always look on the bright side of life
A więc wyjeżdżam. Wyjeżdżam na Goa. Tam są podobno najpiękniejsze plaże na świecie. Z czego będę żyła? Absurdalne pytanie
Od kilku dni leżę przeziębiona w łóżku i choruję w najlepsze. Dopóki świeciło słońce, miałam lekkie poczucie absurdu, bo czy w takie słońce wypada chorować? Ale całe szczęście dziś spadł deszcz i wszystko jest w idealnym porządku.
Ogólnie dobrze mi z tym. Śpię godzinami, a w krótkich przerwach między jednym snem a drugim, analizuję stan organizmu. Wsłuchuję się w każdy mięsień i wydobywam z niego wszystkie możliwe bóle. Wędruję po swoim ciele i wyobrażam sobie każdą niedoskonałość w każdej najmniejszej komórce. W retikulum endoplazmatycznym. W mitochondriach. W wiązaniach par chromosomów. W budowie struktur zasad komplementarnych. W lewym skręcie kwasu dezoksyrybonukleinowego.
Och, jak ja kocham te wędrówki! Jestem niewidzialnym badaczem, własnym lekarzem przemawiającym do rozumu swoim niesfornym tkankom. Czasem im coś obiecuję. Na przykład, że jak wyzdrowiejemy, pójdziemy na spacer. Zjemy czekoladę. Dwie. No już dobrze, wybierzemy się do tej pijalni czekolady w Sopocie. Albo odwrotnie – zaczniemy uprawiać fitness. Schudniemy. Będziemy myśleć pozytywnie. W ogóle się nie będziemy niczym przejmować. Kupimy tę pomarańczową sukienkę w Orsay. Zadzwonimy do wszystkich zapomnianych przyjaciół. Pojedziemy nad morze.
Wypełnimy PIT!
Oczywiście, wraz z ozdrowieniem, ja i moje tkanki o wszystkim zapominamy.
Wędrówki podczas leżenia w łóżku to jednak nie tylko gruntowna inspekcja medyczna. To także podróże w czasie. W pamięci. Podróże w ciszy.
Jestem sama w domu. Jest cicho, ale słyszę za oknem ćwierknięcie kosa. Wyostrzam słuch, uchylam okno… i jest! Śpiewa! Ale jak! Tirli, tirli! Coś pięknego. Jak słowik! A Słowik to ta baśń Andersena, czytana zachłannie podczas wszystkich przeziębień, gryp i angin mojego dzieciństwa. I już jestem na poddaszu, także sama w domu, w łóżku, z tą tysiąc razy przeczytaną książką, z ilustracjami Jana Marcina Szancera i z tytułowym słowikiem. Słowik był szary, niepozorny i śpiewał najpiękniej na świecie. Podróżni, dworzanie i władcy z całego świata przyjeżdżali do Chin, oglądali cesarski pałac, który faktycznie ich zachwycał, ale gdy potem słyszeli nad jeziorem śpiew słowika – w zachwycie pisali o nim wiersze, całe poematy. Właśnie o słowiku, nie o cesarskim pałacu. Tak oto sam Cesarz Chin dowiedział się o swoim słowiku z książek.
O moim kosie nikt by pewnie nic nie napisał i podobnie jak Cesarz, żyłabym bez świadomości o śpiewającym skarbie w ogrodzie, gdybym była zdrowa. Ale całe szczęście zachorowałam i teraz mogę się o nim dowiedzieć, a nawet posłuchać jego śpiewu.
Inna rzecz, plany na przyszłość. Czy w kołowrotku spraw miałabym czas podjąć jakieś decyzje? Wybaczcie. A teraz, między snem a snem, podejmuję kolejne, arcyważne zobowiązania. Analizuję sytuacje. Studzę emocje. Wymyślam projekty, których zaskakujące finały znajduję w następujących po sobie marzeniach sennych. Wszystko się dzieje pod taką ścisłą kontrolą i z taką precyzją, że dotychczasowy chaos dnia powszechnego zdaje się być wręcz kuriozalny.
A więc wyjeżdżam. Wyjeżdżam do Indii, na Goa*. Tam są podobno najpiękniejsze plaże na świecie. Z czego będę żyła? Absurdalne pytanie. Mam skończone studia prawie weterynaryjne, więc właściwie mam już pracę. Będę leczyć kozy. Tam zwierzęta są święte, więc wszystkim szalenie zależy na ich zdrowiu. Aha, w międzyczasie wydam Dzieło Mojego Życia, które nie jest niestety o kozach, ani o Goa, ale to nie szkodzi. To tylko umacnia mój plan. Kto bowiem powiedział, że Dzieła Mojego Życia nie mogą być dwa? Albo trzy? Kto wie, może będzie ich zatrzęsienie? Niech mi ktoś zarzuci, że napisałam za dużo Dzieł Mojego Życia!
Założę blog podróżniczy. Będę opisywać w nim swoje przygody, bo coś mi mówi, że będzie ich sporo. Będę miała własnego węża. Albo tygrysa. Albo i węża i tygrysa. Już widzę minę Nabuchodonozora! Już widzę ten jego wiecznie nadęty pysk, który kruszeje i rzędnie przed obliczem egzotyki. Już widzę te jego durnowato chełpliwe oczy panicznie chowające się przed zimnym wzrokiem indyjskiego smoka. Ha! Kupię mu tę puszkę z karmą. Niech stracę. Kupię i wrzucę do wspólnej miski!
Nasze dni są policzone, Kochani. Wkrótce mnie tu nie będzie. Bawcie się dobrze w kraju, gdzie zima trwa sześć miesięcy, wieczorny wypad na Starówkę Gdańską kończy się zapaleniem płuc, a jedynym usprawiedliwieniem dla kąpieli w morzu jest karta członkowska Klubu Morsów. Miejcie się doskonale.
I… trzymajcie się ciepło!
![joga[4470]_kozy5](http://sylwiastraczewska.files.wordpress.com/2013/04/joga4470_kozy5.jpg?w=500&h=375)
Pierwsze zalecenie lekarskie: nie jemy tego, co czytamy.
http://www.joga-joga.pl/
* Żeby oddać sprawiedliwość, muszę przyznać, że pomysł wyjazdu na Goa wymyśliła Wołoska podczas ostatniego weekendu. Powiedziałam jej wtedy, że jest stuknięta. Teraz, gdy mam gorączkę, plan wydaje mi się niezwykle rozsądny.
Filed under: Sens Życia, W drodze Tagged: Andersen, chorowanie, Goa
