie. Ona milczy, jakby chciała gapiów w niepewności potrzymać i oni faktycznie, jak w tym teatrze, zapierają dech. Już sami nie wiedzą, co myśleć. Ale chyba jednak jej nie lubią, z każdą minutą czują coraz większą do niej niechęć, coraz wyraźniejszą złość, czują też pogardę, niektórzy kiwają z pobłażaniem, ktoś puka się w czoło… No i ten dziwny, nieokreślony rodzaj zazdrości, ba! zawiści, która przybiera monstrualną siłę akurat w tym momencie, gdy baśniowa kobieta przymyka z jakąś niezdrową rozkoszą powieki, wzdycha i mówi:

- Boże, jaka jestem piękna!


Filed under: Sens Życia, Świat Piękna Tagged: baśń, kobieta, lustro

Bloger wie wszystko

$
0
0

Bloger nie potrzebuje dyplomu. Popularność to jego kompetencja. Bezczelność to jego habilitacja

IMG_9634Przeczytałam dziesiątki wpisów topowych blogerów, zapoznałam się z analizami, opiniami na ich temat. Widziałam nawet paru w telewizji i wysłuchałam, co mają do powiedzenia. Jedno jest pewne. Oni wiedzą wszystko.

Z niezbędnej definicji blogera (o której wprowadzenie do Wikipedii kategorycznie wnioskuję), powinno wynikać, że bloger to ktoś kto wie. Kto doradza. Kto jest ekspertem. Kogo precyzyjna wiązka kompetencji wiedzie do sukcesu. Tak, bloger swoją kompetencją przyćmiewa wiarygodność mediów, specjalistów dziennikarzy, dotychczasowo uznawanych znawców. Bloger zrzuca z piedestałów autorytety. Bloger chrzani autorytety. Bloger wie lepiej. Bloger wam powie. Bloger powie wam, jak się ubrać, co zjeść, z kim iść na randkę, z kim do łóżka. Bloger was nie zostawi z rozterką, z pustą głową, z myślą zbłąkaną, z pytaniem czy z trudem poszukiwań odpowiedzi. Bloger wam podyktuje rozwiązania, zanim powstaną problemy. Bloger powie, jak żyć.

Skąd wiadomo, że bloger się na tym wszystkim zna? Też mi dwumian Newtona. Bloger wie, bo jest popularny. To właśnie jest gwarancją jego kompetencji. A jeśli tak się cudownie złoży, że jest dodatkowo bezczelny (bezczelność to jego habilitacja) – mamy do czynienia z profesjonalizmem na mur beton.

Co zatem, jeśli bloger się pomyli? E tam. Nie przesadzajmy. Przecież to tylko bloger. Pisze sobie co chce i nie będzie się nikomu tłumaczył. Wszak jest niezależny (jak jego sponsorowana twórczość) i gwiżdże na konsekwencje pomyłek. Zresztą każda pomyłka prowadzi do napięć w sieci, do kruszenia kopii między fanami, do dyskusji, do polemik, zatem do jeszcze większej popularności. Tym samym jest tylko scementowaniem aksjomatu:

Bloger wie wszystko.

Tymczasem – przyznaję – ja nie wiem. Ja wątpię. Błądzę. Szukam. Ramionami wzruszam. Po prostu nie mam pojęcia. Nie powiem wam, co jeść, w co się ubrać. Za diabła nie wiem, jak uwieść faceta. Nie wiem, czy blondynki są głupie. Czy krem na zmarszczki pomaga?

Nie wiem.

Czy mężczyźni kochają zołzy? Czy może kury domowe? Matki Polki czy zimne suki? A może tylko siebie?

Nie wiem.

Co włożyć? Gdzie kupić? Jak schudnąć? Co gotować? W co wierzyć? W prawo? Czy w sprawiedliwość?

Nie wiem.

Czy to już koniec? Czy to zagłada? Czy świat się rozpadnie? Czy Bóg nas pokarze?

Nie wiem.

No i wreszcie nie wiem w czym tego bloga pisać. W jakim komputerze? Z jakim oprogramowaniem? Za pomocą jakiego tabletu fanpejdż sprawdzać? Jakim aparatem zdjęcia na bloga pstrykać? Komórką jakiej firmy połączenia fanów odbierać? I według jakiej taryfy? Czyjej sieci?!

Jezu, nie wiem, nie wiem!

Na nic się ja wam nie przydam. Nie rozwiążę zagadnień ludzkości. Nie podam wam sensu życia. Treścią mojego są pytania. Pytania, na które nie odpowiadam. A jeśli odpowiadam, to przewrotnie. Bo, zabijcie mnie, nie wiem. Gdybym wiedziała, też bym nie odpowiedziała. Czemu miałabym mówić? Jakim prawem miałabym pozbawiać kogoś przyjemności poszukiwań?

Dlatego nie piszę już bloga. Nie jestem blogerką. Kim zatem jestem?

Nie wiem.


Filed under: Blog Forum Gdańsk, Sens Życia Tagged: BLOG, bloger, nie wiem

Szkło

$
0
0

Nie ma już we mnie słów

Został tylko dźwięk tłuczonego szkła

Kiedy wstaję-wychodzę-idę

Wszystko we mnie brzęczy

Jak flaszki po letnich toastach na trawie,  transportowane nazajutrz do skupu przez wyboisty szuter

Trzeźwiejącej pamięci

 

Jaka szkoda, że się tak nieostrożnie zachowałam!

Tak beztrosko nie zważałam na moją kruchość

Gdy byłam jeszcze pewnym siebie

Kryształowym posągiem

 

Potłuczone szkło trochę boli

Uwiera jak kac

Po zbyt udanej nocy

 

Milcząc zabierasz mi słowa

Zostawiasz jednak butelki

Zawsze to jakaś nadzieja

Mogę w nie włożyć kilka listów

I zatknięte wrzucić

Do ogrodowego basenu

Bez wody


Filed under: Sens Życia

Adwokat diabła

$
0
0

Czyli krótki film o pedofilii

Pod rysunkiem przedstawiającym dwóch księży idących do przedszkola po dziecko wyświetla się pół tysiąca lajków

27 września 2013 r.

Doniesienia z Dominikany wywołują zbiorowy odruch wymiotny. Lawina podobnych doniesień z kraju skręca ludziom żołądki w chińskie er-zet. A to przecież dopiero początek. Z każdym dniem będą wychodzić spod dywanu, niczym skolopendry, wciąż nowe i nowe afery. Będą się mnożyć, nawarstwiać, wić w świetle jupiterów. Dobrzy ludzie, jak to znieść? Te pomówienia? Oszczerstwa? Manipulacje? Strasznie jest wszystkim niedobrze.

28 września 2013 r.

W mediach wrze. Temat wnika pod strzechy, w internecie aż huczy. Gazeta drukuje  reportaż  (“Smutek Tropików”, Mirosław Wlekły) o pedofilii na Dominikanie. Jest tam wstrząsająca opowieść, m.in. o pięcioletniej dziewczynce gwałconej przez księdza, który nie zważa na to, że ona ocieka krwią. Przez próby samobójcze jednej z ofiar sprawa polskich księży wychodzi na jaw. Ale nie tylko Dominikana jest na tapecie. Media publikują zeznania ofiary księdza z Tarchomina. Ktoś donosi o przypadku z Częstochowy. Ktoś przypomni aferę z Poznania sprzed lat. Każdy już chyba zna podobną historię. Każdy chyba wie, że to się dzieje naprawdę? 

30 września 2013 r.

Niektórzy milczą. Są grobem wszystkich słów. Są grobem komentarzy. Są kamieniami. Zdławieni niewypowiedzianą winą, która tkwi w ich gardłach jak treść żołądka. Wieczorem, na TVN7 leci średniej klasy film pod tytułem „Adwokat Diabła”. Adwokat sprawnie broni pedofila, by ten mógł bez przeszkód gwałcić dzieci. Film przerywają reklamy, widzowie zasypiają przed ekranami. Hej, ludzie, pobudka! To nie film. To rzeczywistość. Jutro ta sama obrona ukaże się w prasie.

1 października 2013 r.

Podejrzanego o pedofilię księdza, który dał nogę z Dominikany, poszukuje Interpol. Spora akcja. W internecie krążą listy gończe. Jest zdjęcie. Podobno widziano go w górach. A może we własnej parafii? Zagadka nie jest zbyt trudna. Wkrótce zostanie rozwikłana. Nazajutrz znajdzie go polska policja. Nie zostanie zatrzymany.

1 października 2013 r.

Ktoś wrzuca na tablicę Facebooka link niejakiego portalu Kwejk. Rysunek przedstawia dwóch księży, którzy idą do przedszkola po dziecko. Pod rysunkiem pół tysiąca kliknięć “lubię to”.

Liczba lajków rośnie.

Jakaś pisarka książek dla młodzieży wyznaje nawet, że “opluła się ze śmiechu”.

 

                                                                                  2 października 2013 r.


Filed under: Religia, Sens Życia Tagged: Dominikana, pedofilia w kościele

Najlepszy miesiąc w twoim życiu

$
0
0

Malował przy pomocy wody. Przez moment można było podziwiać dzieło, za chwilę obraz znikał. Zapytany, czemu nie uwiecznia twórczości, powiedział: najważniejszy jest proces tworzenia.

Poniedziałek, początek kolejnego tygodnia, potrzeba pełnej mobilizacji, a ja nagle budzę się i stwierdzam, że nie mam o niczym pojęcia. Chociaż jeszcze niedawno znałam się na wszystkim. Gdzieś w czeluściach pamięci majaczy mi sens życia, jakiś plan działania, jakiś pomysł, może pomysł na książkę? Ludzie, nie wiem! Nic nie wiem! Dzwoni telefon, dzwoni matka, chce mi przeczytać horoskop na październik.

Horoskop na październik:

Najlepszym miesiącem w twoim życiu był wrzesień.

Jezu, mamo, co?! Co takiego było we wrześniu? Co się wydarzyło? Nic się nie wydarzyło?! A tu piszą, mówi matka, a tu jest jak wół, że było najlepiej! Powinnaś się cieszyć! Masz za sobą najlepszy czas w swoim życiu!

A więc to było najlepsze, co mogło mnie spotkać? To już jest za mną? Jak to? Czemu? To niemożliwe. Co straciłam? Czego nie odzyskam? Jaki cudowny przypadek mnie ominął, choć był już tak szczęśliwie blisko? Ile energii poszło w gwizdek? Jak mam teraz cofnąć czas?! Hej, mamo, hej, horoskopie z gazety, hej konstelacjo gwiazd! Poczekajcie! Puśćcie mi ten film raz jeszcze! Dajcie szansę!

Nie ma, kurde bele, zmiłuj. Październik zasuwa po szynach życia jak bezduszna lokomotywa i z każdym stukotem kalendarza mnie od najlepszego miesiąca w moim życiu oddala.

Co za koszmarny początek tygodnia. Mam wewnętrzny nalot, bombardowanie jesienne, zrzut napalmu własnych myśli. Idę do lasu, kładę się na trawie i patrzę w korony drzew, w nich szukam odpowiedzi. Jaka ma być odpowiedź, skoro liście spadają? Czy na którymś z nich jest dla mnie wiadomość? Łapię jeden, przyglądam się. Nic nie ma. Nawet jakby coś było, straciłam przecież wzrok, nie przeczytam. Zakładam okulary, a w nich owszem widzę, a jakże! Bardzo wyraźnie widzę.

Pustkę.

Miałam ostatnio pomysł na książkę. Nie wytrzymałam, napisałam w tajemnicy do kogoś: hej, słuchaj, koniec świata i początek, mam pomysł, to jest naprawdę niezły pomysł, takiej książki jeszcze nie było, to coś zupełnie innego! Nie odpowiedział.

Rok temu też chyba wysłałam gdzieś swój pomysł. Dwa lata temu pewnie też. I trzy lata temu – czemu nie? Jestem mistrzem w wysyłaniu pomysłów, które inni mają w dupie. Zresztą, co tu się dziwić? Po co mi te pomysły? W końcu kiedyś moja książka ukazała się drukiem, sprzedała się podobno nieźle, a ja nie dostałam za nią złamanego grosza.

Widziałam niedawno film, na którym artysta malował murale przy pomocy wody. Przez moment można było podziwiać jego dzieło, chwilę potem obraz wysychał i znikał. Malarz zapytany, dlaczego nie uwiecznia swojej twórczości, np. farbą, odpowiedział, że najważniejszy jest proces tworzenia.

Może już późno, może już czas. Która to godzina, panie? Nieważne. Która by nie była, życie i tak minie. Liście polecą z drzew, żółte puste liście bez żadnego przekazu. Po prostu pac, spadną na mokrą ziemię i kolejny dzień w twoim życiu zbliży cię do jeszcze bardziej kategorycznej jesieni. Tylko nie patrz w horoskop! Najlepszy miesiąc w twoim życiu właśnie minął.

Jeśli nie zaczniesz znów tworzyć.


Filed under: Sens Życia Tagged: Horoskop, twórczość

Jaki wynik? Każdy wygrał

$
0
0

Ja może nie jestem na plusie, ale przynajmniej nie jestem na minusie. Wygrałam? 

Polska to jest taki kraj, którego nikt nie pokona. Jakby okiem nie sięgnąć, jakby historii nie przekopać – Victoria. Wojna? Sama chwała. Że o Powstaniu Warszawskim nie wspomnę. Tak im kota pogoniliśmy, że tylko się chełpić.

Każdy mecz – wygrany. Co by się nie działo, ile byśmy bramek nie wpuścili, duma. I zawsze ten sam komentarz: należy się cieszyć ze zwycięstwa. Moralnego, jakiegoś tam. Ale zawsze zwycięstwa. Bo było blisko. Bo lepiej niż ostatnio. Bo się zapowiadało nieźle. Bo jak na dziewięćdziesiąt minut, to jednak trochę pobiegali. Bo słupek. Bo o mały włos.

Tak było z wczorajszym referendum w Warszawie. Siedzę, patrzę w telewizor, myślę, co mnie to do cholery obchodzi, ale jednak, sami rozumiecie, co nie wypowiedź to zabawa. Bo jaki jest efekt tego głosowania? Wszyscy wygrali! Pokazali, że można! Dali radę! Zwolennicy odwołania prezydent? Wygrali. Przeciwnicy? Wygrali! Wygrał PiS i wygrała PO. Pani prezydent? No, wygrała. Ale ona to jeszcze małe miki. Piotr Guział – ten to dopiero wygrał!

Siedzę, słucham, pojmuję! Ej, zaraz zaraz. Skoro unieważnione referendum to zwycięstwo jego inicjatorów, to moi drodzy, umówimy się co do jednej sprawy. Ja może nie jestem na plusie, ale przynajmniej nie jestem na minusie. Mnie te dwa procent w plecy nie dotyczą. No to chyba jeszcze bardziej wygrałam, niż ci, co stracili? Choć trzeba przyznać, że oni też wygrali.

Powiem więcej, moi drodzy. Wszyscy wygraliśmy. Wołoska, Tebebe, Baronowa! Sztala, chłopie! Bracie! Dobra nasza! Warszawa, Gdańsk, Poznań, Białystok i Szczecin! Jesteśmy zwycięzcami! Ja pierdzielę, nareszcie! Albo może: znowu? Tak czy owak, nikt nam nie podskoczy. Panie premierze! Panie prezesie! Dawajcie następne referenda! Będziemy głosować do ostatniej kropli krwi. I do ostatniej kropli nie będziemy w ogóle na nie chodzić. Ja w ogóle uważam, że powinniśmy się zajmować wyłącznie głosowaniem. Wyborami. Przyspieszonymi, jakimikolwiek. Co by z nich nie wynikło, jaki by nie był procent w tę czy we w tę, będziemy się budzić z tym słodkim smakiem zwycięstwa, będziemy czytać o kolejnych triumfach, będziemy codziennie słuchać fanfar. I nikt nas nigdy nie pokona. Zwłaszcza my sami.

#NBnŚ


Filed under: Jaja to zdwojone ja, Sens Życia Tagged: głosowanie, referendum, Warszawa, wybory

Wiara Śmierć Potępienie

$
0
0

Skombinowałam szałową kieckę do trumny, a potem wyobrażałam sobie własny pogrzeb, na którym bawię się setnie widząc ten lament, nieutulony żal po mnie

Całe moje dzieciństwo było dla mnie jednym śmiertelnym zagrożeniem. Jak sięgnę pamięcią, wciąż pakowałam się w jakieś porażające rozrywki, z których cudem wychodziłam cało. Wędrowałam więc po stromych dachach starych kamienic, wisiałam na parapetach okien najwyższych pięter, jeździłam na rowerze slalomem między autobusami i zapadałam na straszliwe choroby. Wstrzykiwano mi penicylinę, na którą byłam uczulona, gonili mnie zboczeńcy, atakowały mnie psy ze szczękościskiem i rozjuszone prośne lochy.

Udało mi się przeżyć. Ale od początku swojego istnienia czułam tę śmierć na plecach. O śmierci się słyszało, śmierć się oglądało. Ciągle ktoś umierał i ciągle się o tym mówiło. Poza tym bez przerwy robiliśmy z Whisky jakieś pogrzeby chomikom. Pies zmarł mi na rękach. Pisałam o śmierci wiersze. Opowiadania. Eseje. Śmierć prowadziła mnie za rękę  hartując jednocześnie przed samą sobą. Była jak szczepionka, jak ta penicylina, z tą jednak różnicą, że nie wywoływała uczuleń. Obecna w rozmowach, obecna w literaturze, w telewizji, w jedynej wówczas emitowanej tematyce Drugiej Wojny Światowej, dawała pewne poczucie bezpieczeństwa. Bo co podczas moich wędrówek po dachach, podczas podpalania domu, podczas gorączek krwotocznych, co takiego mogło się stać? Otóż w najgorszym przypadku mogła nastąpić śmierć. A my się z koleżanką dobrze znamy. My się nawet lubimy. My sobie razem łazimy po parapetach i rozbrajamy stare niewypały.

Druga rzecz, wiara. Kiedy bowiem już śmierć oswoiłam, natychmiast nasunęło mi się pytanie: co dalej? Co po śmierci? Oczywiście wykluczone, że nic. Na pewno COŚ. I na pewno coś zabawnego. Na pewno będę po śmierci świadoma,  w pełni przytomna i, co najważniejsze, niezniszczalna. Dlatego będę mogła bezkarnie robić sobie siupy i nic mi już nie zagrozi. Wykombinowałam w myślach szałową kieckę do trumny, a potem wyobrażałam sobie własny pogrzeb, na którym bawię się setnie obserwując ten lament i czuję jak rozpiera mnie satysfakcja, gdy rodzice rwą włosy z głowy z nigdy nie utulonego żalu, bo mi na coś tam wczoraj nie pozwolili, bo mi nie kupili czerwonych bucików, bo mi nie dali na lody, albo zrobili jakąś absurdalną aferę z powodu dwói z matematyki.

Tak się beztrosko pławiłam w tych wizjach pośmiertnych, tak się z moją przyjaciółką śmiercią nabijałam z życia dopóty, dopóki nie wtryniła się w to wszystko moja babcia. Babcia rozgoniła nasz duet, po czym zaciągnęła mnie na roraty i sprzedała kilka ważnych prawd o wiecznym zbawieniu. Bo śmierć śmiercią, ale potem kończą się żarty, zaczyna się jatka, mamy do czynienia z jazdą ekstremalną, nie ma zmiłuj, jedni na lewo, inni na prawo, jedni do raju, inni do kotła, i do kotła właśnie najprawdopodobniej ja!

Chyba że postaram się o zbawienie.

A zbawienie, kochani, można sobie załatwić tylko w jeden sposób. NIE GRZESZYĆ. Nie grzeszyć! A ja grzeszyłam na okrągło i w kółko miałam to poczucie bycia w czarnej dupie. Znacie ten majak niepokojący, lęk, że w każdej chwili może zapukać do was skarbówka? I z tytułu rozliczenia rocznego, zażądać faktury za materiały budowlane z 2001 roku? Niby gdzieś ją wpięliście, niby składaliście, ale to remont, to przeprowadzka, grom wie co, już segregator nie wiadomo który, już go właściwie nie kojarzycie, a na wiecznie odkładane porządki nigdy nie ma czasu. Skarbówka czekać nie będzie, śmierć też czekać nie będzie, nikt tu nie jest od tupania nogą w podłogę, nikt tu nie wygrał czasu na loterii, to macie tę fakturę czy nie?!

Najgorsze były wakacje. Latem bowiem rodzice oddawali mnie na bite dwa miesiące do babci i choć był to słodki czas rozpieszczania, to jednak mara wylądowania w kotle stawała się wówczas wyraźniejsza, wręcz namacalna, wręcz nieunikniona! Pamiętam jak trafiłam kiedyś z wyrostkiem robaczkowym do szpitala, a tam leżał siedmioletni pacjent, który wcześniej bawił się na budowie w ten sposób, że wędrował po krawędzi kotła z gotującą się smołą. I poślizgnęła mu się noga. I wpadł do środka. Nie chcecie wiedzieć, co było dalej. Ja wiedziałam. Widziałam, co się dzieje z człowiekiem, który wpada do kotła. I ten obraz stał mi przed oczami po rozmowie z babcią. I z tym obrazem, w mroku katolickiej wiary – dorastałam.

Było jednak światełko w tym mroku. Usłyszałam kiedyś (najpewniej od babci), że można z tego wybrnąć, że jest jakiś system ubezpieczeń, coś takiego jak pierwsze piątki miesiąca. W każdy pierwszy piątek idziesz do spowiedzi, potem do komunii. Tych piątków trzeba zaliczyć chyba dziewięć. Nie wiem, czemu dziewięć. To pewnie jakiś symbol ciąży zbawiennej, efekt niepokalanego poczęcia. Pomyślałam: biorę. Wchodzę w to. Nie mam wyjścia.  Nie zamierzam się kiedyś obudzić z ręką w szambie, w czarnej dupie diabła. Nie znasz dnia ani godziny. Ja, mimo przyjaźni ze śmiercią, też nie znam. Załóżmy więc, że w danej chwili spadam z parapetu. A wcześniej nie zdążyłam się wyspowiadać. No i dupa. Czarna dupa diabła.

Każde wakacje rozpoczynałam od rzucania się w projekt ZBAWIENIE. Projekt realizowałam mniej więcej w dwudziestu procentach. Wakacje trwały bowiem tylko dwa miesiące. Potem wracałam do domu i projekt upadał. Po kilku latach prób zrozumiałam, że wrodzony brak systematyczności może wykluczyć mnie z niebiańskiego towarzystwa i wtarabanić do kotła. Spytałam mojego eksperta – babcię – czy te święte piątki można zsumować i zaliczyć na poczet mojego zbawienia? Zaprzeczyła.  A na poczet negocjacji? Jak spadnę z parapetu i zginę, przyjdzie anioł śmierci i będzie mnie chciał potępić, a ja wyjmę pięć kartek, na każdej kartce po dwa piątki, nawet ponad normę. I co?!

- Nic.

To ja, pomyślałam, to ja to pierniczę. Co ja jestem w jakimś lojalnościowym programie? Co to, system zdrapek? Czemu akurat musi to być trzeci pierwszy piątek miesiąca po drugim pierwszym piątku miesiąca? Czemu ma być ich aż dziewięć? Czemu ma to trwać nieprzerwanie? A jeśli, załóżmy, nie mówię tu o sobie, ale jeśli ktoś nie nagrzeszył przez jeden z tych następujących po sobie miesięcy? A jeśli wyjechał?  Zachorował? Nie miał czasu? No i znów jak z tą skarbówką. Diabeł tupie nogą o ziemię, ramionami wzrusza, nic go nie obchodzą moje tłumaczenia. Nie ma faktury, nie ma rozmowy. Pięć rozpoczętych formularzy go nie interesuje.

Nie było wyjścia. Zrobiłam to, co uznałam za jedyne słuszne posunięcie w tej sprawie. Zaprzyjaźniłam się i z nim. Zresztą można się było tego spodziewać. Taką mam metodę. Zawsze zaprzyjaźniam się z wrogiem. Z każdym potencjalnym zagrożeniem. Z sekretarką męża. Z dziewczyną kochanka. Z komisją rekrutacyjną. Z członkami jury. Z największym moberem w firmie. Z szefową i kadrową. Ze śmiercią. Z potępieniem.

Zaprzyjaźniam się, zabieram na wódkę i załatwiam, że nie trafię kotła. I powiem wam coś. Nie trafię do kotła. Piekielnie w to wierzę. A wiara czyni cuda.

7348__wiara-jpg


Filed under: Religia, Sens Życia Tagged: pierwsze piątki miesiąca, potępienie, religia, wiara, zbawienie

Jesteś blogiem

$
0
0
  1. Masz barwne życie towarzyskie, jesteś piękna i bogata.
  2. Nudzisz się pod kocem, masz nadwagę i zmarszczki.

Niepotrzebne skreślić

mieso

fot. Marek Kurzok

Mówisz, że dziś nie odbierasz telefonów. Cały dzień poza siecią, taki nastrój. Prawda jest taka, że nie odbierasz telefonu, bo nikt nie dzwoni. Cały dzień nudzisz się na kanapie pod kocem. Z nudów sięgasz do lodówki po lody. Zanim je zjesz, robisz im zdjęcie i wysyłasz na Instagram. Wysyłasz fragmenty swojego życia, fragmenty siebie. Swoje mieszkanie, swoje śniadanie, spalone papierosy. Kieliszek z wódką. Paznokcie. Wysyłasz po kolei całą siebie. Ćwiartujesz się na kawałki, by oddać się wirtualnemu światu. Ręka, noga, głowa. Prawy pośladek, lewe udo. Kto polubi? Kto kupi? Za ile?

Twoje lody polubiło już pięćdziesiąt osób. Dobry wynik. Mały towarzyski sukces dnia. Ale czy ty lubisz lody? Dasz im lajka? Są ciężkie, słodkie, tłuste, śmietanowe z kosmiczną przyprawą, z konserwantami, diabli wiedzą, z czym jeszcze. Jesz i myślisz o piekle, do którego trafisz, o potępieniu odwiecznie w twoją głowę wbijanym kolorowymi pismami. Chude laski podobają się facetom, dobrze to wiemy wszyscy – bardziej! Ty się nie spodobasz facetom, ty otoczysz się warstwą śmietanową o smaku tiramisu, nie będziesz już fajna. Hej, a czy ty w ogóle jesteś jeszcze fajna? Czy jesteś jeszcze spoko? Sprawdź na Facebooku. Lubię to nie znaczy: lubię. To nie jest już żadna emocja. To punkt. Sprawdź ile masz punktów. Ile trzeba mieć punktów, żeby być spoko?

Czekasz, kiedy miłość też będzie liczona w punktach. Kiedy jednym przyciskiem będziesz mogła się zakochać, a drugim przyciskiem zerwać. Zresztą. Nie bez powodu nie ma miłości na tym portalu. Jest tylko letnie i zawsze pozytywne: lubię. Ale nie ma miejsca na „kocham”. Miłość jest jak nadwaga. Miłość jest ZBYT.

Nie składasz się już z emocji. Nie składasz się z zapachów, dźwięków i gestów. Składasz się z jedynek i zer, z wyświetlanych obrazków, zdjęć, ikonek z podniesionym kciukiem. Twoje życie rozgrywa się na stronach internetowych portali społecznościowych, blogów i komentarzy.

Rzeczywistość wirtualna. Ty i twoi ZNAJOMI, których nie znasz. Co cię z nimi łączy? Co dzieli? Czy jesteście jak te lody tiramisu – zimną homogeniczną masą zmieloną przez portal społecznościowy? Układem koloidalnym, gdzie każdy jest doskonale oddzieloną cząstką zapomnianego świata realnego i jednocześnie fragmentem spójnej emulsji wirtualnej rzeczywistości.

Masz barwne życie towarzyskie i szalone powodzenie, jesteś piękna, młoda i bogata. Czy raczej przeciętna, czasem smutna, masz nadwagę i zmarszczki, a niektóre weekendy spędzasz pod kocem?

Nie pytaj, które zdanie skreślić. Zawsze skreśla się to, co niepotrzebne. Możesz wszystko. Jesteś bogiem. Czy jesteś jeszcze sobą?


Filed under: Sens Życia Tagged: blogosfera, Facebook

Nie płacz dziewczyno i nie lej łez

$
0
0

Ciotka Zuźka lubiła nieco się zgubić w piosence, dlatego pierwotnie ulubiony przebój „Wariatka tańczy” zamieniła na: „Jesteś szalona”

Od kilku dni chodzę struta i milcząca i gdyby nie jesień, najoczywistsza pod słońcem (a raczej pod chmurą) przyczyna smutku, dawno bym wpadła na to, jaki jest prawdziwy powód mojej depresji. Ale wpadłam dopiero teraz. Ściśle: wpadłam na to wczoraj wieczorem. Wczoraj właśnie był ten smutny dzień, w którym wróciłam z pracy, usiadłam przy kominku, zastygłam w oglądaniu ognia i usłyszałam tę ciszę.  Usłyszałam, że nikt nie śpiewa! Nikt nie śpiewa teraz i nikt nie śpiewał wczoraj! Nikt nie śpiewa od dawna.

I zrozumiałam, skąd ten smutek.

W moim życiu zawsze ktoś śpiewał. Ja sama śpiewałam, głównie do słuchawki prysznicowej. Dziadek mój śpiewał „Ułanów” przy wódce. Matka szła przez życie z piosenką: „Wielka dama tańczy sama”, a ojciec z utworem: „ Zimny drań”. Wujek Witek każdej soboty dawał patriotyczny popis intonując „W Polskę idziemy”, będąc jednak do śmierci wiernym mieszkańcem małego miasta. Ciotka Zuźka lubiła się za to nieco zgubić, dlatego pierwotnie ulubiony przebój „Wariatka tańczy” zamieniła wkrótce na: „Jesteś szalona”.

sing2

Wydaje mi się, że blisko mi do ciotki Zuźki
Fot. Tatiana Pacha

Mój brat Whisky śpiewał od urodzenia, a śpiewał doprawdy niezwykle, przy akompaniamencie rakiety od badmintona, w dodatku po angielsku. Rakieta do badmintona służyła za gitarę, kiedy Whisky wskakiwał na tapczan i skacząc pod sufit, wygrywał jemu tylko znane akordy i darł się wniebogłosy słowami:

- Endży dżłendży, endży dżłendży, eeeeendży dżłendżyyyyy!!!

Whisky twierdził, że to czysta angielszczyzna, ściśle tekst, którego nie rozumiemy, do muzyki rockowej, której nie rozumiemy. Żeby go uciszyć, należało samemu zacząć śpiewać, najlepiej utwór z gatunku:

„Cztery mile za Warszawą wydał ojciec córkę za mąż”

względnie:

„Taki szloch, taki ból, jakby ktoś me serce kłuł”.

Wówczas Whisky gwałtownie przerywał swój koncert i z impetem rzucał swoją czarodziejską gitarą w wykonawcę. Problem polegał na tym, że wykonawca, a raczej wykonawczyni utworu (ja, albo Siostra Młodsza) znikała za oszklonymi drzwiami pokoju, prędzej niż rakieta zdołała ją dosięgnąć. Jak to z rockowymi instrumentami muzycznymi bywa,  “gitara”  doznawała uszczerbku, co jeszcze nie było aż taką wielką tragedią. Istotny problem zdarzał się bowiem nieco rzadziej, choć myślę, że porównując z innymi domami – statystycznie nader często. Otóż zabłąkany instrument Whisky’ego trafiał czasem nie w piosenkarkę, nie we framugę, nie w róg szafy i nie w sufit, ale – niestety – w oszklone drzwi. Ściśle – w szkło.

Szyba w drzwiach wylatywała wraz z rakietą do badmintona systematycznie, średnio raz w miesiącu. Przynajmniej raz w miesiącu należało więc powiadomić o tym matkę, która z tego powodu wpadała w furię. To znaczy – wpadałaby, gdyby mogła sobie na to pozwolić. Nasze głowy w tym, żeby nie mogła. Koncerty Whisky’ego odbywały się zawsze pod nieobecność matki. Matka w tym czasie przebywała w pracy. A pracowała w jedynym sklepie tamtych czasów, gdzie ekspedientka była miła dla klientów. W Peweksie.

Natychmiast więc po stłuczeniu szyby udawaliśmy się do Peweksu, aby zakomunikować matce o stracie. Matka widząc nas z daleka, baczna przyglądającemu się jej personelowi, klienteli i zwierzchnictwu, przyoblekała się w nieskończoną dobroć i serdeczność. Nieskończona dobroć i serdeczność pracującej samotnej matki, zawsze eleganckiej i imponująco zadbanej, pozwoliła jej zdobyć uznanie całego środowiska małego miasteczka na wschodzie Polski.

Wracając do uśmiechniętej matki i stłuczonej szyby. Szliśmy jak na szafot wiedząc jednocześnie o niechybnym ułaskawieniu, bo przecież nie ma takiej siły na świecie, by matka usłyszawszy nowinę wpadła w furię. Nie w tym miejscu i nie o tej porze. Nie w pracy. Nie w Peweksie. Nie w tym mieście. Gdy więc podeszliśmy do lady, nachyliliśmy się i szepnęliśmy do tej rozpromienionej Matki Boskiej:

- Mama, szyba poszła – ona w niegasnącej aurze Dobra, z tym anielskim uśmiechem na ustach odpowiadała cicho zza zębów:

- Spierdalajcie stąd, bo was pozabijam.

Dla wszystkich było jasne, że do końca pracy było wystarczająco dużo czasu, aby ta informacja rozłożyła się w głowie matki niczym miękki kot, a kawałki stłuczonej szyby stępiły krasowe zjawiska kobiecej gospodarki humoralnej. Nie ma bowiem na świecie kobiety (a już na pewno matki), która potrafiłaby zachować temperaturę wściekłości dłużej niż przez godzinę. A my tu mówimy o ośmiu godzinach! W efekcie matka wracała z pracy w towarzystwie szklarza, który ją w drodze zabawiał komplementami, a nas ratował od zguby.

sing

Tu jestem śpiewającą kurą domową.
Fot. Urszula Krojec

Piękne jest życie, w którym mieszka piosenka. Smutne jest życie w ciszy. Ludzie powinni śpiewać. Nucić pod parasolem, w samochodzie. Pamiętam z czasów studenckich uroczą dziewczynę, która śpiewała w tramwaju. Cyganów z akordeonami też pamiętam! Śpiewające dzieci na podwórkach pamiętam. Śpiew jest jak zapach mojego dzieciństwa. Zapach pieczonego chleba, zapach słodu i drożdży. Zapach wanilii i buraków cukrowych. Gdzie się to wszystko podziało?  Znikło razem z moimi rodzinnymi śpiewakami, z nutami zwykłego, niezwykłego życia. Przepadło na rzecz Youtube i Spotify.

Tylko mi jeszcze została ta babcia, co wciąż mieszka w małym mieście na wschodzie Polski, gdzie robiono piernik kętrzyński i pachniało na ulicy browarem. Babcia, której śpiewu nic nie uciszy i która na zawsze zaszczepiła w mojej duszy miłość do domowej piosenki. Babcia, która od zawsze śpiewała słowa dobitne, twarde jak woda z kranu. I jak woda z kranu gaszące każdy, także i ten dzisiejszy jesienny smutek:

„Nie płacz dziewczyno i nie lej łez, bo każdy chłop jest wredny jak pies!”

————————————————————————————

327158_292000527498034_1837511802_o

A tu śpiewam w chórkach u Jimmy’ego Tenora i Tony’ego Allena.
Fot. Maciej Jawornicki


Filed under: Sens Życia Tagged: jesień, kętrzyn, piosenka

Dziękuję, że mnie nie zgwałciłeś

$
0
0

To jest problem, wypiją wino, on ją obejmuje, ona go całuje. Potem ona się broni, to on ją na siłę weźmie. No weźmie na siłę chłop, no pewnie, że weźmie

Kochani donoszę, że nie ma dla mnie ratunku. Jestem w kompletnej zapaści i, co gorsza, nie jestem w tym osamotniona. W takiej samej beznadziejnej sytuacji są wszystkie kobiety w tym kraju. Już mówię, dlaczego. Dlatego, że są kobietami.

Dostałam ostatnio e-maila z informacją o tym, że biegły sądowy psycholog od spraw seksualnych Krzysztof Boćkowski wyraził swoją opinię na temat przemocy seksualnej wobec kobiet tymi oto błyskotliwymi słowami: często same prowokują i doprowadzają mężczyzn do tych sytuacji”, bo: “Przykładowo, gdy kobieta umawia się na randkę, nie jest chyba świadoma, kolokwialnie mówiąc, że mężczyzna zawsze jest nastawiony na seks”.

E-mail był napisany przez redaktorkę pisma kobiecego oburzoną słowami seksuologa. Owszem, podzieliłam jej oburzenie i odłożyłam sprawę licząc na to, że nie ma co kruszyć kopii, słowa seksuologa są wystarczająco wywrotowe, by społeczeństwo samo rozdziobało tego lekarza od siedmiu boleści. Jak się okazało, społeczeństwo ani myśli rozdziobać lekarza, społeczeństwo ani myśli rozdziobać gwałcicieli, nic z tych rzeczy. Wystarczy przejrzeć kilka artykułów na ten temat w sieci i komentarze pod nimi, by się przekonać, że społeczeństwo najchętniej rozdziobałoby ofiary gwałtów, powtarzając jak mantrę stare porzekadło: „sama sobie winna”.

Nie ma co się dziwić więc, że biegły sądowy tak rozochocił się w wyrażaniu swoich opinii i wczoraj mogłam przeczytać na portalu gazety.pl kolejne rozbrykane wypowiedzi Boćkowskiego. Tym razem dowiedziałam się, że „Jeżeli kobieta nie chce współżyć, to niech się nie spotyka z mężczyznami. Proste.”

(Swoją drogą, faktycznie proste. Jak mogłam na to wcześniej nie wpaść? Wystarczy nie spotkać się już nigdy z żadnym facetem i jestem bezpieczna. Może wystarczy zamieszkać na innej planecie?)

Seksuolog podał też przykład amerykańskiej organizacji zajmującej się obroną mężczyzn, która doradza, by przed odbyciem stosunku kobieta i mężczyzna podpisywali na to pisemną umowę. Bo, jak się okazuje – gwałt jest po prostu wynikiem nieporozumienia. Ups!

Lekarz mówi dalej:

- To jest problem, wypiją wino, on ją obejmuje, ona go całuje. Potem ona się broni, to on ją na siłę weźmie. No weźmie na siłę chłop, no pewnie, że weźmie.

Nie weźmie, chłop, weźmie na siłę. Co ma robić? Taka sympatia do tego chłopa bije z wypowiedzi lekarza, aż serce mięknie. Biedny chłop. Najpierw został prowokowany, potem jeszcze to całe nieporozumienie. W końcu przecież kobieta ma dekolt, uśmiech, odsłonięte kolana. A on co ma, biedny? Tylko pięści.

Jestem kobietą. Jakby nie patrzeć, a wystarczy raz spojrzeć, nie da się ukryć: kobieta.  Z nogami, z cyckami, z tyłkiem. Z dekoltem. Bez czadoru. Na dobrą sprawę w ogóle nie powinnam wychodzić z domu. Kiedy tylko wyjdę , jak na złość zawsze napatoczy mi się jakiś facet na drodze. Przepraszam! To ja mu się napatoczę. I sprowokuję.

Boże, ale miałam szczęście do tej pory. Tyle piw wypitych po kumplowsku, tyle spotkań przy kawie, Jezu, tyle wyjazdów na wakacje, tyle podwózek z knajpy, tyle godzin wspólnie przegadanych – i nic! Żadnego gwałtu! Ale mi się upiekło. Pojęcia nie miałam, ile to was, koledzy musiało kosztować. A przecież kosztowało, bo jak twierdzi biegły sądowy doktor seksuolog Boćkowski:

“Kobieta myśli o wypiciu kawy i patrzeniu na gwiazdy, a mężczyzna o stosunku płciowym”.

Doktor czyta w moich myślach. Ja faktycznie myślałam o wypiciu kawy! Pal licho kawę, myślałam także o gwiazdach! Zadzierałam głowę i mówiłam do kolegi: „E, popacz, wielki wóz.” Co się musiało wtedy dziać w jego głowie? Jaka siła, łaska pańska, jakiż anioł stróż odciągnął wtedy jego lubieżne ręce ode mnie i uratował mnie naiwną, nic niepodejrzewającą od seksualnej przemocy?!

Ale dobra. Psim swędem się udało, nikt nie mówił, że tak będzie dalej. Nikt nie ma farta przez całe życie. Nikogo anielskie siły wiecznie chronić nie będą. A jak już dojdzie do tragedii – w sądzie też nie ma zmiłuj. Wszak w sądzie jest biegły sądowy. Nie ma co. Trzeba siedzieć w domu. Żadnych kaw, żadnych spotkań. Żadnych rozmów o gwiazdach. Samotność i marazm. Albo gwałt. Wybór należy do ciebie, kobieto.

Tylko jeszcze listę trzeba zrobić. Spis wszystkich znajomych facetów, z którymi kiedykolwiek się spotkałam. Na kawie, na piwie, na winie, czy wódce. Na koktajlu z porzeczki. Wszystko jedno. Muszę spisać nazwiska i telefony. A potem do każdego zadzwonić i wyznać:

- Dziękuję, że mnie nie zgwałciłeś. Jeszcze.

ofiara-gwaltu19392338


Filed under: Sens Życia Tagged: biegły sądowy, gwałt, Krzysztof Boćkowski, seksuolog

Salto mortale duszy

$
0
0

Duch wujka, jak na przyzwoitego ducha przystało, przyszedł o północy

wwZmarł mój wujek. Żywota dokonał bodaj o trzynastej, w samotności, więc dokładnie nie wiadomo, kiedy. Miał przyjść o trzeciej na obiad do swej matki, a mojej babci. Nie przyszedł i ściągnął tym samym na siebie podejrzenie najgorsze, podejrzenie właśnie tego, co faktycznie zrobił. A mianowicie, że dostał zawału serca, przewrócił się na podłogę i zmarł.

Gdy po południu policja wraz ze służbami pogotowia ratunkowego domagały się wpuszczenia do mieszkania, odpowiedziało im głuche milczenie. Wujek miał do tej pory w zwyczaju zaznaczać swoją obecność przyzwoitym barytonem, jowialnym pohukiwaniem na towarzyszy, jak to na wschodzie - przecinanym siarczystymi przekleństwami. Był znanym uczestnikiem biesiad, podczas których nie wylewał za kołnierz, wręcz przeciwnie, wlewał uczciwie w siebie, bawiąc przy tym ciotki niewybrednymi dowcipami.

Po powrocie z połowu – wujek był mistrzem wędkarstwa, wszystkie mazurskie jeziora należały do niego, tak jak wszystkie ryby w mazurskich jeziorach należały do półmisków naszej rodziny, a więc po powrocie z połowu w myśl starej nieścieralnej prawdy, że rybka lubi pływać, siadało się z wujkiem do stołu i tej rybce stwarzało się warunki do pływania. Bywało i tak, że temu i owemu (owszem, wujkowi też) zdarzyło się po takiej kolacji spaść na przykład ze schodów. Ku oczywistej uciesze biesiadników. Ale nigdy żaden upadek, choćby z najbardziej stromych schodów świata, nie zakończył się dla wujka żadną krzywdą. Przeciwnie. Każdy siniak po biesiadnej katastrofie przyjmowany był z radością, z chlubą godną blizn bitewnych.

Wczorajszy upadek był inny. Był to ten najmniej spektakularny upadek w życiu człowieka, upadek, który się dzieje po cichu, bez widowni, bez wódki, bez wędzonego węgorza, bez śpiewów i bez oglądania potem sinych skutków na obfitym ciele. Upadek bez wspomnień i rzewnej radości. Skromne, li tylko cichy jęk budzące pochylenie pleców, skulenie ramion, złapanie się za szyję, może klatkę piersiową? – potem padnięcie na kolana, z kolan na lewą dłoń, gdy prawą jeszcze trzyma się krtań, ale już brak sił, więc prawy bark ląduje na miękkim dywanie, ląduje niezbyt głośno, nikt nie słyszy, telefon za daleko, drzwi za daleko, głos też już za daleko, za daleko wszystko, tylko płuca-serce-gardło tak przeraźliwie blisko siebie, że oddychać się nie da…

Najcichszy upadek na świecie: salto mortale duszy.

Duch wujka, jak na przyzwoitego ducha przystało, przyszedł do mnie o północy. Najpierw rozsiadł się na brzegu łóżka i jął wspominać wszystkie swoje psoty w życiu. Na przykład, jak mojemu wracającemu po nocnej hulance ojcu dał krochmal do jedzenia zamiast smalcu. Owszem, ten posolił i zjadł. Albo jak zamienił dziadkowi puszki z farbą, którą ten wymalował całą kuchnię, by potem babcia z wściekłości, że nie ten kolor, rzuciła dżemem z porzeczki o ścianę.

Nie, nie wypiliśmy za dużo wódki. Właściwie, jak się dobrze zastanowić, nie wypiliśmy jej w ogóle. Smażonego leszcza też nie było. Trudno się napić wódki z duchem. Jeszcze trudniej zjeść rybę. Ale jakoś tak mnie zemdliło, jakbyśmy wypili z dwie flaszki i zjedli węgorza. Pokój się przechylał, wujek się przewracał, nad nami fruwały demony. Było nie było, impreza.

Pierwszy wstrząs torsji obudził mnie i zerwał na nogi wypędzając do łazienki. Drugi też wypędził. Trzeci też. Za czwartym razem poszłam po rozum do głowy i postawiłam sobie miskę przy łóżku, skręcając się w chińskie erzet z bólu. Panicznie próbowałam sobie przypomnieć, czy oby na pewno nie wypiliśmy z wujkiem żadnego alkoholu? Ale nie, pod Bogiem! To tylko sen był, wspomnienie mgliste, żadnego wujka tu nie było! Ani wujka, ani wódki, ani ryb. Nie, nie i jeszcze raz nie. Skąd zatem torsje? Skąd ból głowy i brzucha? Skąd skręt kiszek?

Nagle zrozumiałam i jednocześnie przyjęłam z pokorą ten ostatni żart mojego chrzestnego. Żart dość finezyjnie spleciony nieuchronnym następstwem wypadków. Jakże bowiem uniknąć w tej sytuacji pogrzebu? Jakże uniknąć obecności na pogrzebie? Wszak nikt absencji by nie wybaczył. Jak wreszcie uniknąć spotkania z całą rodziną i tych wschodnich uścisków niedźwiedzich z potrójnym całowaniem każdego bez wyjątku?

Tak, moi drodzy. Mój wiecznie (słowo wiecznie ma tu niebagatelne znaczenie) dowcipkujący wujek kawalarz w odwecie za swój zawał serca postanowił zafundować całej rodzinie grypę jelitową.


Filed under: Sens Życia

Sorry za spóźnienie

$
0
0

Już ustalam kogo na swój pogrzeb zaproszę, gdy przychodzi okrutna myśl: czy w ogóle ktoś przyjdzie?!

green-funerals-green-resting-placeGdy się idzie w kondukcie pogrzebowym, zawsze, ale to zawsze przychodzi do głowy pewna myśl. Może nie każdemu przychodzi, co zrozumiem, ale mnie – owszem – przychodzi. Tak więc pierwsza myśl: nie rozpłakać się. Nie rozpłakać się. Mój Boże, co zrobić, żeby się nie rozpłakać? Nie wiem, jak wy, ale ja jestem koszmarnie płaczliwa i gdy tylko uronię pierwszą łzę, wyję histerycznie przez bitą dobę i żadne logiczne pocieszenia do mnie nie trafiają. Po prostu płaczę zapamiętale jakby świat się skończył, jakby rzecz pierwotnie mnie rozklejająca rozdarła już na strzępy moje serce i żadnego ratunku nie ma dla mnie, ani dla tej połowy świata, którą reprezentują malutcy, biedni, chorzy, porzuceni, głodni, nękani, oszukani, zastraszeni, bezdomni, zabici.

Tak więc z tym ładunkiem w głowie idę w kondukcie pogrzebowym i czynię wygibasy myślowe, by ładunku w żaden sposób nie naruszyć i z byle napotkanym uczestnikiem konduktu, dajmy na to z takim Wieśkiem Będzłowiczem duby smalone omawiam, by za wszelką cenę o zmarłym choćby przez sekundę nie pomyśleć. Zmarły bowiem niechybnie do malutkich, biednych, chorych, porzuconych, głodnych, nękanych, oszukanych, zastraszonych, bezdomnych, zabitych – od razu mnie zaprowadzi.

Zmarły ma zresztą tę sprytną umiejętność, że nie tylko do wyżej wymienionych mnie kieruje, ale też do zupełnie innych, nad którymi moje serce również zaczyna łkać, a łka jak oszalałe. Na przykład do tych, co mają gorzej ode mnie. Jeśli zatem jestem na pogrzebie dajmy na to – dziadka – ten od razu mnie prowadzi na przód, pokazuje skulonych w bólu moich starszych  i powiada:

- Ty wnuczka, może czasem sje nasmiewala, bo źwileńska zacjągał, pies cię drapał. Ale ty wiesz, co czuje teraz twój ojciec, a mój syn?!

Łzy murowane. No i jeśli jestem – nomen omen – na pogrzebie wujka, to mi wujek konkretnie kopa w tyłek daje i mówi, a mówi tak:

- Dalej sobie pitol bzdury z Wieśkiem Będzłowiczem o dupie Maryni, ale choć przez sekundę pomyśl, co teraz czuje moja matka!

I tu mnie wujek ma, tu ja się rozkładam na łopatki, tu odganiam Wieśka Będzłowicza i uderzam w płacz. Diabli biorą mój tusz na rzęsach i poranne złożone przed lustrem obietnice, że nie uronię na pogrzebie ani jednej łzy. Otóż uronię i niejedną, ale poryczę się jak bóbr i tak rycząc wejdę w następną fazę beznadziejnego unikania myśli, myśli, która przyjdzie na pewno, przyjdzie jak dwa razy dwa, przyjdzie, kochani, jak śmierć i jak śmierć mnie przygniecie.

Będzie to myśl właśnie o mojej własnej śmierci.

A ściśle – będzie to myśl o moim pogrzebie. I tak zapłakana będę szła niejako w kondukcie własnej ostatniej drogi i będę rozmyślać jaki to żal, jaka rozpacz, bądź – o zgrozo – jaka oburzająca niefrasobliwość pojawi się na jej końcu? Jeśli bowiem ktoś tam z przodu będzie faktycznie rozpaczał, to czy w ogonku nie znajdzie się jakaś wysztafirowana lala, co z Wieśkiem Będzłowiczem będzie bajdurzyć o pogodzie, obiecawszy sobie wcześniej rano przed lustrem, że nie uroni łzy, by jej się makijaż nie rozmazał!? Czy w ogóle chcę oglądać na własnym pogrzebie Wieśka Będzłowicza i taką właśnie osobę?! I tak na dobrą sprawę, kogo chcę oglądać?! Chciałabym ustalić!

I ustalam, kogo sobie na swoim pogrzebie życzę, a kogo z pewnością nie, już układam listę, już wysyłam zaproszenia, gdy przychodzi myśl kolejna, a bodaj najokrutniejsza: czy w ogóle ktoś przyjdzie?! No chyba ktoś przyjdzie?! Co?! Tebebe może nie, bo już dawno zapomniał, ale Wołoska?! Erill?? Tattwa?!!!

To może Segritta, diabolątko? Może Valenta, wietrzne pióro? A może wreszcie jakiś facet? Sztala, zlituj się chłopie! Hej, Prezes Don, Janson i Brat Zacieszyciela? A może ty, Kominek? Nie wygłupiaj się, zawsze to jakaś okazja trafienia do gazet. To co? Orły sokoły. Hej, kozacy! Gdzie ci Menschczyźni, prawdziwi tacy? Gdzie się oni, Kurczę, podziali?

Przerzucam w panice znajomych na Facebooku, grzebię wśród rodziny, potrząsam przyjaciółmi, ba! – robię nawet wypad do kilku knajp. A potem, tak na wszelki wypadek postanawiam, że wezmę do trumny komórkę, by tam odbierać tak dobrze mi znane SMS-y:

- Sorry za spóźnienie. Wpadnę następnym razem.


Filed under: Koniec Świata, Sens Życia Tagged: blogosfera, pogrzeb, śmierć
Viewing all 192 articles
Browse latest View live