Quantcast
Channel: Sens Życia – Najlepszy Blog na Świecie*
Viewing all 192 articles
Browse latest View live

Krótki kurs asertywności

$
0
0

W popłochu szukam riposty, bo co odpowiedzieć na taki tekst: – E! Chcesz zobaczyć mojego węża?

Idę przez centrum handlowe, patrzę: wąż. Wielki, leniwy, tłusty pyton. Staję jak zahipnotyzowana z wbitym przez szybę wzrokiem w jego nieruchome oczy. Mijają sekundy, minuty, a ja z moim wężem w tym nagle stworzonym, zamkniętym, nierealnym świecie jego terrarium za szybą sklepu zoologicznego. Zawieszona trwam w wężowej przestrzeni, w aurze gada, bez wstępu do jego skóry zmiennej, jego lśniącego garnituru tak niedbale i z gracją zrzucanego przy wzroście wagi, którą ów nigdy się nie przejmuje, przeciwnie, którą się chlubi. Prążkowany, wyklęty.

Długi cętkowany kręty.

Patrzymy na siebie, milczymy na siebie, czas mija. Czas – żmija. Nie ma już mnie, nie ma już jego, jednym ciałem z szybą pośrodku jesteśmy. Jednym ciałem, jedną duszą wężową spleceni wokół drzewca przez pracownika sklepu zoologicznego do klatki wstawionego, w jednej, zupełnie nowej, tygrysio upstrzonej skórze.

I nagle słyszę z innej planety jakieś głosy, w szybie odbite postacie widzę i już się od węża odklejam, choć stoję tam nadal, już mnie w wężu zabrakło, już z jego łusek wychodzę.

Trzech łepków łysych idzie, w adidasach, z torbami najka, w dresach za luźnych, w bluzach kroczą. Stopy na zewnątrz,  klaty na zewnątrz, uda na zewnątrz. Marsz, marsz, bujają się kaptury. Maszerują chłopcy, maszerują. Patrzą na mnie i już słyszę ich tubalny rechot. I wiem, że zaraz padnie to zdanie, na które nie znam odpowiedzi. W popłochu porzucam pytona, sklejam ze stuporu ripostę, ale nie da się, nie da się, bo co odpowiedzieć na taki tekst:

- E! A chcesz zobaczyć mojego węża?

Odejdę, to zrównam i pójdę razem z nimi. Za nic w świecie. Zostanę, jeszcze gorzej. W przeciwną stronę, tyłem rakiem bezsilnie umykam, a wściekła, bo adidasami w egzotykę moją weszli. Idę i kłócę się z sobą, z tą drugą mną, z tą mądrą, z tą co ma język niewyparzony, co wie jak się odciąć łysemu w kapturze. Mówię jej, co mnie spotkało, tłumaczę. Ty wiesz, zrozum, ja lubię przyrodę. Kocham zwierzęta. Fascynują mnie węże. Tygrysy. Pająki. Muchy nawet. Przecież wiesz, znasz mnie – mówię. Zniecierpliwiona, fakt, może i nerwowa jestem. Ale zrozum. Studiowałam zoologię. Filmy przyrodnicze oglądam. Kupiłam kablówkę tylko dla programu Planet. I Discovery Channel. Odłączyli mi po miesiącu, bo się promocja skończyła. Więc gdy węża zobaczę w Manhattanie, to chyba mogę na węża popatrzeć bez kibolskich wtrętów? Co? Czy nie mogę? Co?!

A ona milczy. Mądrala. Już ją widzę, jak stoi przy szybie, przy witrynie sklepu zoologicznego i patrzy na węża. Już jest z nim jednym ciałem. Oboje milczą, lewitują w swoim świecie, w zamkniętej dżungli, w środku miasta, w centrum handlowym, dwa posągi, kochankowie spleceni w uścisku fascynacji. Ona pulchna blondynka i on – osiem metrów królewskich zwiniętych wokół drzewca z terrarium sklepu….

I nagle trzech dresiarzy, hobby siłownia, iloraz sześćdziesiąt – w szybie się odbijają, słychać żabi rechot. Wąż się wzdryga, ona stoi. Twarda jak posąg, ze stali, kurde, z brązu! Więc jeden z osiłków wychyla się zaczepnie i mówi:

- E! A chcesz zobaczyć mojego węża?

Wtedy ona niechętnie odwraca wzrok od gada, z żalem się z nim na chwilę rozstaje, i od niechcenia, z obrzydzeniem leniwym na twarzy, łysego delikwenta z tym jego przyobiecanym wężem, co go on ma taką ochotę pokazać, taksuje i mówi głośno, konkretnie, choć krótko:

- Nie.

————————————————————————————————

Kartuzy, kwartalnik literacki Światło i Cień, nr 1


Filed under: Sens Życia

Mgła

$
0
0

Samoloty nie latają wcale, a samochody snują się jak zjawy…

Fot. Aneta Bogatek

Plany były dalekosiężne. Najpierw Cisowa Góra, potem most w Stańczykach. Kanapki, termosy. Lornetka. Luneta. Wszystko w pogotowiu. Będą widoki. Będzie oglądanie. Co tam oglądanie. Zdjęcia! Na Facebook się wrzuci, na blog.

Rano mgła. Nie widać nic. Nic kompletnie. Domu sąsiada. Drzewa w ogrodzie. Drogi, jeziora, rzeki, przepaści… ? Mleko wylało się na świat, mlekiem zalał się krajobraz.

Samoloty wstrzymane. Podróże sparaliżowane. Samochody zastygły, zastygło życie. Żadnego ruchu w tę czy w tę, po prostu totalny, klimatyczny jesienny paraliż. Idziemy pomału, żeby się nie przewrócić, o kamień nie potknąć, w drzewo nie walnąć. Krok za krokiem, jak dzieci gęsiego, wolniutko jak starcy. Most w Stańczykach tkwi gdzieś w mlecznej poświacie zanurzony, my na moście nie wiemy nawet gdzie przepaść. Nie ma przepaści! Jest tylko ręka, którą trzymam kurczowo i tylko głos, który mnie zza zasłony dochodzi.

- Idziemy?

- Gdzie?

- Nie wiem…

Zastygnięci, w oparach świtu zanurzeni przestajemy się spieszyć. Przecież spieszyć się nie sposób. Każdy ruch, gwałtowny zryw może się skończyć tragicznie. Siedzimy więc na moście, patrzymy na swoje dłonie, oglądamy guziki przy kurtce. Tylko guziki widać, gdy się je do oczu przybliży.

- Może choć zdjęcie zrobię? – pytasz, a ja się przekornie zgadzam, bo wiem, że na zdjęciu nic nie wyjdzie. Nikomu tego zdjęcia nie pokażę, bo przecież tej mlecznej chwili i tak nikt nie zrozumie. Pstryk, słyszę, jak chwila zastyga razem z nami w tej mgle, ale nie dbam o to. Jem kanapki z plecaka i znów oglądam guziki. Ten od twojej kurtki, zobacz, jest przyszyty niebieską nitką. Nie mogłam znaleźć czarnej, to wzięłam niebieską. Pamiętasz, jak sobie skleiłeś kiedyś buty taśmą klejącą, bo nie mogłeś znaleźć butaprenu? Śmiejemy się, bo nagle wszystkie te rzeczy, których kiedyś nie mogliśmy znaleźć, stają się niepotrzebne. Po co szukaliśmy? Przecież wszystko jest tu, pod ręką. Niebieska nitka też świetnie trzyma. Taśma klejąca też daje radę. Przepaść w Stańczykach jest pewnie piękna, krajobraz z pewnością cudny. Lot samolotem, cały ten plan oblatania Ziemi dookoła w tę i z powrotem… cały ten pośpiech, strach, że nie zdążymy, że nam życia nie starczy, żeby jeszcze to zobaczyć, tamto zaliczyć, wszystko, cały świat jednym haustem połknąć…   Ale zaraz, zaraz… Co z naszymi guzikami? Gdzie chwile nieostre, których żadną miarą na Facebook wrzucić się nie da?

Mgły są zatrzymanym oddechem jesieni. Jej snem. We mgle jest ciszej. We mgle świat się kołysze w tym swoim niepojętym letargu. We mgle samoloty nie latają, a samochody snują się pomału, jakby były zjawami. Czas nie istnieje, nie istnieją światy. Jesteśmy tylko my ze swoimi małymi rzeczami, ze swoimi guzikami na niebieskiej nitce, ze swoimi kanapkami w plecaku, z kieszeniami, w których przed listopadowym chłodem chowamy dłonie. Nic nas nie obchodzi, żaden wielki świat, my tu mamy swoje małe jesienne życie i niech ono trwa jak najdłużej.

—————————————————————————————-

BE Magazyn/)7/Slow


Filed under: Magazyn BE, Sens Życia, W drodze Tagged: Magazyn BE, Mgła, most, Stańczyki

Apokalipsa w bańce mydlanej

$
0
0

Ziemia pęka, zapadają się góry, rozstępują się morza, lecą z nieba żaby. Przyjeżdża TVN, Radio Zet i portal Niebieska Panienka. A Bóg patrzy.

Wszystko moje marzenia to oczywiste mrzonki, szczeniackie bujanie w obłokach. Marzenia dojrzewają wraz ze mną, nabierają ciała (wraz ze mną), zaczynają tetryczeć, poważnieć. I tak, w tym nieubłaganym przemijaniu, w pośpiesznym wypełnianiu  metryki, w pojmowaniu dni kolejnych jako ostatnich z reszty życia – wykrystalizowała mi się pewna wizja. Obraz niemal biblijny, mistyczny i piękny. Wielkością znaczenia w dziejach – niezrównany. Mojżeszowy krzew gorejący przy nim to małe miki. Rozstąpienia się morza? Gratka. Plagi egipskie? Żart.

Ale do rzeczy.

Sytuacja wygląda tak. Ludzie się kłócą, za łby biorą, na stosie palą, do Łagrów zsyłają. Ktoś komuś naruszył uczucia religijne, ten za nóż i kosę. Inny za obrazę boską wyciął trzy wioski, trzeci podpalił miasto. Fatwa za książkę, sybir za piosenkę. W imię Boga?

No to (w mojej wizji) przychodzi ten Bóg. Ale nie tak po cichu, prawymi drzwiami od kuchni. Nie w małej grocie, nie na osiołku, w żadnej stajence. On przychodzi z pompą, z grzmotem, z piorunami. To jest Bóg Wszechobjawiający Się, Wszechpotężny. Ukazuje się na niebie, ale WSZYSTKIM. Żeby nie było, że ktoś na drugiej półkuli się uchował. Wszyscy go widzą. Fanatycy, agnostycy, ateiści i baptyści. To jest taki fajerwerk, że nie ma zmiłuj. Totalne łubudu.

Tak więc pojawia się Bóg i patrzy na towarzystwo, a tamci już świrują, już się wymądrzają: „a nie mówiłem”, „a widzisz”, „a na moje wyszło”.  No i każdy zaraz twierdzi, że to jest jego Bóg, że to Bóg żydowski, a skąd, katolicki, papieski, co tam znowu, to islamski Bóg, e, Hari Kriszna, a tam, cały świat jak zwykle chce Rosji dokopać, a to prawosławny Bóg, do czorta!

Pioruny walą, ziemia pęka, zapadają się góry, rozstępują się morza, lecą z nieba żaby, krowy się zjadają, cuda, cuda wyprawiają. A Bóg tylko patrzy. A ludzie szaleją, jedni się modlą, inni się kłócą, ktoś śpiewa, ktoś płacze, istny Armagedon. Przyjeżdża TVN, Radio Zet, Telewizja Trwam i portal Niebieska Panienka. Czasy się bowiem zmieniły i dłubaniną w kamiennych tablicach nikt się nie chce zajmować. Kamery jednak rozstawiają chętnie, błyskają flesze, mikrofony gotowe. Wtedy wreszcie On, jakby czekał na utrwalenie Rzeczy, odchrząkuje i chce przemawiać. Mówi! Ale co mówi?! Ludzie, cisza, nic nie słychać, przestańcie się modlić, przestańcie śpiewać, przestańcie płakać, przestańcie się śmiać, przestańcie się wreszcie kłócić: czyj to Bóg, a czyja racja, a że jeszcze zobaczymy, jeszcze się przekonamy… Ludzie, Bóg Jedyny Prawdziwy, przemawia!

Ale co mówi?

Znów chrząka, powtarza, a oni znów zagłuszają, bo się modlą, bo krzyczą:

- Cicho tam! – i nie słychać.

Wreszcie kolejny piorun Ziemię przepoławia, wszyscy w panice wrzeszczą, a potem nagle milkną. Strach? Strach im Bożym Okiem w ślepia zagląda, Palcem Bożym im usta zatyka. Pst! Cisza. I Bóg nieco znudzony tym ciosaniem gromów nareszcie mówi to, co chciał powiedzieć. A mówi szybko, żeby nie umknęło, acz dobitnie, by zapamiętali. Bo cała ta dyskusja osiągnęła już stan paranoi, bo zaraz się wszyscy pozabijają, oczy sobie wydrapią, włosy wydrą, bo w tym religijnym zacietrzewieniu zapomnieli o człowieczeństwie na śmierć.

I nastało milczenie i nastała jasność. A chmury rozpięły się nad Nim w tęczowej aureoli, niczym bańka mydlana. A tysiące barw przeźroczystej kuli migotało światłem, co się maluczkim wiekuistym zdawało. I tak oto, w tej chwili wyraźnego jeszcze mirażu, Bóg nagle zawołał do ludu:

- Uspokójcie się! Uspokójcie się raz na zawsze, przestańcie się o mnie kłócić, przestańcie się o mnie zabijać! Przecież mnie w ogóle nie ma! Nie ma mnie.

I znikł.

———————————————————————————————-

Kwartalnik literacko-artystyczny sZAFa, nr 44/2012


Filed under: Sens Życia Tagged: apokalipsa, koniec świata, sZAFa

Mikołaj osobisty

$
0
0

Czyli najlepszy prezent na świecie

Uprzedzam, rzecz się dzieje za komuny, bez Lego Technic, bez Transformersów i bez LSD.

8ed20d8f-9768-44b3-841a-0110fa0b3b59_20091112013530_List43

choć do pisania zawsze się coś znalazło

Pierwszy i jedyny prezent, jaki dostałam w mikołajki, to była książka. „Lokomotywa” Tuwima. Klasyka. Miałam wtedy kilka lat i nieustanne zdumienie na twarzy. Zdziwiło mnie na przykład, gdy rok wcześniej banda dzieciaków w przedszkolu napadła mnie o poranku i paląc ogniem pytań o jakiś upominek do buta, wybuchała raz po raz przechwałkami:

- Ja dostałem pistolet!

- A ja piłkę!

- A ja to!

- A ja tamto!

- A ja siamto.

Ja nie dostałam nic, nie wiedziałam nawet, że powinnam, więc zgodnie z ukształtowaną już nieco, pokrętną swoją naturą, wymyśliłam na poczekaniu historię niebanalną, mianowicie taką, że owszem, dostałam do buta domek z lalkami, które się same ruszają. I mówią!

Pamiętać należy, rzecz rozgrywa się w czasach szarej komuny, bez Lego Technic, bez Transformersów i bez LSD. Wiadomo, szok.

Dziatwa wstrząśnięta długo mnie potem prześladowała, abym zaprosiła, domek z zaczarowanymi lalkami pokazała, pobawić się pozwoliła. Zakłady czyniono, wyścigi w przekupstwie i podlizywaniu. Ja tymczasem porażkę w sukces przekutą zmełłam, łzy otarłam, po czym przekazałam ojcu (który mnie jeszcze nie zdążył opuścić) wieść o grudniowej tradycji wkładania prezentów do dziecięcych butów.

Do dziś nie wiem, czy tradycja mikołajków w kręgach zaklętego wschodu (matka) nie istniała, czy może w kulturze żydowskiej (ojciec) było to tabu? Czy rodzice zafrapowani „być albo nie być” swojego związku najzwyczajniej odłożyli sprawy na potem (aż dorosnę? aż umrę?). Grunt, że ojciec przejęty niedotrzymaniem mikołajowego tempa pomknął do księgarni, kupił „Lokomotywę” i wrzucając ją do rozczłapanego kozaka, skleił na chwilę dziurę w moim sercu.

Na chwilę. Sprawa bowiem tak się skomplikowała, że im dłużej o tym myślałam, tym bardziej czułam, że zapadam się w czeluść, w czeluści oplątują mnie węże, a są to węże najgorsze z możliwych, są to bowiem węże łgarstwa. Jak bowiem na wystrzelone z naprężonej cięciwy ciekawości pytanie:

- Co TERAZ dostałaś do buta?!

Mam odpowiedzieć:

- “Lokomotywę”…?

Że co? Książkę z wierszami? Tuwima? Ludzie. Skoro rok wcześniej żywe lalki biegały mi po domu, nienakręcane, nie na baterię, a ruszały się i gadały, wigorem osnutym tajemnicą szemraną z ust do ust wzbudzały podziw, zazdrość i wielki, mistyczny wręcz szacunek – to dziś muszę dostać jakąś niepojętą rzecz, ósmy cud świata, pierścień Arabeli, Święty Graal! A co może być erzacem, odpowiednikiem dżina z butelki w to akurat święto, świętego Mikołaja?

Mikołaj!

Po jaką cholerę mam wymyślać prezenty, skoro mogę otrzymać ich źródło? Po co mi jedynie namiastka szczęścia, rzecz, gadżet, truchło ulotne? Ja nie chcę produktu, ja chcę fabrykę. Nie uznaję kompromisów. Koniec tematu.

I nazajutrz, z książką pod pachą, w stoickim spokoju oznajmiłam zdumionej gawiedzi, że w prezencie otrzymałam Mikołaja. I chrzanię, czy jest szósty, czy dwunasty, grudzień czy sierpień, mnie Mikołaj będzie dawał prezenty bez przerwy. Dostanę, co tylko chcę. Co tylko wymyślę. Właśnie wymyśliłam sobie książkę. “Lokomotywę” Tuwima. Zobaczcie, i mam! Słabo?

Mikołaj do dziś ze mną mieszka. Na krok nie odstępuje. Spełnia każde życzenie, czy mądre, czy głupie. Zazwyczaj głupie. Mikołaj jest specjalistą w spełnianiu głupich życzeń.

Każdemu więc życzę dzisiaj własnego, osobistego Mikołaja.


Filed under: Sens Życia Tagged: Mikołaj, mikołajki, prezent, święta

Mężczyźni są z Marsa, a kobiety są z gruntu. Złe

$
0
0

Żaden mężczyzna nie ma brzucha

Facetowi NIE PRZESZKADZA podniesiona deska klozetowa, więc o co robić raban?

5facet

fot.kobieta.wp.pl

Całe dzieciństwo jakoś się przekolebałam w dobrych relacjach z płcią przeciwną, ściśle z płcią zupełnie odmienną (nie napiszę, że brzydszą, bo i tak się już naraziłam). No więc, nie powiem, było całkiem zabawnie. Lubiliśmy się, pożyczaliśmy sobie temperówki, graliśmy w piłkę nożną, zbudowaliśmy klub na strychu. Potem, na studiach, pędziliśmy sobie bimber, chodziliśmy na piwo, słuchaliśmy płyt i, co tu narzekać, nie było aż tak źle. Zwykłam myśleć, że chłopcy są całkiem w porządku, że w przeciwieństwie do dziewczynek nie wykazują skłonności do nabzdyczenia, a jak się dobrze trafi, to z takim chłopcem można ukraść kilka przysłowiowych koni.

Tu należałoby wspomnieć Krzysztofa K., inicjatora i głównego organizatora wyścigów ślimaków (z braku konia i ślimak dobry), który widząc mój niepohamowany apetyt, postanowił w trzeciej klasie podstawówki robić mi kanapki do szkoły. I robił!

Warto przywołać także wspomnienie Pawła S., wielbiciela tubifeksów, który przekonany o ich obecności pod skorupą lodu, w środku zimy urządzał imprezy na środku Jeziora Kortowskiego. Do dziś nie pojmuję, jakim cudem przeżyliśmy. W każdym razie – wszystko było ok.

Ale któregoś dnia dorosłam. I zaczęłam pisać. Na przykład o relacjach międzyludzkich. O wadach i zaletach obu płci (przysięgam, niejednej babie dokopałam). Ale gdy zaczęłam pisać, moje stosunki z mężczyznami się zmieniły. I nie chodzi tu bynajmniej o stosunki cielesne, ale relacje mentalne. Emocjonalne. Życiowe.  Moje pisanie, niczym klin, wbiło się między mną a mężczyzną i rozłupał naszą przyjaźń. Ściśle – faceci wpadli w furię. Bo, wybaczcie, żarty z anonsów panów na portalach erotycznych? Żarty z  impotencji? Żarty z otłuszczonych torsów plażowiczów? Żarty z dominacji? Z szowinizmu? Z żądzy władzy? Z przekonania o swojej wyjątkowości, z bycia pępkiem świata? Z braku samokrytycyzmu?

I tak, z całkiem przyjemnej kobietki zmieniłam się w brzydką, tłustą feministkę, przekuwającą swoją frustrację w pseudo literaturę, a problem polega na tym, że żaden facet mnie nigdy nie zechce, bo przecież jestem brzydką i tłustą feministką. Wszystko skiepściło się do tego stopnia, że – by ratować resztki swojej pozycji w poukładanym świecie – muszę odszczekać to co napisałam.

Tak więc odszczekuję i przyznaję, że:

  1. Mężczyźni, owszem, są z Marsa, ale kobiety są z Ziemi, a nawet z gruntu. Złe.
  2. Jeśli jednak kobieta będzie miła – facet, owszem, zabierze ją na orbitę, żeby sobie zobaczyła gwiazdy. A potem może nawet kupi jej mikser.
  3. Kobieta z racji punktu powyższego MUSI być miła, bo jak nie jest miła to normalnie,  sorry. Znaczy: lesba.
  4. Jak świat światem żadnemu facetowi NIE PRZESZKADZA podniesiona deska klozetowa, więc o co robić raban?
  5. Faceci są ogólnie rozkoszni. Jak dzieci. Dlatego pozostają tacy (jak dzieci) do końca życia. Nie muszą odnosić po sobie talerza, wycierać butów ani składać skarpetek. A ti ti…
  6. Żaden mężczyzna nie ma brzucha. Ani tym bardziej, cycków. Dlatego może sobie chodzić z gołym torsem po mieście, podczas gdy, umówmy się, kobieta powinna się jednak zakryć. (Jeśli mężczyzna ma ochotę popatrzeć na gołą babę, to se ją wygugla.)
  7. Faceci mają rację. Tak jest świat ułożony. Jeśli jednak jej nie mają, nie należy się z tym specjalnie wychylać, bo przecież każdy głupi wie, że facet musi być chwalony. To chyba ma rację, co?
  8. Każdy mężczyzna, bez wyjątku, jest świetnym kierowcą. Jeśli więc siedzi obok ciebie, gdy prowadzisz, przyjmuj pokornie wszystkie: “zwolnij”, “zmień bieg”, “szybciej”, “nie hamuj”, “pas lewy”, “pas prawy”, “jedynka”, “gaz”… i broń Boże, nie protestuj! Jeśli jednak masz wątpliwości, patrz punkt 7.
  9. Świat bez facetów byłby straszny. Znikłyby wojny, zbrojenia, przepadłaby polityka. Ale to jeszcze nic, to jeszcze jakoś by się dało naprawić. Największy dramat, aż strach pomyśleć – zniknąłby kler.
  10. Mężczyźni są piękni, inteligentni i mili. Wszyscy. Nawet ten szalenie uprzejmy pan z czarnego BMW, który wczoraj chciał zaparkować akurat w tym samym miejscu, gdzie ja wjechałam, więc wiadomo, miał rację, że opuścił szybę i krzyknął do mnie: SPIERDALAJ!

Filed under: Facet to świnia, Sens Życia Tagged: faceci są z marsa, facet

NIKON ZŁY

$
0
0

Mam problem z komórką. W kółko dzwoni do mnie jakaś natrętna blerwa ze skarbówki, a w ogóle nie dzwoni przystojny brunet. Poproszę o nowy model

NIKON_ZLA

Podobnie jak reszta świata, przeczytałam wczoraj wpis o Nikonie Złym. I co ja o tym myślę? Myślę tak. Autorka zrobiła mi kiedyś zdjęcie telefonem i wrzuciła je na Facebook. Ktoś inny złośliwie zapytał, czy jestem Matką Rodzicielką. Pomyślałam sobie więc, że faktycznie jej komórka nadaje się do robienia tostów, bynajmniej nie do robienia zdjęć. Nie zgadzam się na to. Uważam, że każdy, kto robi mi zdjęcia, powinien mieć aparat profeska. Żądam więc od Nikona, żeby dostarczył wyżej wymienionej blogerce przyzwoity sprzęt!

Nie to, że nie lubię być matką. Uwielbiam. Uwielbiam robić pranie i kanapki do szkoły, pasjami lubię chodzić na wywiadówki i przepadam za wściekłym jazgotem o świcie. W sumie mogłabym się zaopiekować też i Segrittą, byłoby zabawnie. Ale ja nie o tym. Mam tu do napisania wpis roszczeniowy, bo poza Nikonem widzę jeszcze sporo zła na tym świecie. I jako blogerka czuję się zobowiązana to zło naprawiać.

Po pierwsze: moja komórka. Zepsuła się. Mam z nią ogromny problem. W kółko dzwoni do mnie jakaś natrętna blerwa ze skarbówki, a w ogóle nie dzwoni przystojny brunet. Poproszę o nowy telefon. Firma, która przyśle mi najbardziej wypasiony model, przegoni blerwę i  jednocześnie doprowadzi do porządku przystojnego bruneta, otrzyma ode mnie pakiet wymuskanych postów. Czekam zatem.

Druga rzecz, komputer. Sytuacja stała się dramatyczna. Miałam napisać Dzieło Mojego Życia, prawda? Po to poszłam do Euroagdmediamarkt. Po to prowadziłam niekończące się rozmowy z informatykami. Już mi się kraciasta flanela po nocach śniła! Zgłębiałam tajniki Internetu, śledziłam fora. Kupiłam wreszcie komputer. I co? I wciąż nie napisałam na nim żadnego DMŻ! Zobaczcie, ile czasu minęło! Że niby mam kilkadziesiąt stron tekstu? Kpiny! Gdzie skład, gdzie wydawnictwo? Ręce opadają. Nie będę nawet pisać do Acera, co o tym myślę. Po prostu żądam nowego sprzętu.

W kwestii samochodu. Wczoraj zatrzymała mnie policja. Na pytanie, jaki był tego powód, policjanci odparli:

- Zaintrygowało nas pani dziwne zachowanie.

A jak niby mam się zachowywać, jeżdżąc już trzeci rok włoskim samochodem? A panowie jakby się zachowywali? To woła o pomstę do nieba, o grzmoty blogosfery. Brak słów, żeby blogerka tłukła się starym Punto w grudniowe popołudnie po gruntowej drodze, zamiast szusować autostradą jakąś banana yellow wypasioną furą ku blogowej satysfakcji. (I tu branża samochodowa ma szansę się wykazać).

No i na koniec ja sama. Może nie powinnam pisać tak mało obiektywnie, ale w końcu każdy bloger to kontrowersyjny Narcyz, więc może wszystko. To i ja mogę, prawda? Także, drodzy Państwo, ja jestem zła. Bardzo zła. Rozsierdzona do białości. I albo spełnią się moje życzenia, albo obsmaruje wszystkich jak leci. Ostrzegam. Przeczyta to co najmniej siedmiu czytelników!

I pies z kulawą nogą.

PS.  Przy okazji. Widziałam w Biedronce Jim Bean, pół litra, oryginał. Chyba mi się należy, co?


Filed under: Jak zarobić na pisaniu czternaście milionów dolarów, Sens Życia Tagged: Nikon, Nikon WTF, Segritta

Nikt nie ma takiej grupy krwi, jak ja

$
0
0

czyli weekendowy survival

Nagle coś chrobocze i otwierają się drzwi. Z wnętrza mojego domu wychyla rozczochrana głowa nieznajomego…

2

Tego weekendu nie da się opisać. Nie ma możliwości. Gdybym była choćby i Remarque’m, leżałabym teraz i wyła z niemocy. A nie jestem, dlatego zamiast leżeć i wyć, siadam i piszę, a co wyjdzie, diabli wiedzą.

Chaos, proszę Państwa. Nie to, że jakiś zwykły chaos codzienny, bo tego mam na pęczki i ten nie robi na mnie wrażenia. Chaos o wymiarze kosmicznym. Chaos fizyczno mentalny. Chaos molekularny. Mitochondrialny! Lipidowo tłuszczowy. Chaos zagubionych par aminokwasowych zasad. Egzystencjalny, paranoidalny zamęt. Psychofizyczna stajnia Augiasza. Komunikacyjny groch z kapustą.

I weź pisz.

Zaczęło się od tego, że zadzwoniła Siostra Młodsza z Warszawy. Że przyjeżdża. Generalnie jest to spontan, dopiero wróciła z Rumunii i za mało jej w stolicy egzotyki, więc łapie ruski bus i jedzie.

Z ruskim busem historia jest krótka. Jakiś miesiąc temu wracałam z Warszawy w towarzystwie Wołoskiej. Wołoska to taka jedna, mocno kontrowersyjna istota, która oczywiście inaczej się nazywa, ale nie mogę napisać jak, bo mnie zabije.  A i tak już niewiele we mnie życia. Więc jadę z Wołoską. Obok nas siedzą panowie z miękkim akcentem i twardym trunkiem. Obsługa Polskiego jeszcze wtedy Busa w lament i dawaj dzwonić na policję. Terror i rewizje nas czekają, a ja z Wołoską mamy w torbie wiśniówkę. Na wpół rozpitą. Taka prawda. W razie rewizji osobistej – leżymy. Razem z ruską załogą. Gdy wkracza policja, Rosjanie są bezbronni jak dzieci, a my z Wołoską przestajemy oddychać. Tu następuje historyczny przełom relacji Polski ze wschodem, zadośćuczynienie krzywdom wojennym, represjom moskiewskim, rozbiorom, łagrom, zsyłkom i katastrofom lotniczym. Młoda kobieta z Polskiego Busa ma waleczne serce. Waleczność w niej wielce jest dojrzała, niech się młodzi uczą. Nie ma picia wódki! Na bilecie to napisali. Po rusku nikt nie czyta. Po polsku tym bardziej. Autobus się gotuje. Korzystamy z zamieszania i dajemy z Wołoską drapaka. Wiśniówkę rozpijamy za winklem, chichocząc. Nazajutrz telefon, pilna akcja reporterska, delegacja moskiewskich notabli, gruba rzecz, garniturowcy od Putina w Parlamencie. Widział ktoś „Dziewięć i pół tygodnia”? Negocjacje przy wspólnym stole z zaskakującą obie strony tajemnicą?  Kto nie domyślny, jego problem, dalej pisać nie będę. Grunt, że wewnętrzne tarzanie się ze śmiechu z kamienną twarzą – opanowane.

Ale, rebiata, pójdźmy dalej, nie ma co. Siostra Młodsza przyjeżdża w nocy, gdy ja, Ewka i Wołoska jesteśmy już w Zakąskach i Zapitkach, a cała knajpa w gotowości na Młodszej Siostry przyjazd – stoi. Siostra wchodzi, gawiedź wyje i w kolejkach się prześciga, pieniądze lecą na bar,  leje się strumień braku świadomości. Tak się zaczyna bal.

Ale zaraz, zaraz. Przed nami trzy miasta, przed nami sporo klubów. Przed nami cała noc. Raz, dwa, trzy cztery, maszerują oficerki. Osiem sztuk. Jesteśmy księżniczkami nocy. Dwie siostry, z jednej Królowej Matki poczęte. Strasznie tej nocy zajęte. I dwie siostry przybrane, nieźle już nadziabane.

Tej nocy nie będę spać.

Zasypiam więc o szóstej nad ranem, przy „One night in Bangkok” i tańczącej w rytm piosenki Ewce, która podobno o ósmej biegnie maraton.

Budzi mnie brzdęk szklanek w mojej głowie i lodowaty śmiech hieny. Gdybym była wężem, chaotycznie myślę, nie miałabym tak dużej głowy. A w głowie nie zmieściłby się ten ból. Jest to jakaś myśl, ale wężem nie jestem. Mam za to we łbie wężowisko, gniazdo os. Gdzie Ewka? Biega? Dzwoni! Dzwoni i przez telefon syczy. Jak wróci – ma mnie nie być. Ma mnie nie być! O niczym innym nie marzę! Chciałabym zniknąć, zamienić się w węża! Wypełznąć z tego domu choćby na brzuchu, nie dźwigać ciężkiej jak ołów głowy. Węże się nie przewracają. Węże nie  marzną. Węże nie mają przyjaciół.

Siostra? Znikła. Wołoska? Znikła. Ja mam w torbie klucze do domu, torba wraz z nimi przepadła. Pełznę przez wieś, głowa pulsuje, w kieszeni wieje poranna pustka. Mróz i deszcz. Za telefon jak za brzytwę w toni łapię, dzwonię do Siostry, nie odpowiada, zasięgu brak. Czyli nie żyje. Wołoska odbiera i zachwycona ćwierka, że oto z Siostrą Młodszą pojechały w świat. Skąd taki pomysł? To logiczne. Okazało się bowiem, że obie są spod znaku Bliźniąt, w dodatku mają tę samą grupę krwi.

- ZERO RH MINUS!

Cudownie, stwierdzam lodowato i resztką sił w agonii rzucam soczystym mięsem w wołoskowy iPhone. Możecie się razem ratować. Lecz mnie już nikt nie uratuje. Nie, takiej grupy jak ja, nikt nie ma. Bo ja osobiście nie mam żadnej grupy krwi. A to dzięki niezwykłej fantazji moich koleżanek. Uciekłyście z moją torbą. Rozumiem, że macie wiele wspólnego. Ale co, u diabła, ma z tym moja torba? Mój klucz? Stoję pod drzwiami, stoję z migreną, w deszczu, na mrozie i w hańbie, a jakiekolwiek ślady krwi, co we mnie o świcie zostały, wybroczyłam w marszu wygnania.

- Gdzie wy, kurwa, jesteście?!

Na gdańskiej Morenie. One są na gdańskiej Morenie. Mój klucz jest na gdańskiej Morenie. W pobliżu poligonu. Na froncie, moi Państwo. Siedemdziesiąt kilometrów stąd. Kurewsko daleko od OK. Aha, przy okazji. One nie wrócą. Mają Zero RH Minus. Plus promil. Na głowę.

Chcę zabić. Nie mam kogo. Jestem sama, w dodatku martwa. Wszystkie przekleństwa świata już wypowiedziałam. Sąsiedzi świadkami. Został mi jeno jęk.

Kiedyś, z podobną migreną trafiałam do szpitala. Czy zatem powinnam zadzwonić po karetkę? Wyjście wydaje się słuszne. Przynajmniej będzie mi ciepło. Może dadzą zastrzyk. W czeluść nieświadomości znów wpadnę, trudno. I już, już wybieram numer, gdy w domu coś chrobocze, coś kaszle i nagle otwierają się drzwi. A z nich wychyla obrośnięta dredami głowa. Należąca do nieznajomego. Nieznajomego w moim domu. Nieznajomego, jak sam rodzajnik wskazuje – płci męskiej. I jeśli dredy można zaliczyć do jakiegokolwiek okrycia, jest to jego jedyne okrycie…

Czy Państwu się nie wydaje, że ta historia jest nieco za długa? Czy weekend się dopiero zaczął? Wszak dobrnęliśmy do soboty rano, a przed nami dwa długie dnie. Ciąg dalszy wkrótce nastąpi, tymczasem iść muszę, tygrysa z łazienki przepędzić…


Filed under: Jaja to zdwojone ja, Sens Życia Tagged: polski bus, weekend, zapitki zakąski

Morderstwo doskonałe

$
0
0

czyli gdzie jest (wściekły) pies pogrzebany

Stoję pod drzwiami, w których tkwi głowa młodzieńca, a za nią jak w filmie o lemurach, wyłania się całe stado zaspanych, ale czujnych głów

z2486370M,Wsciekly-pies

Fot. Krzysztof Duklas/AG

Skończmy już z tym weekendem! Piątek to nie jest żaden koniec świata! Poza tym, po ostatnim wpisie zderzyłam się z falą protestów. Wśród pikietujących znalazła się delegacja z Moskwy, rzecznicy prasowi: Polskiego Busa, Policji i nie wiedzieć czemu, Straży Pożarnej. Do oburzonych dołączyli wegetarianie, którzy przekonani o nadużywaniu przeze mnie siekanego mięsa w Zakąskach i Zapitkach, obrzucili mi skrzynkę pocztową przepisami na kotlety z soi. Swój bunt wyrazili także przedstawicie Trójmiejskiego Zrzeszenia Maratończyków, którzy kategorycznie nie zgadzają się na rozpijanie zawodniczki dzień przed biegiem. Prawdziwą rewoltę zaprezentowała również moja rodzina, wyrąbując mnie z drzewa genologicznego.

Obrońcy Praw Zwierząt przysłali pozew.

Mam pisać dalej? Boję się. Ale dobra, napiszę. Bo historia jest warta śmierci. Rzadko tak uważam, tym razem wiem na pewno. Wolę zginąć, niż nie opisać tego, co się przytrafiło pewnego weekendu, tydzień przed końcem świata, w małej kaszubskiej wsi.

A więc jest sobota. Stoję pod drzwiami, w których tkwi głowa młodzieńca, a zaraz za nią, jak w przyrodniczym filmie o lemurach, wyłania się całe stado zaspanych, bo zaspanych, ale czujnych głów.

- Elo… – odzywa się wreszcie jedna z nich, która dziwnym trafem mówi głosem mojego syna.

Może mam migrenę. Może jestem blondynką. Może spałam dwie godziny. Ale w jednej sekundzie pojmuję, że tej nocy na świecie odbyła się nie jedna impreza, ale dwie imprezy, i obie mają coś wspólnego ze mną. A jeśli chcę żyć, powinnam jak najszybciej opuścić jedną z nich. I, albo urządzę teraz przyspieszony koniec świata i herkulesową siłą (której nie mam) powyrzucam z domu te reggae głowy, albo potulnie się odwrócę i będę spać na wycieraczce u Ewki.

Wybieram to drugie. I teraz przychodzi czas na historię, za którą chcę umrzeć. Ale po kolei.

Przychodzę spać na wycieraczce, a na niej siedzi labrador. Duży i silny Pies Pańci, ten sam, co ostatnio upodobał sobie dmuchawce. I, czy z braku dmuchawców (grudzień), czy z racji niezgłębionej przez nikogo tajemnicy, spokojny do tej pory jak kamień Pies Pańci najwyraźniej przekroczył Rubikon wieku średniego.

Zgadzam się, jeśli kryzys środka życia to czerwone Mitsubishi Lancer. Ok., jeśli to żółte Lamborghini. Nie ruszają mnie białe Macintosh-e. Wszystko rozumiem, ale szaleństwo Psa Pańci przyprawiło mnie o (nie tak trudne do uzyskania w moim stanie) torsje.

Otóż Pies Pańci postanowił zostać mordercą. I Pies Pańci faktycznie zamordował. I teraz Pies Pańci siedzi na wycieraczce Ewki z ofiarą w pysku.

- Ewka, kurwa, otwieraj! Pies Pańci zagryzł psa sąsiadki! Nieszczepiony na bank! Nieubezpieczony! Proces, odszkodowanie, dżisas! Pańcia ma przejebane! Ewka, otwieraj! Ewka! Ewka…!

Ewka wychodzi w dresach do joggingu i z miejsca dołącza się do moich torsji. Po chwili razem wciągamy do garażu mordercę z trupem i pilnie ustalamy plan. Najpierw telefon do Pańci. Jak słusznie przypuszczamy, Pańcia również wpada w nagłą niedyspozycję trawienną. Chwilę potem, ku naszemu zaskoczeniu, przytomnie postanawia ukryć zwłoki i udawać, że nic się nie stało.

- Bez sensu – zauważa Ewka. – Zaczną się jaja, alerty, poszukiwania, listy gończe. Rozkleją po osiedlu zdjęcia, apele. Dzieci będą płakać, niekończąca się historia. Mam lepszy pomysł.

I tu Ewka przechodzi inny Rubikon. Ewka posiada pewną zdolność. Jest to chyba najbardziej pożądana zdolność w dziejach ludzkości. Zdolność do obmyślenia perfekcyjnego planu. Planu, jakiego nie rozgryźli najwięksi detektywi wszech czasów. Mordercy światowej sławy przy tym leżą i płaczą. Tak, moi Państwo, Ewka przekracza Rubikon symbolizujący MORDERSTWO DOSKONAŁE.

- Bierzemy zwłoki i po cichu, żeby sąsiadka nie zauważyła, wrzucamy je do budy. Sąsiadka jutro znajduje zdechłego psa, robi mu pogrzeb i po sprawie.

Patrzymy z Pańcią na Ewkę z lękiem pomieszanym podziwem i nie mówimy ani słowa. Pod osłoną godziny piętnastej (tak się w grudniu ściemnia) truchtamy z martwym psem ku jego, niedawno jeszcze ciepłemu, legowisku. Ręką zgrabiałą dotykam klamki od furtki sąsiadki, furtka groźnie zgrzyta.

- Cii! Nie obudź psa! – szeptem krzyczy Pańcia, ale chwilę zaraz się uspokaja, bo pies jak zabity – faktycznie milczy.

Sąsiadka jak zaklęta, też milczy. W domu siedzi bez ruchu, głowę przed telewizorem w niebieskiej poświacie zanurzoną – wszystkie gorączkowo obserwujemy. Serca nam dudnią, tętnice kruszeją. Migrena moja wraz z psem sąsiadki czeźnie. Niech mi ktoś powie, że w obliczu śmierci ma migrenę! Ja nie mam. Jest trup, nie ma sprawy. Plan doskonały Ewki wypełniamy z szacunkiem i pietyzmem. I tylko zmarmurowiałymi od mrozu wargami:

- Ja pier…ę, ja pier…ę, ja pie… ę – szepczemy.

Jest buda! Sztywne truchło siłą trzech współmorderczyń wciskamy, ocieramy czoła od lodowatego potu i mkniemy do furtki, furtkę: „zgrzyyyt”, zamykamy i teraz zgodnym, równym galopem – do sklepu po wódkę.

Trzy godziny i cztery wściekłe psy (na głowę) później siedzimy wesoło przy kominku, i gładząc Psa Pańci, bawimy się historią, raz po raz przerywając debatę śmiechem.

Gdy nagle do drzwi rozlega się pukanie.

Pukanie początkowo słabe, jednak coraz odważniejsze, przeradza się wreszcie w łomot. Zastygamy w  poczuciu nieczystego sumienia. I nagle przypominam sobie o zaginionych na poligonie Bliźniętach syjamskich, dwóch kobietach z jedną grupą krwi. Przypominam sobie o Wołoskiej i Siostrze Młodszej.

- To one! – podskakuję z radością i lecę ku drzwiom.

Ale to nie one.

To SĄSIADKA.

Stoi w drzwiach i patrzy stalowym wzrokiem, wyraźnie czymś poruszona. Głuchy jęk przechodzi przez przedpokój, Pańcia chowa się za kominek.

Ewka chrząka, wstaje z podłogi, podnosi głowę i stalowemu spojrzeniu stawia czoło. Wszak ona plan wymyśliła! Niech się tłumaczy! Niech mówi, co za pomysł?! Kto psa zabił? Dlaczego? Jak? Gdzie narzędzie zbrodni!? Czemu jeszcze żyje?! Czemu bestia wściekła po okolicy biega?! I kto za to wszystko zapłaci?!

A w ogóle, co za żarty z pogrzebu, ze śmierci jaja?!!

Ewka milczy, sąsiadka milczy, wzrokiem się krzyżują, mierzą i wreszcie ta druga ożywa:

- Widziała pani może kogoś, że się kręcił? Koło domu gdzieś, mojego? Przy budzie? Psa? Hę?

- Nie.

Krótkie, żołnierskie, piękne. Ewka, generał!

- Na pewno?

- A co się stało?!

I kto kogo teraz przesłuchuje, co? Ewka sąsiadkę, czy odwrotnie, co? Hę?

Tu sąsiadka mięknie, żołnierskiemu duchowi Ewki ulega, głowę zwiesza i słabym głosem mówi:

- Jacy ludzie, wie pani, jacy ludzie są… Pies mi zdechł wczoraj, zakopałam za działką, trochę śniegiem, bo ziemia zmarzła… a dziś ktoś psa odkopał i do budy wrzucił…


Filed under: Jaja to zdwojone ja, Sens Życia Tagged: wściekły pies

Każdy ma jakiegoś Żyda

$
0
0

Świąteczna rozmowa liryczna

Ulepiłem bałwanki, bo zagroziłaś mi śmiercią. Swoją drogą, wielkie mecyje…

Skoro balwany moga ludzie tym bardziej

Wykonanie i zdjęcie: Dawid

Zwykle mam tak, że nad barszczem świątecznym unoszę się, wiruję i znikam w mentalnej samotności. Samotności, której pragnę od kiedy pamiętam, a być może nawet od kiedy nie pamiętam. Być może już na początku świata, gdy mnie jeszcze nie było, tęsknota za samotnością ssała źródło niegaszące pragnienia – mojego pragnienia samotności. Cisza, jakiej nie doznałam od czasów prenatalnych, przez wschodnio-północny kataklizm moich narodzin i późniejsze, dramatyczne zmagania się z coraz bardziej splątaną rzeczywistością, aż do dzisiejszego barszczu – wyje jak nie nakarmiony wilk w czeluściach mojej duszy. Dlatego odrywam się od stołu z białym obrusem, uśmiechając się nieznacznie do nigdy nie przybyłego Nieznanego Gościa i rozpoczynam swoją powietrzną wędrówkę ku samotności.

I tak na sekundę trafiam do maleńkiej, doskonale pustej przestrzeni. Na sekundę, bo faktycznie zaraz potem w samotni pojawia się ktoś jeszcze. Siada naprzeciwko mnie, milczy, udaje, że go nie ma. Ale, oczywiście, ja już go poznaję i natychmiast przybieram ten nasz znajomy, nawzajem wymieniany, serdeczno-lekceważący uśmiech.

- Większych kapeluszy nie mieli? – zaczynam, a on wyciąga rękę z rękawiczki i pokazuje mi środkowy palec. Chwilę potem zza pazuchy dosięga bukietu konwalii i mówi.

A mówi tak:

“- Byliśmy w Sopocie kiedyś, weszliśmy do Spatifu, siedziało jakieś twoje towarzystwo. Wstałem do baru, by kupić ci piwo, a oni zapytali, z którego obozu uciekłem.

- Dobra. Ale sam zacząłeś, że chcesz do Izraela, do wojska się zaciągnąć…

- Każdy ma jakiegoś Żyda.

- Twój “Żyd” to był Arab.

- Ulepiłem bałwanki.

- Bo zagroziłam ci śmiercią.

- Wielkie mi mecyje.

Milczysz, a za chwilę zaczynasz śpiewać, tak właśnie, jak ja chcę:

- Sag mir wo die Männer sind…

Pytasz, czemu akurat chcę po niemiecku? Mnie to kręci. Kręci mnie niski głos, władczość, cynizm, twardość głosek, gdy śpiewasz w tym znienawidzonym przeze mnie, przez wszystkich moich najbliższych, języku. To jakaś forma masochizmu, ekscytująca podróż do piekła, którą zafundować możesz tylko ty.

- Sag mir wo die Blumen sind, wo sind sie geblieben? Mädchen pflückten sie geschwind… Wann wird man je verstehen…?

-  Psychol – przerywasz nagle, bo już nie możesz dłużej, pewnie nie znasz tekstu. Zaraz jednak przenosimy się na łąkę, na koc, pijemy wino, jemy makaron z owocami morza i gadamy głupoty. To znaczy, ja mówię do rzeczy, a ty mi przerywasz. Zaczynam tak:

- Pewien facet się zakochał…

- Ty? Ty się zakochałeś?! – Oczywiście, nie masz za grosz wyczucia. Mimo to, ja uparcie i z opanowaniem ciągnę:

- Słuchaj, możesz mi nie przerywać? Przypuśćmy, że jakiś facet – nie ja – jakiś facet się zakochał w kobiecie…

- We mnie? – znów przerywasz, szkoda gadać. Ale ja jestem jeziorem, kamieniem, mnichem tybetańskim jestem i jeszcze nie palnąłem cię w łeb. Piję zatem wino i mówię:

- Nie w tobie, w jakiejś obłędnej kobiecie, cudownej i mądrej, oczywiście, że nie w tobie. A więc jakiś facet zakochał się w pięknej kobiecie…

- Mówiłam ci sto razy, nie rób tego! Ostrzegałam! A ty swoje!

Dziab, dziabię widelcem kalmary i myślę, że cię zabiję. Ale nie, nie dam się sprowokować, najpierw opowiem do końca tę historię, opowiem, choćby to miała być ostatnia historia na tym świecie:

- I on ją zaprasza do siebie…

- Nigdzie nie idę!

Udaję, że nie słyszę.

- I on ją zaprasza, otwiera wino, zapala świece…

- Szabasowe? – wyrywasz się, sama przyznaj, że głupio.

- …wreszcie idą do sypialni, a tam na prześcieradle…

- Pająk!

- Kretynka!

- Nie pająk?

- Nie, nie pająk. Płatki. Płatki…

- Śniadaniowe?

- Zwariuję!

- Kukurydziane?!

- Zamkniesz się wreszcie?

- To jakie płatki?

- Płatki róż…

Ty milczysz, wywracasz oczami, że ci się nie podoba, że co ja, Danielle Steel? Lepiej chodź, mówisz, idziemy na wódkę. I faktycznie gubimy się w mieście, w Warszawie gdzieś przepadamy, jedna knajpa i druga, ty znów mi śpiewasz po niemiecku i to mnie budzi, bo przecież na świecie jesteśmy, na świecie, gdzie płatki róż to głupota…

Chrzanię te płatki róż, chrzanię szabasowe świece, bo wiem jedno, wiem na pewno, że dopóki będę przychodził w twoich myślach, ty nigdy nie będziesz samotna. A przecież ja nigdy nie przestanę przychodzić, czemuż miałbym przestać?

- Patrz, Dawid, jak się porobiło – mówisz zamyślona.  - Ty jesteś wieczny, a ja doczesna.

Pocieszę cię. Ty też będziesz kiedyś wieczna.” 


Filed under: Sens Życia

Horoskop na 2013.

$
0
0

Nowy Rok, stara bieda

Przed nami kolejny Nowy Rok, rok odłączanego prądu, wyjącego debetu i triumfu spółki Jeronimo Martins

nowyrok003

wersja nie do odrzucenia w 2013: Michael z Biedronki

Faraon zobaczył we śnie siedem pięknych i spasionych krów, które wyszły z Nilu i hasały po zielonej łące. Był to piękny i wzruszający widok. Krowy miały czystą sierść barwy karmelowej i wyglądały tak, że można by je zjeść na surowo, o ile wszyscy by dzielili moją pasję względem tatara.

Ale wróćmy do naszej historii.

Faraon mlasnął, uśmiechnął się i dalej oddawał się rozkoszom snu. Ale sielankę przerwały czarne i chude jak szkielety bydlęta, które również wyszły z rzeki. A było ich siedem. A przez to że wygłodzone – napadły na apetyczne karmelowe krówki i pożarły je w oburzający sposób.

A straszne były przy tym i ponure jak duchy.

Faraon zerwał się z wrzaskiem i zwołał proroków z całego Egiptu. Ale nikt nie rozumiał znaczenia faraonowego snu. Znalazł się jednak więzień, młody lecz roztropny Żyd, Józef. I ten sprytnie całość wyjaśnił, a sprawa była tak oczywista, że trzeba było tępoty faraona, by snu nie rozumieć. Po latach tłustych (których raczej nikt dziś nie pamięta) nastają lata chude (w których cudownie wraca pamięć o tych pierwszych).

Proroctwo to znów przypomina nam o ponurej przyszłości. Przed nami kolejny Nowy Rok, rok odłączanego prądu, wyjącego debetu i triumfu spółki Jeronimo Martins.

Drodzy Państwo. Rok 2013, podobnie jak poprzednie, nie będzie miał nic wspólnego z kalendarzem Majów. Daleko mu będzie do planów Nostradamusa. Jeśli zaś upieramy się na jakiś horoskop, jeśli już bardzo byśmy chcieli, aby rok 2013 był spod jakiegoś znaku, to owszem, widzę analogię. Musimy jednak poszerzyć gwiezdną menażerię wszystkich horoskopów świata i do dumnego grona Smoków, Skorpionów, Koziorożców przyjąć małego owada w czarne ciapki.

Według chińskiego horoskopu Nowy Rok ma być rokiem Węża. Otóż bzdura. Rok 2013. będzie spod znaku Biedronki.


Filed under: Sens Życia Tagged: Horoskop na 2013 rok, Nowy Rok 2013

Miłość, śmierć i noc sylwestrowa

$
0
0

Przed północą

Zabić. Nic prostszego? Spróbujcie wziąć nóż i machnąć nim w czyjeś plecy. Sami widzicie, nie godzi się

1280934923_by_pawelolesno_6001

fot. demotywatory.pl

Dzisiejszy tekst będzie o miłości. O miłości do bliźniego, którego tak strasznie kochamy, że nie pozostaje nam nic innego, jak…

Ale po kolei.

Od pewnego czasu budzę się ze smakiem krwi w ustach. Staję przed lustrem, przyglądam się zaspanej twarzy, badam usta, zęby, dziąsła, wysuwam język… i nic. Ale czuję, czuję wyraźnie, jakbym przed chwilą rozszarpała jakieś ciało, jakbym dopiero co przegryzła czyjąś szyję.

I narasta we mnie coraz wyraźniejsze przeświadczenie, że nie mam wyjścia. Muszę zabić. Muszę dokonać aktu mordu, bo jeśli tego nie zrobię, nigdy nie przestanie dzwonić mój telefon, nigdy nie ustaną SMS-y, nie skończą się maile, nie zniknie z mojej drogi ta osoba, którą właśnie postanowiłam zabić. Nigdy nie przestanę jej przypadkowo spotykać! A nawet, jeśli przestanę spotykać przypadkowo, nigdy nie przestanę się z nią umawiać, by ją spotykać nieprzypadkowo!

Powody? Jest ich aż nadto. I bynajmniej nie chodzi o nienawiść. Morderstwo z nienawiści to profanacja. Istne foux pas. Nieporozumienie trącące banałem. Nie interesuje mnie ta sprawa. Nikt nie jest w stanie wywołać we mnie tak płaskich uczuć, jak nienawiść. Gardzę nienawiścią. Nienawiści nienawidzę.

Wybieram miłość. I z powodu tej miłości muszę zabić. Innego rozwiązania nie widzę. Nie wiem, jaki inny zgrabny sposób uwolni mnie od uczucia nigdy nie nasyconej tęsknoty. Jak poradzić sobie z intensywnością kontaktów i ciągłą pokusą następnych? Jak uwolnić się z więzów nieustającej korespondencji? Jak nie spotykać przypadkiem, jak nie nachodzić, nie śledzić? Czym, jakim narzędziem przeciąć niewidzialną smycz, krępujące moją wolność pęta?

Otóż narzędziem zbrodni.

Mówicie, nic prostszego? Dobre sobie. Spróbujcie zatem, ot tak, kogoś zabić. Spróbujcie wziąć nóż i machnąć nim w czyjeś plecy. Sami widzicie, że to nie fair. Nie godzi się.

Poza tym, ja w ogóle brzydzę się przemocą. Swojego czasu nosiłam się z zamiarem zabicia kota i, jak powszechnie wiadomo, sierściuch ma się dobrze. Podczas gdy ja odchodzę od zmysłów. A przecież ja go nawet nie lubię! Nie tęsknię do niego! Wolałabym, żeby go nie było. Żeby nie właził mi na blat kuchenny. Żeby nie spał w moim łóżku. Żeby nie pętał się pod moimi nogami w poszukiwaniu puszki z żarciem, gdy ja się spieszę do pracy. W ogóle chciałabym, żeby znikł. Ale jednak on żyje. Bo nie umiem go zabić. Jak zatem mam zadać śmiertelny cios osobie, którą kocham?! Która w dodatku niczego się nie spodziewa? Która ma jakieś plany? Która być może ufa, że nic takiego się nie wydarzy? Która być może przypuszcza, że nic takiego mi nie przyszło mi do głowy? Która w swej czystej naiwności wierzy w moją łagodność?

I tu się należy rozmówić. Przedyskutować sprawę. Ostrzec. Wspólnie ustalić sposób morderstwa, termin i pochówek. Ostatnią wolę. Mowę pogrzebową. Rodzaj trumny. No, jest tego trochę. Przecież nie zabiję i nie porzucę ciała byle gdzie. W końcu kocham!

Tak więc postanawiam, że sprawę omówię przy najbliższej okazji, a najbliższa okazja nadarza się w sylwestrowy wieczór. Siedzimy razem, robimy zero pół, zagryzamy ogórkami kiszonymi, zbliża się północ. Godzina dwunasta w nocy (a tym bardziej dwunasta w nocy u schyłku roku!) od wieków niesie za sobą jakąś ostateczność, grozę, nieodwołalność. Wszystkie horrory świata wyświechtały tę porę do cna, a dziś stała się symbolem nadprzyrodzonej zbrodni. Moja miłość jest nadprzyrodzona, za moment popełnię zbrodnię, więc wszystko się świetnie składa. Patrząc marmurowo w oczy ofiary, tak oto informuję:

-  Muszę cię zabić.

Atmosfera zaskakująca, ofiara bowiem się śmieje. Ruszam więc do ataku, wbijając gwoździe argumentów w swój wyrok:

- Jestem samotnikiem, jestem jak wąż!

- Dlatego obdzwaniasz pół świata, gdy jesteś sama?

- Nie mam chwili spokoju, w kółko rozmawiamy przez telefon…

- Bo w kółko do mnie dzwonisz.

- Przez ostatni miesiąc dostałam od ciebie ponad tysiąc SMS-ów.

- To były odpowiedzi.

- Ciągle się spotykamy.

- Bo za mną łazisz.

- Dobra, powiedz, kiedy mogę cię zabić?

- Chwilowo nie mam czasu, cały tydzień zajęty, codziennie spotkania z pewną psychopatyczną wariatką…

- A więc odpocznijmy od siebie!

- Ok., nie ma sprawy. Sama tego chciałaś. Zobaczymy się w przyszłym roku.


Filed under: Sens Życia

List demotywacyjny

$
0
0

Czyli jak nie wpaść na rynek

Wszystko, czego dokonam, chowam do szuflady. I niech tak zostanie 

544410_2985840081026_568790016_n

… od nadmiaru pracy można zwariować…

Idę o zakład, że większość z nas jest w trakcie poszukiwania pracy. W jednym województwie każdego dnia wysyłamy w niebyt sto siedemdziesiąt tysięcy życiorysów. Tysiące dekorowanych dyplomami CV trafia codziennie na biurka znudzonych HR-owców, którzy między jedną a drugą kawą przerzucają nasz los. Potem następuje ich niekończące się milczenie i nasza depresja. Depresja chwilami zmienia się w bunt, pod którego wpływem nabieramy ochoty, by zadzwonić i zadać pytanie:

- Co jest, k…?

Odpowiedź, że kadry doceniają nasze kompetencje i o mały włos nie zdecydowały się na nas, zupełnie nas nie zadowala. Miotamy się więc  jeszcze trochę w gniewie, po czym znów rzucamy się w wir poszukiwania pracy. Pracuj.pl to nasza strona startowa, Goldenline okupujemy od wieków. W rozmowach kwalifikacyjnych jesteśmy weteranami. Znamy na pamięć zaskakujące pytania. Regułki rekrutacyjne recytujemy jak pacierz. Urząd pracy jest naszym kościołem. Jesteśmy mądrzy i wykształceni. Języki, komputer, bardzo proszę. Piszemy wygładzone formułki w motywacyjnych listach, prześcigając się w argumentach, dlaczego to właśnie my się tak świetnie nadajemy na to czy inne stanowisko.

Skutek wiadomy. Gorzej z przyczyną.

Proponuję zatem zrobić coś zupełnie innego. Może efekt osiągniemy ten sam, ale z pewnością poznamy jego powód. A przy okazji będziemy się świetnie bawić. Z pewnością podbudujemy ego. Zadbamy o siebie. Podamy sobie dłoń, gratulując kompetencji. Uroku i aparycji. Staniemy się twardymi negocjatorami. Nie damy sobie zabrać premii. Unikniemy cięć. Zwolnień grupowych. Mobbingu i nadgodzin.

Recepta jest prosta. Koniec z uniżonym tonem, z przymilną perswazją. Pamiętajmy jedną rzecz. To MY jesteśmy fajni. Właściwie – za fajni.  Dlatego dziś napiszemy drastycznie inne podanie, niż zwykle. Mianowicie takie:

Szanowni Państwo!

NIE CHCIAŁABYM pracować w Państwa firmie. W ogóle mnie to nie interesuje. W poniższym liście DEMOTYWACYJNYM postaram się wyjaśnić, dlaczego NIE nadaję się na to stanowisko

  1. Mam porażającą aparycję. Umówmy się jednak, że zachowam tę cechę dla siebie. Uroda nie trwa wiecznie, a stres w pracy przyspiesza jej przemijanie. Nie dam się namówić.
  2. Jestem świetną specjalistką. A wszystko, czego dokonam, zamykam szczelnie w szufladzie. I niech tak zostanie.
  3. Nie mam żadnego doświadczenia, dlatego nie chcę nabrać złych nawyków na starcie. Pozostając bezrobotną, dbam o czystą kartę zawodową, jaką mało kto się może pochwalić. Angażując się w Waszej Firmie, ryzykowałabym brawurą skalania nieposzlakowanej opinii. Zatem, wybaczcie.
  4. Człowiek musi się cenić, a przecież wiadomo, że prędzej czy później zaczniecie się handryczyć o wysokość wynagrodzenia. Z góry nie zgadzam się na Waszą stawkę.
  5. Wasza firma mieści się dwa przystanki tramwajem od mojego mieszkania. To jednak spory kawałek. Załóżmy, że jest awaria trakcji. Wypadek. Strajk. Miałabym iść na piechotę? Sami rozumiecie, że to wykluczone.
  6. Od nadmiaru pracy można zwariować. To powszechnie znana prawda. Angaż oznacza więc rychłą terapię na leżance u psychoterapeuty.

Mam nadzieję, że tymi argumentami przekonałam Państwa do przychylnego rozpatrzenie mojego podania. Licząc więc o zaniechanie jakiegokolwiek kontaktu -

- serdecznie pozdrawiam.

PS. Brak kontaktu to też, u diabła, brak autorespondera!”

———————————————————————————————–

 ”BE Magazine, 02/2012″. 

 


Filed under: Sens Życia

14 milionów dolarów na horyzoncie

$
0
0

Czyli reklama dźwignią bloga

bogata33023209919_copy

Szanowna Pani!

Zwracam się do Pani z pewnym pytaniem oraz prośbą. Jesteśmy firmą, która wprowadziła nowe produkty toaletowe na polski rynek. Zajmujemy się produkcją i sprzedażą papieru toaletowego, tamponów i podpasek. Czy zechciałaby Pani przetestować nasze produkty i napisać o nich wzmiankę na Pani blogu?
Chętnie odpowiem na WSZELKIE pytania.

Dziękuję i pozdrawiam!

AM

—————————————————-

Dzień dobry, AM!

Mam tylko jedno pytanie:

Jaki jest sens życia?

SK


Filed under: Sens Życia Tagged: jak zarobić na blogu, reklama na blogu, zarabiaj nie wychodząc z domu

Abonent jest czasowo niedostępny

$
0
0

Nie mogę! Nie mam czasu! Zamykam ten blog!

Nie ma mnie, drodzy Państwo, nie ma, znikłam. Muszę się za życie wziąć, schudnąć, uczesać. Palenie rzucić. Zupę ugotować, jakieś witaminy przyjąć, Jezu, nie wiem. Ale nie pisać już! Nie pisać! To koniec.

Szanowni Państwo. Wpadłam w trans i ni z gruszki ni z pietruszki napisałam Dzieło Mojego Życia. Zajęło mi to jedyne cztery lata. Ale chyba właśnie skończyłam. Hej ho!

Przede mną splendor i pieniądze. Sex, drugs and rock’n roll. Smoliste noce bohemy, pluszowe wnętrza taksówek. Rozpusta i hedonizm. Nieograniczone zakupy w Biedronce. A, i wywiady w telewizji śniadaniowej! Tebebe, wyciągaj Rubina!

Ale zanim to się stanie, muszę wysłać maszynopis do wydawców i odczekać jakieś dwadzieścia pięć lat na pokrętną odpowiedź.

Tymczasem idę spać.


Filed under: Sens Życia

Karma z Biedronki i zimne kartofle

$
0
0

Cena filantropii

kotKarmię bezdomne koty, a one się krzywią. Chore? A skąd! Żywe, prężne, błyszczące. Tylko… NIEZADOWOLONE

Zima, zima, chłód i nędza. Zwierzęta marzną, przymierają głodem. Biedactwa bezdomne. Kotki niebożęta. Trzęsą się chuchra ledwo żywe, ducha niebawem wyzioną. Jadę więc do Biedronki kupić karmę, by biedne zmarznięte nakarmić. Trzy paczki, czterdzieści dziewięćdziesiąt z dobrego serca przepuszczam. Cena filantropii – równowartość Jim Beana. No trudno. Wszak życie trzeba ratować. Stworzenia bezbronne, w mrozach styczniowych skute – od śmierci głodowej uwolnić. Wracam więc z tą karmą do domu, w miski wsypuję, wychodzę przed dom.

- Kici, kici! – koty z całej wsi wołam. Przychodzą, wąchają. Twarze krzywią. Nosy na kwintę zwieszają. Wąsami z rozczarowaniem kręcą. Miauczą, ale bez nadziei. Nie jedzą! Nie chcą! Chore? A skąd! Żywe, prężne, błyszczące. Tylko… NIEZADOWOLONE!

Karma z Biedronki niedobra.

Jezu. Jadę z powrotem, Biedronkę prychając mijam, jadę do sklepu zoologicznego, karmę dwadzieścia za kilogram kupuję, trzy kilo – sześćdziesiąt, kurwa, Johny Walker. I to zero siedem. Cóż, życie ratować muszę, na pieniądze nie patrzę, wszak kocie maleństwa śmierci z gardła wyrywam.

Wracam, wsypuję niedużo, sprawdzam, czy posmakuje. Jedzą? Jedzą! Uf!

Ale co z karmą z Biedronki mam teraz zrobić? Wymieszać! Koty zapachem tej drogiej zwiedzione całość zjedzą, wilk syty i owca cała. Mieszam, podaję. Jedzą? No niby jedzą, ale pokrętnie. Łapami grzebią, coś wybierają. No trudno, zostawiam towarzystwo w spokoju, pewnie ich moja obecność krępuje.

Wracam po godzinie, patrzę, karma za dwadzieścia znikła, z Biedronki nieruszona.

Opowiadałam Wam o kobiecie z Baru Syrena? Bar Syrena we Wrzeszczu to miejsce zacne, a niedrogie. W barze tym dość często goszcząc, raz byłam świadkiem podobnego do dzisiejszego wydarzenia.

Siedzę i jem pierogi. Nagle wchodzi kobieta, bezdomna, rozczochrana. Wchodzi i staje przy kasie i mamrocze błagania o porcję strawy, bo nic nie jadła od dwóch dni. I z głodu zaraz padnie jak nic.

- Nie dam! – krzyczy barmanka i ostentacyjnie odwraca głowę.

Siedzę z pierogami w kącie i obserwuję sytuację. Bezdomna tkwi na posterunku jak ranny żołnierz. Cicha, skulona, pokorna, cierpliwa. Szkoda mi jej. Zaczynam nienawidzić bezdusznej barmanki. Jak tak można? Płakać mi się chce. Nie wytrzymam. Zaraz wstanę i kupię tej biednej kobiecie schabowego z ziemniakami. Niech sobie zje, biedna. Niech ma…

Czy to była telepatia? A może serce zmiękło barmance? Grunt, że dała wreszcie bezdomnej porcję ziemniaków i schabowego. Tamta chwyciła danie, dopadła stolik, na którym błyskawicznie poustawiała stos siatek, po czym rzuciła się z widelcem na obiad. Połknęła ziemniaka i zastygła w bezruchu, skupiając uwagę całego baru. I nagle głośno odsunęła talerz, trzasnęła widelcem o stół i z oburzeniem wrzasnęła:

- Kartofle zimne!


Filed under: Sens Życia

Blog Roku 2012

Mężczyźni są z Marsa, a kobiety są z gruntu. Złe

$
0
0

Żaden mężczyzna nie ma brzucha

Facetowi NIE PRZESZKADZA podniesiona deska klozetowa, więc o co robić raban?

5facet

fot.kobieta.wp.pl

Całe dzieciństwo jakoś się przekolebałam w dobrych relacjach z płcią przeciwną, ściśle z płcią zupełnie odmienną (nie napiszę, że brzydszą, bo i tak się już naraziłam). No więc, nie powiem, było całkiem zabawnie. Lubiliśmy się, pożyczaliśmy sobie temperówki, graliśmy w piłkę nożną, zbudowaliśmy klub na strychu. Potem, na studiach, pędziliśmy sobie bimber, chodziliśmy na piwo, słuchaliśmy płyt i, co tu narzekać, nie było aż tak źle. Zwykłam myśleć, że chłopcy są całkiem w porządku, że w przeciwieństwie do dziewczynek nie wykazują skłonności do nabzdyczenia, a jak się dobrze trafi, to z takim chłopcem można ukraść kilka przysłowiowych koni.

Tu należałoby wspomnieć Krzysztofa K., inicjatora i głównego organizatora wyścigów ślimaków (z braku konia i ślimak dobry), który widząc mój niepohamowany apetyt, postanowił w trzeciej klasie podstawówki robić mi kanapki do szkoły. I robił!

Warto przywołać także wspomnienie Pawła S., wielbiciela tubifeksów, który przekonany o ich obecności pod skorupą lodu, w środku zimy urządzał imprezy na środku Jeziora Kortowskiego. Do dziś nie pojmuję, jakim cudem przeżyliśmy. W każdym razie – wszystko było ok.

Ale któregoś dnia dorosłam. I zaczęłam pisać. Na przykład o relacjach międzyludzkich. O wadach i zaletach obu płci (przysięgam, niejednej babie dokopałam). Ale gdy zaczęłam pisać, moje stosunki z mężczyznami się zmieniły. I nie chodzi tu bynajmniej o stosunki cielesne, ale relacje mentalne. Emocjonalne. Życiowe.  Moje pisanie, niczym klin, wbiło się między mną a mężczyzną i rozłupał naszą przyjaźń. Ściśle – faceci wpadli w furię. Bo, wybaczcie, żarty z anonsów panów na portalach erotycznych? Żarty z  impotencji? Żarty z otłuszczonych torsów plażowiczów? Żarty z dominacji? Z szowinizmu? Z żądzy władzy? Z przekonania o swojej wyjątkowości, z bycia pępkiem świata? Z braku samokrytycyzmu?

I tak, z całkiem przyjemnej kobietki zmieniłam się w brzydką, tłustą feministkę, przekuwającą swoją frustrację w pseudo literaturę, a problem polega na tym, że żaden facet mnie nigdy nie zechce, bo przecież jestem brzydką i tłustą feministką. Wszystko skiepściło się do tego stopnia, że – by ratować resztki swojej pozycji w poukładanym świecie – muszę odszczekać to co napisałam.

Tak więc odszczekuję i przyznaję, że:

  1. Mężczyźni, owszem, są z Marsa, ale kobiety są z Ziemi, a nawet z gruntu. Złe.
  2. Jeśli jednak kobieta będzie miła – facet, owszem, zabierze ją na orbitę, żeby sobie zobaczyła gwiazdy. A potem może nawet kupi jej mikser.
  3. Kobieta z racji punktu powyższego MUSI być miła, bo jak nie jest miła to normalnie,  sorry. Znaczy: lesba.
  4. Jak świat światem żadnemu facetowi NIE PRZESZKADZA podniesiona deska klozetowa, więc o co robić raban?
  5. Faceci są ogólnie rozkoszni. Jak dzieci. Dlatego pozostają tacy (jak dzieci) do końca życia. Nie muszą odnosić po sobie talerza, wycierać butów ani składać skarpetek. A ti ti…
  6. Żaden mężczyzna nie ma brzucha. Ani tym bardziej, cycków. Dlatego może sobie chodzić z gołym torsem po mieście, podczas gdy, umówmy się, kobieta powinna się jednak zakryć. (Jeśli mężczyzna ma ochotę popatrzeć na gołą babę, to se ją wygugla.)
  7. Faceci mają rację. Tak jest świat ułożony. Jeśli jednak jej nie mają, nie należy się z tym specjalnie wychylać, bo przecież każdy głupi wie, że facet musi być chwalony. To chyba ma rację, co?
  8. Każdy mężczyzna, bez wyjątku, jest świetnym kierowcą. Jeśli więc siedzi obok ciebie, gdy prowadzisz, przyjmuj pokornie wszystkie: “zwolnij”, “zmień bieg”, “szybciej”, “nie hamuj”, “pas lewy”, “pas prawy”, “jedynka”, “gaz”… i broń Boże, nie protestuj! Jeśli jednak masz wątpliwości, patrz punkt 7.
  9. Świat bez facetów byłby straszny. Znikłyby wojny, zbrojenia, przepadłaby polityka. Ale to jeszcze nic, to jeszcze jakoś by się dało naprawić. Największy dramat, aż strach pomyśleć – zniknąłby kler.
  10. Mężczyźni są piękni, inteligentni i mili. Wszyscy. Nawet ten szalenie uprzejmy pan z czarnego BMW, który wczoraj chciał zaparkować akurat w tym samym miejscu, gdzie ja wjechałam, więc wiadomo, miał rację, że opuścił szybę i krzyknął do mnie: SPIERDALAJ!

Filed under: Facet to świnia, Sens Życia Tagged: faceci są z marsa, facet

Perfekcja to nuda

$
0
0

Kim byłby Achilles bez pięty?

Niedoskonałość człowieka jest jego zaletą. Kodem, po którym w tysięcznym tłumie rozpoznaję właśnie jego

--Dawid miał roztrzęsione dłonie. Gdy kupował mi bilet na metro, nie mógł trafić w odpowiedni klawisz automatu. Przeklinał wtedy strasznie, a ja go uciszałam. Mówiłam: niech drżą. Mnie się podoba. Nie każdy przecież może tych dłoni dotykać. Nie każdy to drżenie może uspokoić.

Niedoskonałość człowieka jest jego zaletą. Kodem, po którym w tysięcznym tłumie rozpoznaję właśnie jego. Wada wymowy, krzywe zęby, za duży nos.  Znamię na broń Boże nie idealnej twarzy, rysa na charakterze, skrywana słabość – jakże to piękne! Jakże ciekawe i ludzkie.

Skończmy z tą poprawnością. Perfekcja to nuda. Czymże jest bowiem całkiem gładka cera w porównaniu z wysypem piegów? Czymże jest nieskazitelna dobroć w porównaniu z tajemnicą przewinień? Czymże jest boska niezłomność w obliczu rozdygotania i wahań? Kim byłby Achilles bez swojej pięty? Czymże wreszcie, byłaby bez niej ludzkość?

Uwielbiam wady. Ciemne zakamarki, blizny przeszłości. Mroki duszy, demony. Poharatane grzechem, poparzone żarem występku, serca. Splątane sny, węże w zakamarkach umysłu. Spękane wargi i charczące przekleństwa. Wilczym włosem porośnięte myśli.

Ręce Dawida już nie drżą. Uspokoił je chłodny wiatr od rzeki. Poranna rosa na wiosennej trawie. I dwadzieścia  osiem kapsułek barbitalu. Gdy więc przychodzi dziś do mnie w snach – jest już spokojny. Bez drżenia zapala papierosa, patrzy nieruchomo mi w oczy i wydaje się być całkiem idealny. A gdy znudzona, chcę już go przepędzić, odzywa się tak:

- Co tam, KubRRRyńska?

I wtedy jego gardłowe „r” drze mi skórę na plecach.


Filed under: Sens Życia

Pętla trzech czasów

$
0
0

W gęstniejącym mroku nie zauważam zakapturzonej postaci, co stoi kilka grobów dalej…

zakapturzona

Po ostatnim wpisie zamieszczonym przy okazji Dnia Bezpiecznego Internetu otrzymałam tak gorzkie sygnały od obrażonych internautów (którzy wzięli tekst do siebie), że muszę się teraz ukrywać. Swoją drogą, ciekawe zjawisko – coś jak rzecz o nożycach i stole. Ale zostawmy to.

Tak więc ukrywam się. Właściwie to nie ukrywam się wcale, po prostu wyjechałam na urlop, by w pogoni za życiem złapać nieco oddechu i nie rozprawiać o abdykacji papieża. Miejsce mojego pobytu znają jednak tylko dwie osoby na świecie, które zresztą udzieliły mi schronienia.

Czas mija rozkosznie na bezgranicznym milczeniu, w ciszy nurkuję, w ciszy się pławię, ciszą się oblekam, ciszą jak plastrem się sklejam. Po kątach szukam rozrzucone swe części, zbieram je skrzętnie, w całość układam, liżę swój umysł poraniony, duszę rozdygotaną głaszczę.

Dni mijają bez pośpiechu. Wstaję niezbyt wcześnie, jem w łóżku śniadanie i czytam na potęgę. Za oknem zima hula, ja przy kominku z rozczochraną głową, w niebieskim kocu, w filcowych kapciach piję herbatę z cytryną. I niech mi ktoś powie, że powinnam być teraz gdzie indziej, to zabiję.

Wczoraj wyszłam na spacer. Szłam szybkim krokiem w kierunku lasu i napotkałam cmentarz. Maleńki. Cmentarzyk, rzec można. Uroczy, zanurzony w śniegu, któremu nadchodzący mrok nadał błękitnej poświaty. Furtkę otworzyłam, zajrzałam do królestwa śmierci i śmierci oddech chłodnym pozdrowieniem wiatru mnie przywitał. Poprawiłam szalik i przekroczyłam bramę. Ścieżkę cmentarną, wśród zmarłych domostwa przemierzając, czytałam na głos nazwiska na grobach, jedno po drugim, jakbym czekała odpowiedzi:

- Jestem!

Nazwiska niemieckie, dziwne, historią skręcone z zachodu na wschód, z północy na południe, niczym rebusy skrywają tajemną przeszłość. Krakau. Henschek. Hosenberg.

Szłam na przełaj, zatrzymując się czasem, a że cmentarz niewielki, zaraz przy skrajnej ścianie przeciwległej do wejścia, pod płotem się znalazłam. W śnieżnej zadymce i gęstniejącym mroku nie zauważyłam od razu zakapturzonej postaci, co stała kilka grobów dalej. Teraz wyostrzyłam wzrok, wśród opadających płatków rysowałam szczegóły. Wzrost niewysoki, waga nieduża, włosy spod kaptura na boki wystają, czyżby w kitki związane? Kurtka zbyt obszerna, spodnie przydługie, buty na zimę – za słabe. Stoi i smycz szarpie, a na smyczy pies. Znam ją! Znam dobrze. Podchodzę więc śmiało i mówię:

- Cześć!

Ona się kłania: „dzień dobry”, co mnie z miejsca irytuje, nie ma bowiem gorszego upokorzenia przez młodą osobę, jak podkreślany wobec starszego, niechciany dystans.

- Poznajesz mnie? – pytam, a ona mnie znów denerwuje, bo odpowiada, że nie!

- Ja cię poznaję – rozpaczliwie ratuję sytuację, a z pomocą przychodzi mi pies, który rzecz jasna szaleje z radości na mój widok. Skacze i skamle z euforii, a zaraz potem, choć miejsce ku temu niestosowne, turlamy się razem po śniegu.

- Dwadzieścia lat mnie nie widział – mówię zziajana i śmieję się głośno, mierzwiąc przyjaźnie gęstą sierść.

Dziewczyna odgarnia z oczu kaptur, zdmuchuje śnieg z rzęs i stanowczym szarpnięciem smyczy psa ode mnie odciąga.

- Bzdura, ten pies ma rok.

- Dziecko – tłumaczę z lekkim poirytowaniem – ile ty jeszcze musisz pożyć, by zrozumieć zasady logiki? Wszak stwierdzenie, że roczny pies NIE WIDZIAŁ kogoś lat dwadzieścia, bynajmniej bzdurą nie jest! Rzecz ta jest niezbyt zawiła, a jeśli chcesz w przyszłości pisać (co ci serdecznie odradzam), musisz te proste sprawy zrozumieć!

Dziewczyna jednak nie chce słuchać. Odwiecznym konfliktem pokoleń skłócona, ramionami wzrusza i przerywając to niezwykłe spotkanie, w mroczną przestrzeń odchodzi. Pętlę trzech czasów, bo o tym tu mowa, z młodzieńczą beztroską luzuje, i choć wołam za nią, wołam po imieniu, ona nie chce wrócić, ona się nawet nie obejrzy. Krnąbrna nieczuła jak posąg, porzuca mnie – teraźniejszość w ponurej aurze przyszłości.


Filed under: Sens Życia

Wiatr w Göttkendorf

$
0
0

Urodziła wam się piękna córka. Ukryjcie ją szybko, bo żołnierze idą…

Moje szczelne dotąd schronienie przed światem zaczyna przenikać chłód. Wiatr tłucze się po zamkniętych oknach jak zabłąkany wielki ptak i próbuje wejść do środka.

Dziewczyna z cmentarza jak znikła, tak znikła, druga wizyta na cmentarzu nic nie zmieniła w tej sprawie. Stwierdziłam jednak kilka dodatkowych nazwisk na mogiłach. Wygląda na to, że cmentarz powiększa się z każdą moją wizytą, jakby zapanowała tu jakaś tajemnicza epidemia, jakby ludzie umierali w pośpiechu, a groby im w takim samym pośpiechu wyrastały. Dziwne, że mogiły już stare, omszałe, otłuczone, zębem nieistniejącego czasu pokąsane. Dziwne, że wśród żywej jeszcze społeczności nie widać żadnego popłochu, wszelkim epidemiom od zarania ludzkości przypisanego, a przecież wiadomo, że śmierć jest tylko kwestią czasu. I dziwne, że wiatr morowe powietrze roznoszący – bo przecież wkrótce wszyscy umrzemy – ma tak świeży zapach. Jakby śmierć była zbawieniem, oddechem najgłębszym z możliwych, otwartym na oścież oknem.

Spacer na cmentarz stał się moim ulubionym zajęciem. Badanie historii zmarłych, wyobrażanie sobie ich, gdy jeszcze byli dziećmi, gdy biegli wzdłuż jeziora, z urwanym przydrożnym polnym kwiatem, który nieśli swym matkom w najczulszym prezencie.

Albo, gdy już byli więksi, gdy z łopoczącym sercem stali w deszczu czekając na spotkanie z  pierwszą miłością. Widzę ich zachwyt, gdy ujrzeli swoje nowonarodzone dziecko.

- Syn?

Nie, córka. Córka, jaka piękna! Do matki podobna. Nie, do ojca też trochę. Do ciotki Gertrudy. Do wujka Josefa. Schowajcie ją, kochani, ukryjcie w pościeli, ukryjcie za piecem, w szafie, w komórce na węgiel, ukryjcie ją szybko, żołnierze idą…

Mała Rosie leży po prawej stronie od wejścia na cmentarz. Zmarła 21 stycznia 1945 roku. Śnieg wtedy padał, jak dziś, podobnie jak dziś, wiał wiatr.

Nie pamiętam już nazwiska Rosie. Pamiętam tylko, że całkiem niedaleko, po drugiej stronie alejki jest też grób z moim nazwiskiem.


Filed under: Sens Życia
Viewing all 192 articles
Browse latest View live