Quantcast
Channel: Sens Życia – Najlepszy Blog na Świecie*
Viewing all 192 articles
Browse latest View live

Jutro powiem ci, że…

$
0
0

Wyobraźcie sobie taką sytuację. Ktoś z góry wprowadza nowe zarządzenie – każdy człowiek może powiedzieć tylko dwa słowa. Dwa słowa na dzień

shhKończy się urlop, ale wspomnienia mam tak samo nudne, jak moje teksty. Na przykład wędrówkę po oblodzonym jeziorze, czerwony zmierzch nad wzgórzami, ucieczkę przed wyimaginowanym deszczem meteorytów w sosnowym lasku. Wiem, są to rzeczy nieważne, emocji niewywołujące. W dodatku, o nudo bezlitosna, ja o nich piszę. Nie o Smoleńsku, nie o papieżu i nie o histerii Pawłowicz. Nawet mnie związki partnerskie nie obchodzą. O kryzysie ani słowa, o skandalach, kto z kim i dlaczego? –sza. Nie ma więc się co dziwić, że tak trudno o „lajki”. Nie będzie się co dziwić, gdy siedmiu moich czytelników pójdzie wreszcie w cholerę. Zabierając psa z kulawą nogą.

Tymczasem, siedząc pod sosną, w zawieszeniu między zimą a przedwiośniem, słuchając ciszy pól – pytam sama siebie, skąd w nas ludziach ciągła potrzeba robienia rabanu? Czemu koniecznie musimy hałasować? Czy my musimy tyle gadać? I po co?

Czytałam niedawno książkę o tym, że wszyscy ludzie oślepli. Dramat. Katastrofa! Zagłada ludzkości. A o ileż lepiej by było, gdyby ludzie zamilkli? Gdyby przestali trajkotać? Wyobraźcie sobie taką sytuację. Ktoś z góry wprowadza nowe zarządzenie. Otóż każdy człowiek może powiedzieć tylko dwa słowa. Dwa słowa na dzień. I żadne komunikatory nie pomogą tego obejść. Nie ma gadania. Koniec z paplaniną. Żadnego gderania. W tramwaju – cisza. Przy wódce – cisza. Żadnych wrzasków, żadnych słów wypełniaczy, słów pustych, słów na wiatr. Żadnych:

- Co słychać?

I  żadnych:

- A, jakoś.

Żadnych nieprzemyślanych wyznań porannych, tak skutecznie przeganiających resztki tkliwości. Żadnych telefonów z pytaniami: gdzie jesteś?! Żadnych wyrzutów, niedopowiedzeń. Żadnych:

- O co ci chodzi?!

I żadnych kłamliwych:

- O nic.

Bo szkoda! Szkoda słów. Szkoda je tracić, byle je mówić, skoro w zamian można powiedzieć coś ważnego. Marzy mi się świat, w którym nikt nie pyta: „O czym myślisz?”. Wszak właśnie dlatego myślę, by sobie do woli pomyśleć! Po diabła mam zaraz to mówić?! Po co mam myśli – niedomyślane, niedojrzałe, jak niestrawne ziarna – mielić w tym młynie dialogu?

Milknie więc wszystko dookoła, każda niepotrzebna fraza. Każde roszczenie, pretensje, każda przemowa. Milkną plotki, donosy, anonimy. Zostaje krótkie zdanie, zostają tylko dwa słowa. Co powiem dziś? Że zimno? Że lód na jeziorze? Że zięby przylecą wkrótce? Albo: kiedy wiosna? Czy może o tym, jak wpół roztopiony sopel znów nocą skuje mróz?

Dwa słowa.

Które za jedno kliknięcie: „lubię to” – też przepadają.


Filed under: Sens Życia

Spider woman

$
0
0

Chcę być pająkiem. Pająk nie nosi wysokich obcasów. Z odwiecznym dylematem: rajstopy czy pończochy też ma spokój. Widział kto pająka w pończochach?

Oświadczam stanowczo, że nie biorę odpowiedzialności za teksty, które ukazują się na Najlepszym Blogu na Świecie*. Proszę mi więc nie wyjeżdżać z jakimś napominaniem o dwóch słowach dziennie. Nie mam z tym nic wspólnego. Dwa słowa dziennie to dwa rozpaczliwe wdechy tonącej w morzu milczenia gaduły.

Wolę już od razu zginąć. Udusić się. Wstąpić do kamedułów, wyjechać do Tybetu, zapaść się pod ziemię. Zniknąć ze świata żywych, skasować swój profil na Facebooku, Google+, NK, Twitterze, diabli wiedzą, gdzie jeszcze. Skrzynkę mailową zlikwidować, smartfona wyrzucić.  Zebrać wszystkie te internetowe zabawki i spalić w ogródku, a popiół wysypać do rzeki. Ślady zatrzeć. Zniknąć.

Czyż to nie byłoby piękne?

Czyż nie byłoby magiczne?

Wszak magia jest w milczeniu. Dopóki się więc trajkocze, dopóki się czatuje, mailuje, esemesuje, paple się w tej sieci, co kto, komu i czemu, a że się wstało, a że się śniło, a że się u dentysty było, a że się płatki zjadło, a że się z pieca spadło – nie ma mowy o magii. A ja jej chcę! Ja się domagam! Ja bez magii nie istnieję.

Chciałabym być pająkiem. Wiem, wiem, pisałam co innego. Pisałam, że się boję. Że to mój koszmar, lęk reinkarnacyjny, zimny pot na karku. Ale oświadczam: nie odpowiadam za swoje teksty. Moje teksty nie mają ze mną nic wspólnego. To nie ja piszę. Nie wiem, nie mam pojęcia, ktoś. Gdy mnie nie ma, gdy śpię, gdy zakupy robię w Biedronce, gdy jem, gdy pracuję, gdy wreszcie ROZMAWIAM, jakiś diabeł przychodzi, nakłada moje ciało jak garnitur Prochora Piotrowicza, chwyta Acera i pisze bzdury. Gdy jest już po wszystkim, chichocze podstępnie, ręce zaciera, a ja co? Co mam zrobić? Głupa palę, ramionami wzruszam. Ale teraz już koniec z tym. Dosyć. Oświadczam.

Chcę być pająkiem.

Pająk nic nie mówi, pająk nic mówić nie musi. Nie mailuje. Nie czatuje. Nie esemesuje. Bloga nie prowadzi. Z urlopu do roboty nie wraca. Pająk nie nosi wysokich obcasów! Z odwiecznym dylematem damsko męskim: rajstopy czy pończochy, też ma spokój. Widział ktoś pająka w pończochach? (A swoją drogą – ma tych kilka nóg.) Pająk stroić się w kiecki, włosów malować, makijażu robić – nie musi. Pająkowi to zwisa.

Kolejna sprawa – te przeklęte social media. Założę się, że na Facebooku nie ma ani jednego pająka. Owszem jest cała masa piesków, bezdomnych kotów, kociaków pluszaków, dokarmianych ptaków, dziobaków i rybek. Niezliczona ilość rozpędzonych w galopie koników, króliczków, smyrających się po noskach świnek morskich, tygrysków śpiących na jaskrawo zielonych gałęziach, żyraf, krówek, słoników. Wszystko to jest.

Pająków – nie ma.

Mówicie, że pająki są brzydkie? Błagam. Pająki są bardzo eleganckie, moja babcia nosiła pająka wpiętego w beret. Siostra pająkami zdobiła uszy. Pająk to wyzwanie dla jubilera. Niewyczerpana inspiracja artystów. Metafizyczny symbolizm. Pająk to właśnie magia.

Agresywne pająki? To mit. Kogo w życiu ugryzł jakiś pająk? Ja nie znam. Częściej mnie kąsają jakieś tam pchły, komary, gzy. Ale pająki? Nigdy. Pająk jest łagodny jak baranek. Serce na dłoni, dusza na ramieniu. Swoją drogą, jakby się uważniej sprzątało pajęczyny – pająk nawet by muchy nie skrzywdził.

Chcę być pająkiem. To znaczy pająkiem chce być ten demoniczny świr przy komputerze, ja osobiście nie mam z tym nic wspólnego, strasznie się boję pająków, pająków się wręcz brzydzę i najchętniej bym je wszystkie kapciem zatłukła.


Filed under: Sens Życia Tagged: arachnofobia

Za krótkie sukienki

$
0
0

Każda kolejna wiosna, jak kolejna życia falbana, kieckę powinna wydłużać

11

ubrania mam kuse, oszczędne, a właściwie ich nie mam

Nie miej żalu do mnie, że tak mało piszę. Wiosna idzie, zrozum. W dodatku jest to KOLEJNA wiosna. Pierwsza z ostatnich wiosen w moim życiu! Miej serce, człowieku. Daj się ogarnąć. Daj się pozbierać. Daj się po zimowym skostnieniu rozruszać. Skruszałymi od mrozu stawami daj pochrzęścić. Kości ze ściętym na lód szpikiem – daj wyprostować.

Sukienkę nową na wiosnę daj czas pójść kupić!

Prawda jest bowiem taka, że  ja mam wszystkie kiecki za krótkie. Cała moja szafa zatrzymała się w ubiegłym stuleciu, gdzieś w czasach kortowskich przygód w studenckich klubach, nad jeziorem, w lesie, w godzinie pąsowej róży. Ciuchy moje wciąż egzystują w głębokim przekonaniu, że ich właścicielka ma odrapane kolana, łazi po drzewach i gra w zbijaka.

Ubrania mam więc kuse, oszczędne, niezbyt rozbudowane, jakby niedojrzała dusza moja pokłóciła się na amen z przyjętym przez ludzkość zwyczajem zakrywania sylwetki. Moje motto garderobiane, to: “less is more”. Wszystkie sukienki kończą się prędzej, niźli się zaczynają, spódnice zaś są jeno spódnic cieniem. Co ja mówię! One w ogóle nie istnieją! Owszem, niby są, ale tylko w zamiarach płonnych. Fakt, czasem w porannym pośpiechu przemkną mi przez myśl, ba! przemkną mi nawet dość kategorycznie, w ułamkach sekund bywają postanowieniami, marmurowymi postulatami, nieodwołalnymi decyzjami! Jednak zamiast pojawić się na przyzwoitym (?) miejscu – ostatecznie  smutne, przegrane pozostają w mrokach szafy. Ja tymczasem, niczym Koziołek Matołek, brawurowo drałuję przez życie w szortach.

Rozdarcie między swobodą nastolatki a przekornością wiedźmy nie pozwala mi się odziać. Od kiedy przeczytałam rozdział o latającej na miotle gołej Małgorzacie, mój głodny takich przykładów umysł w mig to podchwycił i wciąż nie mogę się wyplątać z udających jakąkolwiek konfekcję fatałaszków.

Nie tak dawno spotkałam znajomego, była sobota wieczór, pełna radość, pełen luz, a ten jak mi nagle nie zasunie:

- Czy ty nie zapomniałaś się ubrać?

Sam widzisz. Nie ma co. Czas z tym skończyć. Czas kupić jakiś ciuch. Czas kupić ciuch przyzwoity! Czas się zakryć! Wyporządnieć! Wydorośleć! Wszak każda kolejna wiosna, jak kolejna życia falbana, kieckę powinna wydłużać! Kategorycznie uda zasłaniać! Kolana dystynkcją spowijać! I opatulać łydki!

Miej więc litość, człowieku. Napiszę, jak się ubiorę.

Tymczasem muszę lecieć.


Filed under: Sens Życia

Blog, moja pasja

$
0
0

Kimkolwiek jesteś, najlepiej zrobisz, jeśli NIE ZAPISZESZ się na mój wykład, który odbędzie się 24.03 w Gdyni. Wykład jest  częścią Festiwalu Progressteron 2013 i jest to jego najmroczniejsza część. 

progressteron_2013_300x300

Prowadziłam ostatnio prelekcję dla sympatycznych studentów uniwersytetu. Trzeba przyznać, ze studenci sami w sobie są całkiem fajni, mili, uprzejmi i dowcipni. Dziewczęta patrzą anielsko, są ufne, ciekawskie i wielce urodziwe. Z kolei męska część studentów ma tę niezwykłą zaletę, że posiada (jeszcze) włosy na głowie. Męska część studentów wykazuje także niezwykłe zaangażowanie akademickie, po zajęciach zostaje chętnie nie zważając na cenny studencki czas i zadaje nurtujące pytania. Do takich pytań należy na przykład szalenie frapujące:

- Co pani robi po pracy?

Ja, niestety, tak interesujących pytań nie umiem zadawać. Ja raczej zanudzam. Głowę zawracam nie najpilniejszymi przecież sprawami. Co bowiem pilnego jest w literaturze rosyjskiej? Co pilnego jest w reportażach okresu gomułkowskiego? Co wreszcie pilnego jest w książkowych wydaniach reportaży Hugo-Badera? Hola, hola! To wszystko było, jest i będzie, nie ma co się pieklić. Zniknąć nie zniknie. Nie wyczyta się. Nie przepadnie. O co zaraz taki raban?

Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa planów po pracy. Czas po pracy można zaplanować tylko tu i teraz, bo lada moment go przecież będzie. Należy ustawić priorytety. Nic dziwnego, że studenci na zagadnienia o Kapuścińskiego odpowiadają mętnie, jękliwie i w sposób zniecierpliwiony.

Abstrahując jednak od fajnych pytań studentów i nie fajnych pytań moich, należy przyznać, że studenci to mocna strona narodu i tego się trzymajmy. Zamierzam do końca życia spotykać się ze studentami i opowiadać im, jak całe życie przetrawić na pisaniu farmazonów, a oni do końca życia będą zadawać mi pytania, czy pójdę z nimi na browar…

Tym razem jednak przede mną zadanie nieco bardziej skomplikowane. Czeka mnie wykład, na który przyjdzie diabli wiedzą, kto. I tu właśnie zmierzam do meritum.  Skoro może przyjść diabli wiedzą kto, słusznym się wydaje, że w to miejsce może przyjść ktoś z Was!

Od razu mówię. Od razu ostrzegam. Kimkolwiek jesteś, najlepiej zrobisz, jeśli, broń Boże, NIE ZAPISZESZ się na mój wykład, pt: „Blog, moja pasja”. Będę bowiem mówić – podobnie, jak tym nieszczęsnym studentom – jak spędzić całe życie na pisaniu. W dodatku, jak mieć z tego frajdę. I w ogóle co robić w życiu, żeby mieć frajdę.

Każdy rozumny człowiek wie przecież, że to eły beły. Ale trudno. Jak już się tak upieracie, nic nie poradzę. Wykład odbędzie się więc 24.03 o godzinie 12.30 w Pomorskim Parku Naukowo – Technologiczny, w Gdyni. Jest częścią programu 27. trójmiejskiego Rozwojowego Festiwalu dla Kobiet Progressteron (o festiwalu) i jak nietrudno zgadnąć – jest to jego najmroczniejsza część.

A więc dla odważnych, dorosłych i uwielbiających ryzyko:

ZAPISY

Liczba miejsc, podobnie jak większość rzeczy na tym świecie, jest ograniczona.

PS. Jeśli ktoś będzie mnie ciągnął na piwo po pracy, nie będę robić afery!


Filed under: Sens Życia Tagged: Progressteron 2013

14 milionów dolarów na horyzoncie

$
0
0

Czyli reklama dźwignią bloga

bogata33023209919_copy

Szanowna Pani!

Zwracam się do Pani z pewnym pytaniem oraz prośbą. Jesteśmy firmą, która wprowadziła nowe produkty toaletowe na polski rynek. Zajmujemy się produkcją i sprzedażą papieru toaletowego, tamponów i podpasek. Czy zechciałaby Pani przetestować nasze produkty i napisać o nich wzmiankę na Pani blogu?
Chętnie odpowiem na WSZELKIE pytania.

Dziękuję i pozdrawiam!

AM

—————————————————-

Dzień dobry, AM!

Mam tylko jedno pytanie:

Jaki jest sens życia?

SK


Filed under: Sens Życia Tagged: jak zarobić na blogu, reklama na blogu, zarabiaj nie wychodząc z domu

Życie po życiu

$
0
0

Wczoraj zadzwoniła moja komórka. Na wyświetlaczu przeczytałam: Stanisław. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Stanisław od grudnia nie żyje

Dawid popełnił samobójstwo dwa lata temu. To był koniec maja, pamiętam, było ciepło, kupiłam wiosenny płaszcz. Zaraz po tym telefonie z Warszawy gdzieś mi się ten płaszcz zapodział. Wszystko się nagle zmieniło, słońce gdzieś wraz z płaszczem przepadło, kwiaty zwiędły, a wiersze na pogniecionych serwetkach spłonęły w popielniczce.

Ale został Facebook. Tak, Dawid wciąż żyje na Facebooku, tak jak żyje tysiące innych młodych samobójców, ofiar przemocy, ofiar chorób i innych nieszczęśliwych wypadków. Facebook jakby kpił z ich śmierci – defiluje w najlepsze z transparentami ich twarzy. Portal społecznościowy nie uznaje zgonów. Tam śmierci nie ma. Tam się żyje życiem nieskończonym. Tam są wciąż aktualne zdjęcia nieboszczyka, jego kotów, psów, paczki fajek, flaszki na wpół wypitej, rozczochranej czupryny, wywalonego języka. Ktoś bliski, w trosce o szacunek zmarłego, wysyła do administratorów Facebooka pisma, prośby, akty zgonu – na nic.

Stamtąd nie ma ucieczki. Choćby w śmierć.

Kiedy człowiek umiera, wszystko się kończy. Kończy się nieodwracalnie możliwość kontaktu, kończą się odwiedziny, spotkania na peronie, bukieciki konwalii. Nie ma już baklawy z Dworca Centralnego, nie ma czarnego płaszcza w majowy dzień. Ale jest za to drugie, nieśmiertelne życie.  Życie po życiu. W sieci.

Konia z rzędem, komu się udało za życia wypisać z Facebooka. Wieczny odpoczynek temu, kto się wypisze z niego po śmierci.

Myślałam niedawno, co bym zrobiła, gdyby się kiedyś odezwał do mnie profil Dawida. Myślałam, że to niemożliwe. Świat wirtualny jest szalony, ale są granice. A jednak. Nie ma.

Wczoraj zadzwoniła moja komórka. Na wyświetlaczu przeczytałam: Stanisław. Nic w tym nie byłoby dziwnego, gdyby nie to, że Stanisław od grudnia nie żyje.

Jest taka scena w powieści Remarque’a, gdy młody żołnierz umiera, a kolega bije się z myślami, czy może wziąć jego buty. Czy to wypada? Czy to moralne? I choć sprawa jest dość oczywista, buty się zmarłemu nie przydadzą, a tu wojna, błoto, ziąb – kolega ma wciąż dylemat.

Dziś nie ma wojny. Ale numer komórki, czy konto na komunikatorze, choć kosztuje niewiele – jest w ciągłym obiegu jak buty młodego żołnierza. I jak życie w Internecie.


Filed under: Sens Życia Tagged: Facebook, życie po życiu

Upiór w operze, czyli blondynka z lekką pretensją do rudości

$
0
0

Kto z fejsbukowiczów wyrwie się z komentarzem: „co to za stary dziad?”, jeśli rzeczony zajmuje wpływowe stanowisko w mediach? Jasne, że zamiast „stary dziad”, pod zdjęciem znajdzie się pean z gatunku: „lofciam!

Spotkałam dziś ducha w operze. Nie, żadnych strachów, żadnych wampirów. To była rozchichotana blondynka z lekką pretensją do rudości, z którą niegdyś spędziłam kawał młodzieńczego życia. To właśnie ona w latach studenckich pierwsza wdziała coś tak rewolucyjnego, jak stringi, a w najmniej oczekiwanych momentach wyciągała ze swojego przepastnego sakwojażu, zakazany towar. Tak, to ona, szalona uwodzicielka, amatorka nocnych eskapad i niewracania do domu przez tydzień. I to właśnie z nią każdy chciałby się obudzić, zjeść śniadanie, obiad i resztę posiłków w swoim życiu, gdyby tylko zgodziła się zostać przez moment w jednym miejscu.

Nie wiem, jak to się stało, że nasze drogi się rozeszły. Czy to ja, przygnieciona prozą życia, nie nadążyłam za nocnym maratonem po sopockich klubach, czy może ona, przeżywając swoją kolejną miłość życia wpadła gdzieś po drodze jak śliwka w kompot, z którego nie wypłynęła przez te lata zapomnienia?

Nie wiem. Grunt, że widzę ją dziś w operze. Nie mam problemów z rozpoznaniem, właściwie nic się nie zmieniła. Szaleję na fotelu, macham, mrugam, szczerzę zęby, wszystko po to, by przywołać jej wzrok.  Nie widzi. Czekam więc na przerwę, podchodzę, co tam, rzucam się jej na szyję: Jezu, kopę lat, co słychać, gdzie mieszkasz, z kim, jak, numer, mail, gadaj!

A ona, że u niej w porządku, mieszka gdzie mieszka, telefon posłusznie dyktuje, co poza tym? Poza tym wszystko jest ok – życie leci. A tak w ogóle to super jest mnie widzieć, sama radość, świetnie wyglądam, nic się nie zmieniłam, ale sorry, ona musi lecieć, trach i po przerwie.

Po spektaklu patrzę w tłum, szukam jasnej głowy z lekką pretensją do rudości – nie ma. Wracam więc do domu, siadam w fotelu i po chwili namysłu wysyłam SMS-a pod podany w operze numer.

„Hej, to ja, spotkałyśmy się w operze, zapisz sobie mój numer, to się zdzwonimy i umówimy na wódkę.”

I tu właśnie pojawia się upiór z opery. Upiór, który z radosnej blondynki z lekką pretensją do rudości wypełzł mi wprost w przeddzień moich urodzin i ukąsił to, co już nigdy nie będzie biło tym samym rytmem, rytmem beztroski młodości niewiele ponad dwudziestoletniego serca.

O fałszu dzisiejszych czasów! O, kłamliwa twarzy portali społecznościowych! Czyż nie o zamydlenie oczu chodzi w całym tym zapraszaniu do znajomych przez ludzi zębem czasu rozszarpanych, a z imienia i nazwiska się przedstawiających?! Wszak demaskowanie się wyprzedza prawdę, co gorsze – wyprzedzając, niczym mątwa ją mątwi, niczym rzucona przez plecy raca – ją zadymia!

Kto bowiem z tych poprawnych fejsbukowiczów wyrwie się naraz z komentarzem: „co to za stary dziad?”, jeśli widzi, że dziad rzeczony figuruje pod nazwiskiem Zbycha z Kaliningradzkiej, za którym to sikały wszystkie uczennice trzeciego LO i z którym się w dodatku wypiło pierwszego w życiu bełta? I który, jak formularz głosi, zajmuje na przykład całkiem wpływowe stanowisko w polskich mediach? Jasna sprawa, że zamiast „stary dziad”, pod zdjęciem znajdzie się pean z gatunku: „lofciam!”

Zupełnie inna sytuacja się wytworzy, gdy nieszczęsnego Zbyszka spotkamy w świecie realnym, choćby tak absurdalnym jak opera, ale jednak realnym. A więc w świecie realnym, drodzy Państwo, będziemy przez chwilę palić głupa, spytamy nawet, co słychać, a zaskoczeni wieczornym SMS-em, odpiszemy:

- A kim ty, u diabła, właściwie jesteś?


Filed under: Sens Życia

Rozrzucone skarpetki

$
0
0

Jeżeli dorosły mężczyzna gubi tak nieożywioną rzecz, jak skarpetki, to jakim cudem nie zgubi w przyszłości DZIECKA?!

Jakoś tak mam, że lubię ponarzekać. W końcu jestem nieodrodną mieszkanką tego kraju, a to – jak już pisałam – zobowiązuje. Dlatego, przede wszystkim widzę wady. I bardzo się z tego cieszę. Uwielbiam wady. Bez nich nie napisałabym zdania. Bez nich przeżyłabym nudne życie gumowej kaczuszki unoszącej się bezmyślnie na tafli  ogrodowego baseniku. Tak więc, cokolwiek opisuję, czegokolwiek się dotknę – źle. Źle i źle. Pogoda: zła. Jedzenie: tuczy. Picie: gubi. Kosmetyki: szpecą. Kobiety się starzeją, a dzieciaki hałasują.

O facetach szkoda gadać.

A może nie szkoda? A może właśnie trzeba? Podobno im trzeba wysyłać jasne i proste komunikaty.  W porządku. Powiem zatem Panowie, co jest z Wami nie tak, a Wy zrobicie z tym, co chcecie. Znając życie – nie zrobicie nic. Ale ja przynajmniej sobie pogadam.

Ostatnio jechałam do pracy, słuchałam radia, a w radio trwała rozmowa na temat mężczyzn, a właściwie na temat ich skarpetek. Tak, kochani. Skarpetki to symbol faceta, jego nieodłączny znak firmowy, swoisty brand męskości. Nie ma skarpetek – nie ma faceta. Zapytaj pierwszą lepszą babkę, a usłyszysz:

- Małżeństwo? No tak, rozrzucone skarpetki.

- Facet w domu? Nic mi nie mów, skarpetki.

- Jest nawet całkiem do rzeczy, tylko te jego skarpetki…

Wszystkie dżentelmeńskie kluby tego świata, ekskluzywne męskie zrzeszenia, ugrupowania kawalerów – wszystko to powinno zawrzeć w swoich księgach identyfikacji znamienne logo: skarpetki. Skarpetki na polu golfowym, skarpetki w banku, skarpetki w biznesie, brydż i skarpetki. Ta niewielka, a jak ważna część garderoby to źródło znaczeń. To rzeka emocji. To wreszcie niezgłębione morze możliwości. Gdy bowiem dodamy do skarpetek takie – wypowiedziane nad ranem – pytanie:

- Gdzie moje skarpetki? – mamy już cały portret psychologiczny faceta.

I tu włącza się kobieca wyobraźnia. A trzeba wiedzieć, że kobieca wyobraźnia, to nie jest ani źródełko, ani rzeczka, ani choćby morze: ale to jest OCEAN możliwości. W dodatku kobieca wyobraźnia napędzana kobiecą intuicją wywołuje sztormy na tym oceanie. I tak powstają następujące zagadnienia:

  1. Jeżeli dorosły człowiek nie może poradzić sobie z galopującymi bezpańsko po mieszkaniu dwoma kawałkami bawełny, to jak, pytam (podniesiony głos), jak ma poradzić sobie w życiu? Jak zamierza zarabiać na rodzinę? Jak zamierza kupić komplet wypoczynkowy „Kvoss Bjergen” widziany ostatnio w Ikei?!
  2. Jeżeli dziś ten dorosły człowiek trwoni czas i nerwy (kobiety) na poszukiwanie szalejących po domu skarpetek, to w jaki, pytam (głos wędruje w wysokie tony), sposób zamierza on dostać w pracy awans, by wreszcie kupić większe mieszkanie, które niezbędne jest z racji wspomnianego w punkcie następnym problemu?!
  3. Jeżeli ten sam dorosły mężczyzna, czy go w ogóle można nazwać mężczyzną (lament), gubi tak straszliwie nieożywioną rzecz, jak skarpetki, to jakim cudem nie zgubi ich wspólnego, rozbrykanego jak izotop rtęci, DZIECKA?

Mężczyzna próbuje się bronić, że dziecka jeszcze nie ma na świecie, na co kobieta odpowiada, że Bogu dzięki, najpierw trzeba wyjaśnić sprawę skarpetek, a potem brać się za dziecko! Tu następują wnioski i postanowienia, których ja nie śmiem opisywać, zamykają się bowiem drzwiami alkowy.

Owszem, skarpetki to wielka wada. Temat-samograj. Ale zaraz, zaraz, gdzie inne przywary? Gdzie, na przykład sknerstwo? Gdzie facet wysyłający w zalotach sms z bramki internetowej? Gdzie amant puszczający sygnał do ODDZWONIENIA? Gdzie wreszcie typ ciągnący wybrankę do baru dworcowego na pizzę za 1 euro? Które to ona ma zapłacić?

Panowie, zasada jest prosta. Nie macie gestu, nie macie kobiety. I nie chodzi tu wcale o powrót to czasów historycznych. To nie jest żadne obalenie feminizmu. To kwestia KLASY. Mężczyzna, który wysyła sygnał do odzwonienia nie ma klasy. Facet puszczający sms-y z bramki nie ma klasy. Amator pizzy za 1 euro też nie ma klasy. Klasę się ma, albo się jej nie ma. I tu nie ma znaczenia zasobność portfela. Znam facetów w samych gaciach, którzy nie mając pieniędzy na wystawną kolację w Ritz-u, kupują ryż w Biedronce, a potem pichcą przepyszne risotto i zapraszają na kolację przy świecach.

Kolejna wada, rzecz niewybaczalna i tragiczna – nudziarstwo. Jeśli na pierwszej randce  myśli kobiety zaprząta segregacja prania/jutrzejsza konferencja/manicure – idź się człowieku utop. Jeżeli na pierwszej randce ona nie śmieje się na głos – idź się utop. Jeżeli (uwaga!) na pierwszej randce ona dyskretnie zasłania usta w celu zamaskowania ziewania – idź się utop czym prędzej. Utop się i uwolnij ludzkość od swojej toksycznej choroby. Bo nudziarstwo to jest choroba, nieuleczalne kalectwo. Z tym się nic nie da zrobić.

Pyszałkowatość. Facet, który peroruje o swoich dokonaniach to nieporozumienie. Oczywistym jest fakt, że mężczyzna prezentuje światu kolorowe piórka. Rzecz naturalna, w okresie godowym (to u faceta znaczy: zawsze), nawet pożądana. Problem polega na sposobie prezentowania piórek. Pytacie jak to robić? Zasada jest prosta. Na całym świecie KAŻDY bez wyjątku (a najlepiej TVN24) może piać z zachwytu na wasz temat. Oprócz was samych.

Sami widzicie, wad jest cała masa, długo by wymieniać, a przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, by ich nie było. Żeby je wyeliminować, naprawić. A w szczególności chodzi o to, żeby naprawić tę  jedną, największą, najstraszliwszą i niewybaczalną wadę. Wadę, która jest absolutnie nie do zniesienia i która rzuca smolisty mrok na wszystkie relacje damsko- męskie tego świata.

Ta wada mężczyzny, to jego BRAK.

————————————————————————————-

Ten tekst, jak inne moje felietony znajdziecie w rocznicowym wydaniu specjalnym Be Magazine:

Be_first


Filed under: Sens Życia Tagged: facet, skarpetki, wady

Najlepszy tort na świecie

$
0
0
urodziny

Wykon tortu: Wołoska. Fot. J. Błaszkowski. Na torcie: Kubryńska. Wiadomość z ostatniej chwili: Kubryńskiej dziś rano odpadła głowa.


Filed under: Sens Życia Tagged: urodziny Kubryńskiej

Wiosenny koszmar

$
0
0

Nie mam pojęcia, czy śnił mi się szatan, czy szatanowi śniło się, że jest mną? I kto z nas jest bardziej przestraszony?

Stan w jakim się znalazłam mogę z lekkością sumienia określić fatalnym. I wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie to, że właśnie przyszła wiosna. Tak, ta prawdziwa, słoneczna, z radosnym deszczem, z zapachem drzew, z prężącym się spod ziemi chryzoprazem traw.

Dnie są coraz dłuższe, coraz cieplejsze noce, coraz bardziej rozćwierkane poranki. A ja, zamiast uprawiać tai – chi w parku i gromadzić fatałaszki z najnowszej kolekcji wyciągniętych koszulek z H&M, wiszę na suchym drzewie niemocy, które zakorzenione jest gdzieś w samym piekle.

Wczoraj na przykład śniło mi się, że jestem demonem. Moja wewnętrzna walka dwóch sił, tej dobrej (a przynajmniej ludzkiej) z okrutną siłą demona zdawała się być nierówna, a zwycięstwo uparcie skłaniało się ku tej drugiej. Wreszcie, wbrew własnej woli, stałam się opętana, ryczałam jak tur, atakowałam najbliższych, darłam paznokciami tapety i wymiotowałam kotami.

Swoją drogą, po przebudzeniu nie miałam pojęcia, czy śnił mi się szatan, czy szatanowi przyśniło się, że jest mną? I kto, u diabła, jest bardziej przestraszony?

Innym razem miałam sen o pływaniu w czarnej, brudnej jak ściek wodzie, a po wyjściu z niej rozganiałam nietoperze. Wszystko to działo się w jakiejś jaskini – żeby było jeszcze bardziej malowniczo – bez wyjścia na zewnątrz.

Ludzie jak zjawy, tłukli się na oślep, tłoczyli przy jakiejś wyrwie, wchodzili jeden na drugiego i wydawali zwierzęce pomruki – na darmo. Jaskinia z brudną wodą i nietoperzami zamknęła przed ludzkością wyjście na świat.

Wzorem swojej Matki, która bez egipskiego sennika nie ruszała się ani na krok (Matka sennik trzymała przy łóżku, by nie marnotrawić czasu i zaraz po obudzeniu ustalić fakty) – wyguglałam sobie te wszystkie atrakcje, znajdując szalenie ciekawy portal o nazwie: wieszcojak.pl . I co się okazuje? Nie zgadniecie.

Brudna woda: choroba. Nietoperz: śmierć. Demon: potępienie.

Wiosna, mówicie? Wiosna z tym swoim rozćwierkaniem, z tą nieznośną beztroską – tym bardziej mnie dobija. Raz, że znikąd zrozumienia, dwa, że jest nie do zniesienia. Na Facebooku zatrzęsienie durnowatych foć z przebiśniegami. W telewizji coraz dłuższe bloki reklamowe. Na ulicach długonogie blerwy w mikrociuchach.

W ogóle samo zło.

W drogach – dziury. W ogrodzie – kret*. W domu – bałagan. W samochodzie – gorąco. Klimatyzacja – śmierdzi. Koty – zawodzą. Grypa – szaleje.

I jakby było mało, na to wszystko jeszcze ten Tusk.

Nie mam z tą wiosną nic do roboty. Mnie ta wiosna nie dotyczy.  Powinnam pójść spać. Powinnam zasnąć i poczekać, aż mi się przyśnią motyle.

33113Dancing0047Web

W temacie blerwy w mikrociuchach.
Fot. Sartorialist, http://www.thesartorialist.com

—————————————————————————————-

*trafił mi się kret chory z ambicji – wywrócił ogród na lewą stronę.


Filed under: Sens Życia

Jak chorować żeby zwariować, czyli…

$
0
0

always look on the bright side of life

A więc wyjeżdżam. Wyjeżdżam na Goa. Tam są podobno najpiękniejsze plaże na świecie. Z czego będę żyła? Absurdalne pytanie

Od kilku dni leżę przeziębiona w łóżku i choruję w najlepsze. Dopóki świeciło słońce, miałam lekkie poczucie absurdu, bo czy w takie słońce wypada chorować? Ale całe szczęście dziś spadł deszcz i wszystko jest w idealnym porządku.

Ogólnie dobrze mi z tym. Śpię godzinami, a w krótkich przerwach między jednym snem a drugim, analizuję stan organizmu. Wsłuchuję się w każdy mięsień i wydobywam z niego wszystkie możliwe bóle. Wędruję po swoim ciele i wyobrażam sobie każdą niedoskonałość w każdej najmniejszej komórce. W retikulum endoplazmatycznym. W mitochondriach. W wiązaniach par chromosomów. W budowie struktur zasad komplementarnych. W lewym skręcie kwasu dezoksyrybonukleinowego.

Och, jak ja kocham te wędrówki! Jestem niewidzialnym badaczem, własnym lekarzem przemawiającym do rozumu swoim niesfornym tkankom. Czasem im coś obiecuję. Na przykład, że jak wyzdrowiejemy, pójdziemy na spacer. Zjemy czekoladę. Dwie. No już dobrze, wybierzemy się do tej pijalni czekolady w Sopocie. Albo odwrotnie – zaczniemy uprawiać fitness. Schudniemy. Będziemy myśleć pozytywnie. W ogóle się nie będziemy niczym przejmować. Kupimy tę pomarańczową sukienkę w Orsay. Zadzwonimy do wszystkich zapomnianych przyjaciół. Pojedziemy nad morze.

Wypełnimy PIT!

Oczywiście, wraz z ozdrowieniem, ja i moje tkanki o wszystkim zapominamy.

Wędrówki podczas leżenia w łóżku to jednak nie tylko gruntowna inspekcja medyczna. To także podróże w czasie. W pamięci. Podróże w ciszy.

Jestem sama w domu. Jest cicho, ale słyszę za oknem ćwierknięcie kosa. Wyostrzam słuch, uchylam okno… i jest! Śpiewa! Ale jak! Tirli, tirli! Coś pięknego. Jak słowik! A Słowik to ta baśń Andersena, czytana zachłannie podczas wszystkich przeziębień, gryp i angin mojego dzieciństwa. I już jestem na poddaszu, także sama w domu, w łóżku, z tą tysiąc razy przeczytaną książką, z ilustracjami Jana Marcina Szancera i z tytułowym słowikiem. Słowik był szary, niepozorny i śpiewał najpiękniej na świecie. Podróżni, dworzanie i władcy z całego świata przyjeżdżali do Chin, oglądali cesarski pałac, który faktycznie ich zachwycał, ale gdy potem słyszeli nad jeziorem śpiew słowika – w zachwycie pisali o nim wiersze, całe poematy. Właśnie o słowiku, nie o cesarskim pałacu. Tak oto sam Cesarz Chin dowiedział się o swoim słowiku z książek.

O moim kosie nikt by pewnie nic nie napisał i podobnie jak Cesarz, żyłabym bez świadomości o śpiewającym skarbie w ogrodzie, gdybym była zdrowa. Ale całe szczęście zachorowałam i teraz mogę się o nim dowiedzieć, a nawet posłuchać jego śpiewu.

Inna rzecz, plany na przyszłość. Czy w kołowrotku spraw miałabym czas podjąć jakieś decyzje? Wybaczcie. A teraz, między snem a snem, podejmuję kolejne, arcyważne zobowiązania. Analizuję sytuacje. Studzę emocje. Wymyślam projekty, których zaskakujące finały znajduję w następujących po sobie marzeniach sennych. Wszystko się dzieje pod taką ścisłą kontrolą i z taką precyzją, że dotychczasowy chaos dnia powszechnego zdaje się być wręcz kuriozalny.

A więc wyjeżdżam. Wyjeżdżam do Indii, na Goa*. Tam są podobno najpiękniejsze plaże na świecie. Z czego będę żyła? Absurdalne pytanie. Mam skończone studia prawie weterynaryjne, więc właściwie mam już pracę. Będę leczyć kozy. Tam zwierzęta są święte, więc wszystkim szalenie zależy na ich zdrowiu. Aha, w międzyczasie wydam Dzieło Mojego Życia, które nie jest niestety o kozach, ani o Goa, ale to nie szkodzi. To tylko umacnia mój plan. Kto bowiem powiedział, że Dzieła Mojego Życia nie mogą być dwa? Albo trzy? Kto wie, może będzie ich zatrzęsienie? Niech mi ktoś zarzuci, że napisałam za dużo Dzieł Mojego Życia!

Założę blog podróżniczy. Będę opisywać w nim swoje przygody, bo coś mi mówi, że będzie ich sporo. Będę miała własnego węża. Albo tygrysa. Albo i węża i tygrysa. Już widzę minę Nabuchodonozora! Już widzę ten jego wiecznie nadęty pysk, który kruszeje i rzędnie przed obliczem egzotyki. Już widzę te jego durnowato chełpliwe oczy panicznie chowające się przed zimnym wzrokiem indyjskiego smoka. Ha! Kupię mu tę puszkę z karmą. Niech stracę. Kupię i wrzucę do wspólnej miski!

Nasze dni są policzone, Kochani. Wkrótce mnie tu nie będzie. Bawcie się dobrze w kraju, gdzie zima trwa sześć miesięcy, wieczorny wypad na Starówkę Gdańską kończy się zapaleniem płuc, a jedynym usprawiedliwieniem dla kąpieli w morzu jest karta członkowska Klubu Morsów. Miejcie się doskonale.

I… trzymajcie się ciepło!

joga[4470]_kozy5

Pierwsze zalecenie lekarskie: nie jemy tego, co czytamy.
http://www.joga-joga.pl/

————————————————————————————–

* Żeby oddać sprawiedliwość, muszę przyznać, że pomysł wyjazdu na Goa wymyśliła Wołoska podczas ostatniego weekendu. Powiedziałam jej wtedy, że jest stuknięta. Teraz, gdy mam gorączkę, plan wydaje mi się niezwykle rozsądny.


Filed under: Sens Życia, W drodze Tagged: Andersen, chorowanie, Goa

Poniedziałkowy postulat, czyli weekend niech cię diabli!

$
0
0

Po długim weekendzie człowiek powinien być wysyłany na przymusowy urlop. Co najmniej tygodniowy. Nie ma nic bardziej wyniszczającego jak kaskada dni wolnych od pracy. W dodatku dni majowych, słonecznych. Czerwone twarze poniedziałkowe straszą od rana zmęczeniem, niechęcią do życia i ogólną na ten świat niezgodą.

Z racji szerokości geograficznej tutejszy człowiek widzi słońce średnio dwa razy w miesiącu. Trudno się więc dziwić, gdy owe dwa razy w miesiącu przypadną w długi weekend, ludzie w panice wylegają tłumnie na tarasy, trawniki, balkony, dachy, by białe jak styczniowy śnieg ciała wystawić na działanie promieni UV. Naturalnie, bez żadnych kremów! Kto widział frajera, co sobie zaprząta głowę kremem?! Z filtrem nie daj Boże! Nie ma czasu na filtry! Na filtry to sobie Brazylijczyk może pozwolić, nie Polak. Polak ma dwa dni cudem w majowy weekend darowane i nie będzie trwonił solaro godzin!

Koszty wiadome. Trzy opakowania Alantanu, zważona maślanka i zdarta z nosa skóra.

Inna rzecz, że wraz z majowym słońcem następują błyskawiczne postanowienia odchudzenia sylwetki. Niby coś tam kiedyś słyszeliśmy o przemianach cukru w tłuszcz, ale kto by pomyślał, że te kilkanaście czekoladek zjedzonych w niekończące się zimowe wieczory może zamienić się w kolejną parę piersi? W drugą, a zupełnie niepotrzebną brodę? W przedziwnie niedopasowaną do zeszłorocznego bikini oponę?

I tak, po długim weekendzie człowiek nie dość że spalony jak kurczak z grilla, to sparaliżowany zakwasami po brawurowej serii nagłych treningów kuli się pod biurkiem, a jego mięśnie toczy kwas mlekowy.

Jakby tego wszystkiego było mało, długi weekend, nie wiedzieć czemu, charakteryzuje się ofensywą gości. Od pierwszego do trzeciego maja plus wszelkie okoliczne soboty – na mur beton mamy opętańczy najazd. A wszyscy wiemy powszechnie – gość w dom, Bóg wie po co. Gość w dom – jazgotliwe wieczory i jeszcze gorsze poranki. Gość w dom – echo w lodówce. Gość w dom – wypity alkohol nawet z syropu od kaszlu.

Podsumowując – taki długi weekend to same straty. Aby się więc człowiek dźwignął, z ran wylizał, z szoku otrząsnął, powinien porządnie przed pracą odpocząć. Dlatego postuluję o tydzień urlopu po długim, a właściwie, nie bądźmy drobiazgowi – po każdym weekendzie.


Filed under: Sens Życia Tagged: długi weekend, urlop

Kobieta, która nienawidzi

$
0
0

Jesteś kobietą? Pamiętaj, najgorszym twoim wrogiem jest druga kobieta

IMG_9435-kolor (1)

Fot. Marcin S.

Jak już wspominałam, prowadziłam kiedyś własną działalność, a ściśle agencję reklamową. Opisywałam już, jak to na wpół zamarznięta siedziałam przed sklejonym taśmą monitorem, a moje zredukowane do kredytu z Urzędu Pracy konto ograbił Facet od Ryb. No cóż, trudno, życie to nie bajka, nie było co się załamywać. Trzeba było wziąć się w garść, wyprowadzić na prostą, telewizor kupić, dom zbudować, w ogóle się w tej rzeczywistości odnaleźć. Ale ja w gruncie rzeczy nie o tym. Chciałam napisać, jak to się któregoś dnia napatoczyłam na pierwszą w swym życiu kobietę, która nienawidzi.

Ale po kolei.

Nie bez przyczyny zaczęłam opowieść od agencji reklamowej. Gdy się bowiem już dźwignęłam z rybnego impasu (a było się z czego dźwigać – sprawa miała swoją odsłonę w sądzie, sprawę nawet wygrałam, co nic jednak nie znaczy, bo pieniędzy od człowieka z różańcem w BMW nigdy nie odzyskałam), gdy wyprowadziłam się z lodowatego baraczku do poważnego biurowca, otrzymałam lukratywne zlecenie z poważnej firmy międzynarodowej na druk ulotek i zaczęłam współpracować z pewną drukarnią.

Drukarnia miała same zalety. Była blisko, miała świetne ceny i przyzwoitą jakość. Personel i szef drukarni – wspaniali ludzie. Uczynni, pomocni, do rany przyłóż. Żadnego zawalania terminów. Elastyczność. Zaradność. Dyżur choćby i w święta.

Jedna była zadra w tym wszystkim. Niepojęta dla mnie do dziś, do dziś niewyjaśniona. A tak bolesna, tak znacząca, że wszystkie powyżej opisane zalety drukarni jej nie zabliźniły i musiałam zmienić kontrahenta.

Tą zadrą była żona drukarza.

Żona drukarza od pierwszej chwili mnie znienawidziła. Od progu, gdy tylko się pojawiałam, czuć było w powietrzu ołów. Jej chłód, jej docinki, jej niepohamowana niechęć do mnie odbierały mi coraz konsekwentniej ochotę na współpracę. Pojawiała się w drukarni często, czasem z małą córeczką, którą jakby mi machała przed nosem, zwłaszcza jak rozmawiałam z drukarzem. A gdy on próbował tę ciężką atmosferę rozrzedzić,  żona ją jeszcze okrutniejszą kąśliwością zagęszczała. Im bardziej ten niemłody przecież i poczciwy człowiek był dla mnie miły, tym bardziej zacięta stawała się twarz drukarzowej. Tym kategoryczniej jej usta zsuwały się w dziób. Tym straszliwsze wysuwała szpony.

Pojąwszy, że moja obecność nie jest tam wskazana, w celu załatwienia spraw zaczęłam wysyłać pracownika. Przystojny to był szalenie chłopiec, z urody do złudzenia przypominający Georga Clooney’a z czasów jego absolutnej świetności, czyli od zawsze. Do tego miły był nieprzyzwoicie i ujmujący nie tylko starsze żony drukarzy. Sami Państwo widzą, były szanse ocieplenia stosunków między drukarnią a moją firmą. I faktycznie, nastał spokój. Nastał błogi czas niczym niezmąconej współpracy. Tak się działo przez kilka pięknych miesięcy. Aż do tego straszliwego dnia, gdy mój „George Clooney” poszedł na urlop, a nieszczęsny drukarz, gnany nieubłaganym terminem, nieopatrznie osobiście (i to sam!) przywiózł ulotki do mojego biura. Tak, kochani. Pracownik na urlopie, nikogo prócz mnie w biurze, i, bach, stary drukarz. Historia sama się pisze.

O niedoczekany końcu świata! Święta apokalipso! Czemuś się wtedy nie stała!

Nie będę rozwijać wątku, bo drżę na samo wspomnienie. Drukarnię zmieniłam, myśl straszną wyparłam, ale kobiety, które nienawidzą – niestety, nie zniknęły.

Są też takie, które nienawidzą inaczej, niż żona drukarza. Są takie, co nienawidzą skrycie. Czasem bardziej udany uśmiech, a czasem zbyt wymuszony, zawsze zdradza jednak ledwo hamowane pragnienie zadania ciosu. Ledwie się odwrócisz, a za rogiem usłyszysz o sobie wszystko, co najgorsze. Żeś leniwa, żeś głupia, że puszczasz się na wyjazdach. Że czego nie dotkniesz, to spieprzysz, a twoje teksty są słabe. Pisać nie umiesz. W ogóle nic nie umiesz. Psim swędem ci wszystko wychodzi. I „kurwa mać” powiedziałaś, a tak się nie mówi.

Nienawiść kobiety jest nieuleczalna, nigdy nie mija. Myślisz, że to już skończone? Że odeszłaś, a ona cię już zapomniała? Mylisz się. Możesz zmienić drukarnię, mieszkanie, pracę. Możesz wyjechać z miasta. Z kraju! Ona cię dopadnie. Ona cię wytropi. Ona już coś na ciebie znalazła. Ona dobrze wie, co ty tam wyprawiasz. Ba! Ona ma teczkę w szufladzie. Ona ją wyciągnie, gdy tylko przyjdzie czas.

Kobieta, która cię nienawidzi, ma na twój temat mnóstwo historii. Wiele spraw już wyjaśniła, na wiele pytań odpowiedziała. Pamiętaj, ona twoje życie zna dużo lepiej od ciebie. Ona twoje życie poniekąd tworzy. Ona je tka za twoimi plecami, by kiedyś wbić w nie zatrute wrzeciono i uśpić cię na wieki. Pamiętasz tę bajkę? Tak, jeśli jesteś kobietą, nie miej złudzeń. Najgorszym twoim wrogiem jest druga kobieta.

Nigdy nie spotkałam faceta, który nienawidzi. Nie wiem nawet jak to jest. Wyobrażam sobie, kombinuję z literatury, wyciągam z pamięci jakichś papierowych, niegroźnych, a śmiesznych chłystków, co mi na drodze kiedyś stanęli, co się czasem z czymś wygłupili, a potem za to przepraszali. Owszem, zdarzali się nieuczciwi (Facet od Ryb), niepoważni, nieodpowiedzialni. Bywali też zachłyśnięci sobą, nieznośni, gadatliwi. Durnowaci. Pijani. Zbyt pijani. Chamscy. Skąpscy. Nudni. Nieatrakcyjni…

Ale nigdy nie spotkałam mężczyzny, który by nienawidził.

Może właśnie dlatego „nienawiść” to rodzaj żeński?


Filed under: Hejt, Sens Życia Tagged: hejt, kobieta, nienawiść

Księżycowy Anioł

$
0
0

Człowiek myślał, że się czegoś w życiu nauczył. Guzik się nauczył. Bo czymże jest zwykła proza wobec poezji Patrycji Markowskiej?

trasa koncertowa Radia ESKA i Telewizyjnej Dwojki

M.N./FORUM

Byłam na koncercie Patrycji Markowskiej. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Właściwie chyba tego nie wytłumaczę. Po prostu znalazłam się w nieodpowiednim czasie w niewłaściwym miejscu. Rzecz w tym, że to był przypadek, jak zderzenie dwóch planet, meteorytów z dwóch odległych kosmosów. Przypadek przypadkiem, lecz – jak to z przypadkami bywa – wywrócił on do góry nogami porządek mojego świata i nic już nie będzie takie jak kiedyś.

Nie, to nie tak jak Państwo myślą. Moja obecność nie została najprawdopodobniej w ogóle zauważona przez Patrycję Markowską. Ona, niczym wielka Melancholia trzasnęła w mój maleńki świat bez mrugnięcia okiem i pomknęła nienaruszona dalej. Ja z kolei, spokojnie do tej pory krążąca po swojej orbicie drobnica, zostałam starta na kosmiczny pył, na miał marności, którego brak znaczenia, siedząc w kącie, pijąc whisky i obserwując szalejący tłum, z trwogą zrozumiałam.

Słowa. Bo o tym rzecz. Słowa Patrycji Markowskiej, których nie pojmuję i nigdy nie pojmę. Tajemny kod wpisany w czerń kobiecej mutacji głosu Grzegorza Markowskiego, co jeszcze bardziej podnosi stopień niedostępności dla takiej osoby jak ja. Kobieta śpiewa głosem swojego ojca, a śpiewa tak:

Kiedy noc spłoszy dzień
Zmieni imię swe, już czas
Czas już iść, założy więc
Czerwieni słodki wdzięk, już czas

Zapach obietnicy ma

Piję już drugą whisky, jednak ni w ząb nie rozumiem. Na początku niby jakoś idzie. Noc spłoszy dzień. Proste. Proste? Cha. Cha. Tak się tylko wydaje! Bo kto tu kogo płoszy? Noc jest płoszona, czy dzień jest płoszony? Noc jest płoszona. Ale głowy nie dam. Bo czemu niby noc jest płoszona, skoro równie dobrze mógłby to być płoszony dzień? Że niby w czym noc jest lepsza?

Myślę, posłucham dalej i się rozjaśni. Ale dalej tylko mrok gęstnieje. Bo ni z gruszki ni z pietruszki wyskakuje mi jakieś imię! Imię jest, lecz nie pada. Imię tajemnica, imię kod. W dodatku to imię się zmieni. Jeszcze nie padło, a już inne. Co za karuzela! I ja, ja na niej, zagubiona, zdezorientowana, a niby (kurde jaki wstyd), a niby literatka. Zagubiona literatka na karuzeli dnia i nocy z kalejdoskopem tajemniczych, nieodgadnionych nigdy imion, fruwam.

Spokojnie. Czas już iśćCzas już iść, śpiewa Patrycja, a ja myślę, cholera, nic nie zrozumiałam, a już czas iść, ale dalej nagle: ktoś się ubiera. W coś czerwonego, jak mniemam. Ale kto się ubiera? Nie wiem, znów nie rozumiem. Imię się ubiera? Zmieniło się i wskakuje w kieckę? Nie, to noc. A może dzień? Dzień w czerwieni. To by było nawet niezłe. Dzień przegania nockę, zakłada kieckę i zmienia imię. I nagle: eureka! Przecież to logiczne. Wczoraj niedziela, dziś poniedziałek. W dodatku ten zapach obietnicy. No, kochani, co jak co, ale poniedziałek zawsze obfituje w niespodzianki. Jaki mądry tekst! Już się cieszę, już lecę po nową whisky, gdy nagle jak grom z nieba:

Zerwany nocą kwiat, już czas
Pod rzęsami skryła się
Winem zmywa grzech

Jak świat światem, język językiem, prosty mój mózg dniu przypisywał do tej pory rodzaj męski. Nie wiem, może to faktycznie pomyłka. Może dzień jest kobietą? A może przedwczesna moja radość? Może to jednak noc przegnała dzień, noc się ubrała w kieckę i zmienia imię? A teraz zrywa kwiaty i skrywa pod rzęsami się (sama się skrywa?!), w dodatku winem coś pierze, jakiś grzech, jasna cholera…

Spytaj ją co czuje gdy,
Gdy nadejdzie trzeźwy świt
Spytaj ją czy o czymś śni.

A jednak. Rzecz się dzieje w nocy. I należy ją spytać, ona wszystko wyjaśni. Ja tam nie wiem, może Patrycja umie gadać z nocą, mi się nie zdarzyło, co tylko potwierdza moją ułomność, moją marność.  Szanowni Państwo, dalej jest tylko gorzej. Gorzej, oczywiście, dla mnie:

Ona kochać chce,
Bo po nocy nawet dla niej wstaje dzień
Ona kochać chce,
Księżycowy Anioł, krucha tak jak szept

Żadna whisky nie pomoże, gdy do akcji wkracza Księżycowy Anioł. Kruchy, notabene, jak szept. Swoją drogą, pojęcia nie miałam, że szept jest kruchy. Ciasto kruche, ok. Bombka. Kieliszek, szklanka, szklanka z whisky, kruche to wszystko, aż strach. Ale szept? W moim prymitywnym pojęciu szept mógł być niewyraźny. Albo przeciwnie: bardzo wyraźny. Dobrotliwy, lub złowieszczy. Jadowity, przenikliwy, ba, przeszywający! Mógł być też bełkotliwy. Odwrotnie: precyzyjny jak laser. Szept ulotny. Szept ledwie słyszalny. Mój Boże, szeptów jest nieskończoność, szeptów jest jak psów! Ale żaden z nich nigdy nie był kruchy.

A jednak.

Tajemnicy słodki smak
Nasyci wiele dusz i ciał
Kochać chce, lecz dobrze wie
Daleko stąd do gwiazd

Może i słodki jest smak tajemnicy, ale teraz już wiem, już rozumiem w całej rozciągłości, że im więcej między mną a Patrycją lat świetlnych, tym lepiej dla mnie. Są ludzie, którzy stronią od rzeczy, których nie pojmują. Ja do nich należę. Nie pojmuję tajemnicy słodyczy sycących dusze i ciała, zwłaszcza ciała. Tak czy owak, jedno jest jasne, aż nadto zrozumiałe: daleko mi do gwiazd. Zwłaszcza do takiej gwiazdy jak Patrycja Markowska. I już jestem w domu, już mi się zdaję, że pogodzona ze swoją marnością, rozumiem. Spokojnie więc dopijam whisky, gdy na koniec słyszę:

Księżycowy Anioł dobrze zna, dobrze zna swój grzech

Kiwam głową. Księżycowy Anioł dobrze zna swój grzech. Ziemski człowiek go nie zna. Ziemski człowiek błąka się we mgle, w kruchych szeptach słodkiej tajemnicy sycącej ciała i dusze, w czerwieni wdzięku nocy się błąka, a nic nie widzi, nic nie rozumie. I nie zrozumie, dopóki nie otrze się o gwiezdny pył, dopóki nie spotka Księżycowego Anioła, dopóki nie spotka Patrycji Markowskiej.

————————————————————————————–

Be_famous

Tekst opublikowany w najnowszym Be Magazine, Be Famous, maj 2013.


Filed under: Celebrity, Magazyn BE, Sens Życia Tagged: Patrycja Markowska, piosenki, poezja, tekst

Cycki należą do facetów!

$
0
0

Dziewczyny, dajcie spokój. Żadne mutacje genów, żadne nowotwory, żadne zgony przed czterdziestką nie mają tu znaczenia. Zostawcie cycki facetom, oni wiedzą lepiej!

rk_04Po zapoznaniu się z wypowiedziami i publikacjami na temat decyzji amerykańskiej gwiazdy Angeliny Jolie, stwierdzam z pokorą, że cycki są własnością facetów. Wszystkie, nawet te nieodżałowane cycki amerykańskiej gwiazdy. Tak, one należą (między innymi) do Łukasza Warzechy i Tomasza Terlikowskiego. I do całej rzeszy męskich komentatorów. Tak, to oni mają pełne prawo do oceniania sytuacji związanej z nowotworem piersi. I jest zrozumiałe, że nie zgadzają się na mastektomię Angeliny. Według tych panów kobieta, u której stwierdzono defekt genu BRCA1, a co za tym idzie – niemal 90-procentowe zagrożenie rakiem piersi, i która zdecydowała o ochronie swojego życia kosztem cycków –  zasługuje na szyderczą krytykę. To co zrobiła jest, cytuję Łukasza Warzechę: „fanaberią znudzonej gwiazdki”. Podobną wypowiedź Bolesława Piechy, redaktor chwali za jego „grubą skórę”. Niestety (tu redaktor żałuje), tak naprawdę Bolesław Piecha „grubej skóry” nie ma, choć najpierw “doskonale wychwycił istotę działania aktorki”, to potem jednak, cholera, przeprosił. Całe szczęście, grubej skórze redaktora Warzechy nic nie grozi i to on będzie decydował, czy mastektomia to uzasadniona przez specjalistów od onkologii i genetyki profilaktyka śmiertelnej choroby, czy tylko histeria znudzonych bab.

Bo przecież blisko 90-procentowe ryzyko, jak napisał Terlikowski to „tylko statystyka”. Tak jak „tylko statystyką” jest umieralność na raka piersi. Rak piersi jest w Polsce przyczyną największej liczby zgonów wywołanych przez nowotwory złośliwe u kobiet. W Polsce na ten nowotwór choruje 10 tysięcy kobiet rocznie. Umiera 5 tysięcy. Ale spokojnie, to „tylko statystyka”. Jeśli masz zmutowany gen, umarła ci niemal cała żeńska część rodziny, to przecież  wciąż jest te nieco ponad dziesięć procent i będziesz sobie coś ewentualnie wycinać, gdy wreszcie zachorujesz. Nieważne, że STATYSTYCZNIE masz wtedy dużo mniej szans na przeżycie.

Redaktor Warzecha radzi, aby nie szukać autentyczności u amerykańskiej gwiazdy, ale… w najbliższym hospicjum. Zgadzam się, w hospicjum należy szukać aktów odwagi i heroizmu. Tylko co ma jedno z drugim wspólnego? Może sugestię, żeby nie usuwać 90-procentowego zagrożenia rakiem, ale od razu się tam położyć? Zostawmy zatem tę durną amerykańską modę na profilaktykę! Skupmy się na naszym starym, dobrym i szlachetnym polskim umieraniu!

I zostawmy cycki mężczyznom. Wszak w grę wchodzą te części ciała, które są niezbędnie potrzebne do:

  1. Zabawy
  2. Zapuszczania żurawia w dekolt
  3. Wodzenia wzrokiem
  4. Oglądania w Internecie
  5. Oceniania (małe, niemałe, duże, fajne, niefajne, sterczące, obwisłe, itp.)
  6. Smyrania mimochodem (lub wprost), tudzież podszczypywania
  7. Komentowania z kumplami przy piwie
  8. Wygwizdywania na placu budowy
  9. Pocieszania, gdy markotno
  10. Wykarmienia potomstwa (celowo zostawiłam ten punkt na koniec, bo tak naprawdę guzik to facetów obchodzi).

Dlatego, dziewczyny, na miłość boską! Po raz kolejny wbijcie sobie do głowy, że wasze ciało nie jest waszą własnością. Piersi, podobnie jak inne wasze organy, należą do mężczyzn, którzy doskonale wiedzą, co z nimi robić.

Bo przecież lepsza jest martwa baba z cyckami, niż zdrowa baba bez cycków.


Filed under: Sens Życia Tagged: Angelina Jolie, mastektomia, Piecha, rak piersi, Terlikowski, Warzecha

Dziś rano zgwałcił mnie POSEŁ

$
0
0

Tak, przyznaję. Ubrałam się w kolorową spódniczkę, zbyt krótką, zbyt prowokacyjną. Kolana miałam odsłonięte. I uda też. Buty miałam na obcasach. Na wysokich obcasach. Na zbyt wysokich obcasach. W ogóle byłam zbyt…

Moja wina.

Doigrałam się, bo źle się zachowuję. Puszczam oczka do kolegów z pracy. Otwarcie mówię o seksie. Żartuję i macham rzęsami. Tak, i ta cholerna kokieteria…

Moja wina.

Jestem nieskromna. Niezbyt wstydliwa. Opalam się topless. Nie noszę swetrów do ziemi. Ani golfów pod szyję. Nie mam wełnianych spódnic. Nie jestem zasznurowana gorsetem. W dodatku zdarza się, że zakładam pończochy z koronką. I filuterną bieliznę. O ile w ogóle noszę bieliznę…

Moja wina.

Głośno się śmieję. Kiedy jem coś smacznego – mruczę i oblizuję palce. Zdarza się, że piję piwo w knajpie. Latem – w ogródkach piwnych. Tak, to jest na ulicy. Na ulicy miasta. Widzą mnie ludzie. Obserwują mężczyźni…

Moja wina.

Maluję paznokcie u stóp. Noszę na kostce łańcuszek. Tańczę boso w miejscach publicznych i śpiewam ruskie piosenki. Tak, bywam zalotna. Tak, bywam figlarna…

Moja wina.

Jeśli długo nie widzę faceta, którego lubię, witam go pocałunkiem w policzek. Czasem go obejmuję za szyję i mierzwię mu włosy. Lubię, gdy ładnie pachnie. Lubię patrzeć mu w oczy…

Moja wina.

Uśmiechałam się do przechodniów, do słońca, do piosenki w radio. Jestem wesoła i bezpośrednia. Przyjaźnię się z mężczyznami. Opowiadam im sprośne dowcipy. Tak, czasem skracam dystans…

Moja wina.

Dziś rano zgwałcił mnie POSEŁ . Zgwałcił mnie na oczach całego kraju. Zgwałcił mnie na wizji TVN24. Zgwałcił mnie każdym swoim słowem, każdym gestem i tym okrutnym, szaleńczym uśmiechem na koniec. Zgwałcił mnie POSEŁ, który ma wpływ na politykę w moim kraju. Zgwałcił mnie POSEŁ, który wulgarnie ocenia mnie po tym, czy mam majtki i biustonosz. Zgwałcił mnie POSEŁ, który ma takie prawo i taką ma sprawiedliwość. Zgwałcił mnie POSEŁ, który jest kobietą. Zgwałcił i nazwał mnie szmatą.

Moja bardzo wielka wina.

——————————————————————————————

pawlowicz


Filed under: Sens Życia Tagged: marsz szmat, poseł pawłowicz, TVN24

Gurba, daj Pan 5!

Upiór w operze, czyli blondynka z lekką pretensją do rudości

$
0
0

Kto z fejsbukowiczów wyrwie się z komentarzem: „co to za stary dziad?”, jeśli rzeczony zajmuje wpływowe stanowisko w mediach? Jasne, że zamiast „stary dziad”, pod zdjęciem znajdzie się pean z gatunku: „lofciam!

Spotkałam dziś ducha w operze. Nie, żadnych strachów, żadnych wampirów. To była rozchichotana blondynka z lekką pretensją do rudości, z którą niegdyś spędziłam kawał młodzieńczego życia. To właśnie ona w latach studenckich pierwsza wdziała coś tak rewolucyjnego, jak stringi, a w najmniej oczekiwanych momentach wyciągała ze swojego przepastnego sakwojażu, zakazany towar. Tak, to ona, szalona uwodzicielka, amatorka nocnych eskapad i niewracania do domu przez tydzień. I to właśnie z nią każdy chciałby się obudzić, zjeść śniadanie, obiad i resztę posiłków w swoim życiu, gdyby tylko zgodziła się zostać przez moment w jednym miejscu.

Nie wiem, jak to się stało, że nasze drogi się rozeszły. Czy to ja, przygnieciona prozą życia, nie nadążyłam za nocnym maratonem po sopockich klubach, czy może ona, przeżywając swoją kolejną miłość życia wpadła gdzieś po drodze jak śliwka w kompot, z którego nie wypłynęła przez te lata zapomnienia?

Nie wiem. Grunt, że widzę ją dziś w operze. Nie mam problemów z rozpoznaniem, właściwie nic się nie zmieniła. Szaleję na fotelu, macham, mrugam, szczerzę zęby, wszystko po to, by przywołać jej wzrok.  Nie widzi. Czekam więc na przerwę, podchodzę, co tam, rzucam się jej na szyję: Jezu, kopę lat, co słychać, gdzie mieszkasz, z kim, jak, numer, mail, gadaj!

A ona, że u niej w porządku, mieszka gdzie mieszka, telefon posłusznie dyktuje, co poza tym? Poza tym wszystko jest ok – życie leci. A tak w ogóle to super jest mnie widzieć, sama radość, świetnie wyglądam, nic się nie zmieniłam, ale sorry, ona musi lecieć, trach i po przerwie.

Po spektaklu patrzę w tłum, szukam jasnej głowy z lekką pretensją do rudości – nie ma. Wracam więc do domu, siadam w fotelu i po chwili namysłu wysyłam SMS-a pod podany w operze numer.

„Hej, to ja, spotkałyśmy się w operze, zapisz sobie mój numer, to się zdzwonimy i umówimy na wódkę.”

I tu właśnie pojawia się upiór z opery. Upiór, który z radosnej blondynki z lekką pretensją do rudości wypełzł mi wprost w przeddzień moich urodzin i ukąsił to, co już nigdy nie będzie biło tym samym rytmem, rytmem beztroski młodości niewiele ponad dwudziestoletniego serca.

O fałszu dzisiejszych czasów! O, kłamliwa twarzy portali społecznościowych! Czyż nie o zamydlenie oczu chodzi w całym tym zapraszaniu do znajomych przez ludzi zębem czasu rozszarpanych, a z imienia i nazwiska się przedstawiających?! Wszak demaskowanie się wyprzedza prawdę, co gorsze – wyprzedzając, niczym mątwa ją mątwi, niczym rzucona przez plecy raca – ją zadymia!

Kto bowiem z tych poprawnych fejsbukowiczów wyrwie się naraz z komentarzem: „co to za stary dziad?”, jeśli widzi, że dziad rzeczony figuruje pod nazwiskiem Zbycha z Kaliningradzkiej, za którym to sikały wszystkie uczennice trzeciego LO i z którym się w dodatku wypiło pierwszego w życiu bełta? I który, jak formularz głosi, zajmuje na przykład całkiem wpływowe stanowisko w polskich mediach? Jasna sprawa, że zamiast „stary dziad”, pod zdjęciem znajdzie się pean z gatunku: „lofciam!”

Zupełnie inna sytuacja się wytworzy, gdy nieszczęsnego Zbyszka spotkamy w świecie realnym, choćby tak absurdalnym jak opera, ale jednak realnym. A więc w świecie realnym, drodzy Państwo, będziemy przez chwilę palić głupa, spytamy nawet, co słychać, a zaskoczeni wieczornym SMS-em, odpiszemy:

- A kim ty, u diabła, właściwie jesteś?


Filed under: Sens Życia

What’s your problem, lady?!

$
0
0

Możesz być piękna jak zorza, wesoła jak strumyk wiosenny i mądra niczym Salomon. A twój brzuchaty kolega i tak nazwie cię paszczurem…

beyonce-na-plazy-71940008

Określenie “paszczur” znalazłam też w komentarzach pod tym zdjęciem

Przeczytałam w Wysokich Obcasach list czytelniczki podpisującej się jako Wkurzona. Otóż Wkurzona jest nieco po trzydziestce i od lat próbuje znaleźć faceta. Niestety, nic z tego nie wychodzi. I nie pomagają: poradniki, portale randkowe, a nawet niezwykła uroda Wkurzonej. Na nic pączkujące w tym temacie blogi. A propos porad i blogów – ze zdumieniem czytam te wszystkie rewelacje. Rozumiem ruch w blogosferze. Temat jest wciąż żywy, od wieków po wieczność potrzebny. Zdumiewają mnie jednak blogi redagowane przez facetów, którzy o kobietach wyrażają się w sposób obraźliwy, wręcz chamski, co nie przeszkadza im w posiadaniu tłumów wielbicielek piejących z zachwytu po każdym siarczystym klapsie.

Ale cóż, widocznie tak musi być. To też lekcja dla Ciebie, Wkurzona. Nie od dziś wiadomo, że faceci wiedzą najlepiej. I wiedzą, na przykład, że teraz nie płaci się za kobietę rachunków w knajpie. Luz. Problem z głowy. Jest równouprawnienie, sytuacja czysta. Jeśli zatem narzeczona nie dysponuje zasobnym portfelem, siedząc na przeciwko rozpływającego się nad kaczką w migdałach absztyfikanta, spokojnie może wcinać frytki.

Nie ma też co zawracać sobie gitary odprowadzaniem do domu po randce. Nawet jeśli wyciągnie się oblubienicę do drugiego powiatu, gdzie nie kursuje żaden nocny autobus – to jest jej problem. Pamiętam, jak pewien dżentelmen dzwonił do mnie przez pół roku i namawiał na wspólną wódkę. Wreszcie nadarzyła się okazja, jakaś tematyczna biba dla felietonistów, pomyślałam, raz kozie i dałam się skusić.

Wyszykowałam się, zorganizowałam transport (oczywiście, mieszkam w innym powiecie), załatwiłam wejściówkę i poczęstunek. Facet pojawił się na miejscu w wyciągniętym swetrze, zajął (sobie!) najlepsze miejsce przy stole, a gdy się już nabzdryngolił darmową wódką, jął nalegać bym odwiozła go do domu.

Panowie, litości! Na randkę, do restauracji zakładamy: KOSZULĘ, MARYNARKĘ i PANTOFLE (nie adidasy). A głowę golimy tylko wtedy, gdy mamy wszawicę

Wracając do czytelniczki WO. Droga Wkurzona, wytłumaczę ci w czym rzecz. Sprawa jest bardzo prosta. Piszesz, że jesteś atrakcyjna. Otóż błąd. W Polsce nie ma pięknych kobiet. Są za to piękni mężczyźni. Mówisz, że jesteś wesoła? Nie ma nic gorszego. Wesoła kobieta jest albo “nawalona”, albo się puszcza. A może jesteś mądra? Ha, ha, ha! Mądra kobieta?!

Daj spokój.

Prawda jest taka, że możesz być piękna jak zorza, wesoła jak strumyk wiosenny, oczytana, błyskotliwa i mądra niczym wspomniany król. Możesz mieć brzuch o fakturze panelu grzewczego, a nogi sięgające nieboskłonu. Możesz mieć w oczach toń oceanu, a usta jak dojrzałe wiśnie. Możesz swą urodą budzić ze snu kwiaty, które w swym zachwycie kłaść się będą do twych wypielęgnowanych stóp. Twój głos kochać będą słowiki, trelujące o brzasku pieśni na twą cześć. A twój kolega z brzuchem pękatym od nadmiaru Tyskiego, zanosząc się zdrowym męskim rechotem prezentującym ubytki w żuchwie, i tak podsumuje cię słowem:

- Paszczur!

Paszczur, pasztet, wieloryb. Z przodu deska, z tyłu plecy, Pan Bóg stworzył cię dla hecy. Gruba baba, same kości. Szafa trzydrzwiowa, kostucha. Cnotka niewydymka, puszczalska. Babochłop – feministka. Albo kura domowa.

Te i inne radosne określenia każda dziewczynka słyszy od podstawówki i dobrze wie, że funkcjonują one w języku polskim głównie w odniesieniu do kobiet. Ciekawe, że na każdą coś się znajdzie. Na grubą, na chudą, na skromną i na hedonistkę. Na wyzwoloną i na spolegliwą. Na ambitną i na opiekuńczą. Dla każdego coś śmiesznego. A co z Wami, Panowie? Bo nawet jeśli przymknie się oko na brak manier, to przecież… litości! Te wasze sterczące brzuchy, te wasze ogolone głowy, te skarpetki frotte wystające z butów do biegania, mój ty Panie…

Przy okazji. Jak świat światem, do biura, na randkę, do restauracji zakładać się powinno KOSZULĘ, nie T-shirt, MARYNARKĘ, nie bluzę z kapturem i PANTOFLE zamiast adidasów. Głowę zaś golimy tylko wtedy, gdy:

  1. Mamy wszawicę
  2. Jesteśmy w koszarach
  3. Mamy zakola, placek na czubku i nijak nam pasuje tupecik.

Niestety, mimo apeli, wizerunek polskiego dżentelmena od lat się nie zmienia, od lat straszy i pokutuje fantazją rodem z wiejskiego orlika lub z domu poprawczego. Gdzieś czytałam, że pewna światowej sławy modelka ośmieliła się skrytykować “fryzury” naszych panów i, rzecz jasna, została przez nich obrzucona paszczurowym błotem.

Co zatem może biedna Wkurzona? Biedna Wkurzona, jak każda zdesperowana polska kobieta, która marzy o przeżyciu czegoś więcej niż rubaszne poklepywanie po tyłku podczas meczu Lechii, zmuszona jest do porzucenia matrymonialnego patriotyzmu. Taka kobieta prędzej czy później ląduje w ramionach piekielnie przystojnego i nieźle ubranego, zaliczającego przygody w nadmorskich kurortach zagranicznego turysty.

Ale, ale. Turysta, czy to otumaniony niezwykłą w dalekich krajach europejskich słowiańską urodą, albo li też może rozbisurmaniony światowym trendem zanikania konwenansów, czy może po prostu rozochocony wściekłym powodzeniem u rodaczek –  po ośmiu minutach znajomości bezceremonialnie ładuje polskiej kobiecie język do gardła i łapę pod jej spódnicę!

Wychowana na grochu i pierwszych piątkach miesiąca polska kobieta próbuje oponować. Tłumaczy mu, że to nie tak się robi. Że chce porozmawiać. Polubić się. Trochę ze sobą “pochodzić”. Używa przy tym wszelkiej finezji, babcinych porad i chwytów ze sztambucha. Wreszcie, cudem uniknąwszy młócki w spatifowskiej toalecie, wyciąga turystę na plażę, by tam przy blasku księżyca dać obojgu szansę na odrobinę romantyczności. W zamian otrzymuje paraliżującą propozycję, by wspólnie udali się w krzaki (tak, te rachityczne turzyce na wymach), a gdy zrywa się z tym swoim słusznym polskim oburzeniem, słyszy na pożegnanie:

- What’s your problem, lady?!

Kończąc już tę bolesną analizę, dam ci, Wkurzona, radę. Przestań się wkurzać. Zajmij się czymś innym. Najlepiej zajmij się… sobą. Otocz siebie miłością i opieką. Przeżyj ze sobą cudowne chwile. Porozmawiaj ze sobą. Powiedz sobie coś miłego. Zabierz siebie do restauracji na romantyczną kolację. Kup sobie kwiaty. Kup sobie pierścionek. Odwieź siebie taksówką do domu i za nic w życiu nie ciągnij się w krzaki. Pokaż im, jak to jest cię kochać.

Nic tak nie działa, jak dobry przykład.


Filed under: Fe!mini, Sens Życia Tagged: jak znaleźć faceta, Wysokie Obcasy

Jestem paszczurem!

$
0
0

Wyrzućcie karnety na siłownię. Żadnego joggingu! Żadnych rowerków! Tylko kanapa i browar. Kanapa zajęta? Jakoś się pomieścicie. Na razie…

Po moim ostatnim wpisie zrozumiałam, że mężczyźni jednak nie przestaną nas, kobiet nazywać „paszczurami”. Przeciwnie, określenie to wielce przypadło im do gustu. Mają za to wiele uwag do mojego apelu. Pierwsza i podstawowa uwaga dotyczy wyglądu autorki (ściśle – mojego) oraz wszystkich innych, podobnie jak ja, „sfrustrowanych bab”. Nie zgadzają się też w kwestii krytyki swojej urody, a chodzeniu w pantoflach (które przecież w Krakowie uchodzą za kapcie) – mówią stanowcze NIE.

Przy okazji dowiedziałam się, że w życiu nie znajdę faceta (Wkurzona, witaj w klubie), bo jestem gruba i brzydka, rodzice mnie nie kochali, a brat mnie po głowie łopatką bił. W piaskownicy.

Sytuacja, zdawałoby się, bez wyjścia.

Często jest jednak tak, że z pozoru patowa sytuacja okazuje się wybawieniem, przełomem w życiu, kamieniem milowym nadającym jemu – życiu – sens. I tak się stało ze mną. Trochę pomęłłam porażkę, trochę się z nią pomęczyłam, by wreszcie ujrzeć światełko w tunelu. I pomyślałam, że skoro nie mam na co liczyć, skorom taka szpetna, skoro nieciekawa – skupię się na innych. Może zostanę filantropką? Może założę fundację? Wyjadę gdzieś? Wykopię studnię…?

I tak wpadłam na pomysł. Pomysł społeczny. Tak, chcę coś zrobić dla ludzkości. Nie, nie tylko dla kobiet. Chcę, żeby wszyscy się dobrze poczuli.  I dlatego wprowadzam i ogłaszam wszem i wobec PROJEKT PASZCZUR.

O co chodzi w tym projekcie? Otóż uroda jest sprawą tak zawiłą, tak niedoścignioną i abstrakcyjną, że czas z tym wszystkim skończyć. Powiedzmy temu wreszcie STOP. Elegancja? Moda? Toż to bzdura. Kosztuje toto fortunę, stresuje człowieka i właściwie nigdy nie wiadomo, na czym polega. Człowiek musi się pindrzyć, trefić, kokosić. Tu smarować, tam wycierać. Tu zapuszczać, tam golić. Tu przycinać, tam trymować. A jeszcze te marynarki, jeszcze te  koszule, nie mówiąc już o pantoflach! Daj pan spokój. Zostaw jak jest. Żadnych akrobacji w garderobie. Wstajesz – idziesz. W kapciach, w adidasach, jak tam sobie chcesz. Masz brzuch? Doskonale. Koszulkę wyciągniętą? Świetnie!  Paznokcie ci urosły? Niech rosną! Brudne? E tam.

Nikt już nigdy nie zwróci ci uwagi, bo PROJEKT PASZCZUR obejmuje wszystkich. W końcu jest równouprawnienie. A więc mówisz i masz! Chcesz paszczura? Proszę bardzo.

Dziewczyny, robimy się na paszczury!

I nie jakieś tam pitu, pitu, z ledwo widocznym celulitem, z jakimś śmiesznym pół kilo nadwagi. Uderzamy z grubej berty, na całego! Zapuszczamy się! Hodujemy brzuchy! Chodzimy w adidasach! Opijamy się piwskiem i leżąc przed telewizorem, jemy hamburgery. Przed nami wielkie wyznanie. Przecież musimy dogonić facetów.

Tak wiem, nie będzie łatwo. Mamy mnóstwo pracy. I, oczywiście, jak zwykle, oni mają łatwiej. Ale trudno. Nikt nie mówił, że będzie lekko. Przeciwnie, będzie cholernie ciężko. Jakoś damy radę. Musimy się postarać. Musimy się wziąć za siebie.

Pierwsza rzecz: figura. Wyrzućcie karnety na siłownię. Basem mijajcie szerokim łukiem. Żadnego biegania! Żadnych rowerków! Tylko kanapa i browar. Kanapa, mówicie, zajęta? Spokojnie. Pomieścicie się. Na razie. 

Salony piękności zakazane. Fryzjer? Przeżytek. Bierzcie przykład z naszych panówi i ziuuu – na łyso! Zapomnijcie też o garniturkach, pantofelkach, fidrygałkach. Wystarczy dres. Przynajmniej nóg nie trzeba golić. 

Niech cała Polska wypełni się paszczurami, niech paszczury wylegną na ulicę! Niech paszczurowa estetyka zawładnie całym krajem. Bądźmy ze swojego paszczurostwa dumne! Bądźmy w tym najlepsze! Zróbmy konkurs Miss Paszczurów! Wybierzmy paszczurową królową! Tak, ślijcie zdjęcia swoich postępów, wybierzemy najstraszniejszą, opublikujemy i nagrodzimy. Zrobimy gadżety dla paszczurów. Koszulki z napisem: “Jestem paszczurem”. Nośmy je i bądźmy paszczurami, bo tak nas zwie sól tej ziemi, tak nas widzą mężczyźni.

A jeśli nic już nie pomoże i wciąż będziemy piękne? No cóż, pozostaje jeszcze Photo Shop…

!cid_7906BEAB-DAC8-4587-90AF-0EECEB7CA9DC@maxnet


Filed under: Fe!mini, Sens Życia Tagged: paszczur, wkurzona
Viewing all 192 articles
Browse latest View live