W gęstniejącym mroku nie zauważam zakapturzonej postaci, co stoi kilka grobów dalej…
Po ostatnim wpisie zamieszczonym przy okazji Dnia Bezpiecznego Internetu otrzymałam tak gorzkie sygnały od obrażonych internautów (którzy wzięli tekst do siebie), że muszę się teraz ukrywać. Swoją drogą, ciekawe zjawisko – coś jak rzecz o nożycach i stole. Ale zostawmy to.
Tak więc ukrywam się. Właściwie to nie ukrywam się wcale, po prostu wyjechałam na urlop, by w pogoni za życiem złapać nieco oddechu i nie rozprawiać o abdykacji papieża. Miejsce mojego pobytu znają jednak tylko dwie osoby na świecie, które zresztą udzieliły mi schronienia.
Czas mija rozkosznie na bezgranicznym milczeniu, w ciszy nurkuję, w ciszy się pławię, ciszą się oblekam, ciszą jak plastrem się sklejam. Po kątach szukam rozrzucone swe części, zbieram je skrzętnie, w całość układam, liżę swój umysł poraniony, duszę rozdygotaną głaszczę.
Dni mijają bez pośpiechu. Wstaję niezbyt wcześnie, jem w łóżku śniadanie i czytam na potęgę. Za oknem zima hula, ja przy kominku z rozczochraną głową, w niebieskim kocu, w filcowych kapciach piję herbatę z cytryną. I niech mi ktoś powie, że powinnam być teraz gdzie indziej, to zabiję.
Wczoraj wyszłam na spacer. Szłam szybkim krokiem w kierunku lasu i napotkałam cmentarz. Maleńki. Cmentarzyk, rzec można. Uroczy, zanurzony w śniegu, któremu nadchodzący mrok nadał błękitnej poświaty. Furtkę otworzyłam, zajrzałam do królestwa śmierci i śmierci oddech chłodnym pozdrowieniem wiatru mnie przywitał. Poprawiłam szalik i przekroczyłam bramę. Ścieżkę cmentarną, wśród zmarłych domostwa przemierzając, czytałam na głos nazwiska na grobach, jedno po drugim, jakbym czekała odpowiedzi:
- Jestem!
Nazwiska niemieckie, dziwne, historią skręcone z zachodu na wschód, z północy na południe, niczym rebusy skrywają tajemną przeszłość. Krakau. Henschek. Hosenberg.
Szłam na przełaj, zatrzymując się czasem, a że cmentarz niewielki, zaraz przy skrajnej ścianie przeciwległej do wejścia, pod płotem się znalazłam. W śnieżnej zadymce i gęstniejącym mroku nie zauważyłam od razu zakapturzonej postaci, co stała kilka grobów dalej. Teraz wyostrzyłam wzrok, wśród opadających płatków rysowałam szczegóły. Wzrost niewysoki, waga nieduża, włosy spod kaptura na boki wystają, czyżby w kitki związane? Kurtka zbyt obszerna, spodnie przydługie, buty na zimę – za słabe. Stoi i smycz szarpie, a na smyczy pies. Znam ją! Znam dobrze. Podchodzę więc śmiało i mówię:
- Cześć!
Ona się kłania: „dzień dobry”, co mnie z miejsca irytuje, nie ma bowiem gorszego upokorzenia przez młodą osobę, jak podkreślany wobec starszego, niechciany dystans.
- Poznajesz mnie? – pytam, a ona mnie znów denerwuje, bo odpowiada, że nie!
- Ja cię poznaję – rozpaczliwie ratuję sytuację, a z pomocą przychodzi mi pies, który rzecz jasna szaleje z radości na mój widok. Skacze i skamle z euforii, a zaraz potem, choć miejsce ku temu niestosowne, turlamy się razem po śniegu.
- Dwadzieścia lat mnie nie widział – mówię zziajana i śmieję się głośno, mierzwiąc przyjaźnie gęstą sierść.
Dziewczyna odgarnia z oczu kaptur, zdmuchuje śnieg z rzęs i stanowczym szarpnięciem smyczy psa ode mnie odciąga.
- Bzdura, ten pies ma rok.
- Dziecko – tłumaczę z lekkim poirytowaniem – ile ty jeszcze musisz pożyć, by zrozumieć zasady logiki? Wszak stwierdzenie, że roczny pies NIE WIDZIAŁ kogoś lat dwadzieścia, bynajmniej bzdurą nie jest! Rzecz ta jest niezbyt zawiła, a jeśli chcesz w przyszłości pisać (co ci serdecznie odradzam), musisz te proste sprawy zrozumieć!
Dziewczyna jednak nie chce słuchać. Odwiecznym konfliktem pokoleń skłócona, ramionami wzrusza i przerywając to niezwykłe spotkanie, w mroczną przestrzeń odchodzi. Pętlę trzech czasów, bo o tym tu mowa, z młodzieńczą beztroską luzuje, i choć wołam za nią, wołam po imieniu, ona nie chce wrócić, ona się nawet nie obejrzy. Krnąbrna nieczuła jak posąg, porzuca mnie – teraźniejszość w ponurej aurze przyszłości.
Filed under: Sens Życia
